Chciałoby się dzisiejszą mini-zbiorówkę recenzji nazwać kolejną częścią The Lisbon Story, ale czyniąc tak bylibyśmy dalece nieprecyzyjni. Przed nami cztery definitywnie portugalskie opowieści, ale tylko dwie z nich powstały w stolicy Portugalii. Jedna nagrana została w dobrze nam już znanym obiekcie sakralnym w Caldas da Rainha, a inna w … Rotterdamie, bo to właśnie miasto jest miejscem stałej rezydencji naszego ulubionego portugalskiego kontrabasisty.
Bez zatem zbędnych wstępów, trochę ulegając przedświątecznej
histerii czynienia wszystkiego w ogromnym pośpiechu, zapraszamy na bystre,
jakże portugalskie improwizacje – dwie solowe, jedną w sekstecie (z polskim
akcentem), ostatnią zaś w duecie (tu akurat z akcentem francuskim).
Rodrigo Amado Refraction Solo (Live at Church of The Holy Ghost) (Trost Records, CD 2022)
Igreja do Espírito
Santo, Caldas da Rainha, lipiec 2021: Rodrigo Amado – saksofon tenorowy.
Trzy skomponowane improwizacje, 34
minuty.
Dorobek artystyczny najważniejszego portugalskiego
saksofonisty jest więcej niż bogaty, ale dopiero okoliczności pandemicznego lockdownu zmobilizowały go do
popracowania nad swoją pierwszą solową płytą. W Paryżu kupił nowy saksofon, w
domowych warunkach dużo trenował, a gdy był już gotowy, zawitał do
gwarantującego świetną akustykę obiektu sakralnego i zagrał ognisty koncert. W
jego trakcie nie zapomniał o swoich idolach, kilkukrotnie intuicyjnie cytując
klasyków jazzu, takich jak Coleman Hawkins, czy Sonny Rollins, a także free
jazzu, jak choćby Joe McPhee. Udowodnił sobie zapewne wiele, a nam, jego
wieloletnim wielbicielom potwierdził, iż jazz, tudzież free jazz, to dla niego
prawdziwa świątynia emocji i inspiracji. Ponadto po raz setny, a może tysięczny
pokazał, że umiejętność budowania dramaturgii post-synkopowanej improwizacji,
to jego kolejny niezaprzeczalny atut. Innymi słowy, dwa kwadranse z okładem
obcowania z samotnym saksofonem Amado, to czysta przyjemność.
Koncert składa się z ponad 20-minutowej części głównej i dwóch
kilkuminutowych dodatków. Na początek artysta serwuje nam post-bopowy zaśpiew, pełen
smutnej melodii, którą podaje głębokim oddechem. Nie bez uroku osobistego kręci
drobne, free jazzowe pętle, pnąc się ku pierwszym wzniesieniom z dużą swobodą.
W trakcie swej podróży namiętnie sięga także w głąb narracji, szuka brudu w czystych
frazach i na odwrót. W jego strumieniu improwizacji nie brakuje tanecznych
podrygów i ze swadą podawanych cytatów z klasyki gatunku. W to wszystko wplata też
też rzewne nutki, pełne lizbońskiej nostalgii za mocą oceanicznych podmuchów.
Gdy wpada w dynamiczny tryb, pokazuje swoje najpiękniejsze, najbardziej
kreatywne oblicze. Płynie między melodią, a niezbyt częstymi atakami free
jazzowej furii. Jego oddech jest wszakże spokojny, a kierunek podróży dość
precyzyjnie nakreślony. Po upływie kwadranse idzie już naprawdę na ostro, ale cały czas majstruje przy
brzmieniu instrumentu i skrupulatnie dawkuje niezbędną melodykę. Zdaje się panować
tu dokładnie nad wszystkim. W drugiej opowieści wydaje się być jeszcze bardziej
melodyjny, mając na końcu ustnika niemal całą historię jazzu. Jego krok znów
jest dość taneczny, głęboko oddycha i pośród strumieni melodii szuka ekspresji free music. W połowie tej części
koncertu dociera do paleniska, tańczy wokół własnej osi, bawi się dźwiękiem,
tempem narracji i przedrzeźnia własne frazy z uśmiechem na ustach. Ostatnia,
niespełna 5-minutowa ekspozycja jeszcze bardziej zagłębia się w melodię i rytm.
Narracja przypomina tu niemalże brazylijską sambę. Lekko, z gracją, wprost po
złote runo, ze śpiewem na ustach i swingiem pomiędzy dyszami saksofonu.
Gonçalo Almeida Improvisations
on Amplified & Prepared Double Bass (Shhpuma, CD 2022)
Atelier Le Sud,
Rotterdam, czas nieznany: Gonçalo Almeida – amplifikowany i preparowany
kontrabas. Dziewięć improwizacji, 33 i pół minuty.
Kolejny z asów portugalskiej sceny muzyki improwizowanej
zaprasza na niepierwszy swój solowy spektakl, ale dalece inny od poprzednich.
Tym razem Almeida postanawia nam udowodnić, iż kontrabas nie jest instrumentem
akustycznym! Podłącza go do stacji wysokiego napięcia i z pełną premedytacją
preparuje niemal każdy dźwięk, używając do tego ołowianego smyczka i zapewne
wielu innych, bliżej nieznanych akcesoriów. Flow
jego samotnej opowieści grzmi, burczy, sprzęga się i sieje elektroakustyczny
zamęt, dodatkowo zdaje się być pozbawiony zbędnego dźwięku, przykuwając naszą
uwagę od pierwszej do ostatniej sekundy.
Pierwszą improwizację buduje dron smyczka oraz pojedyncze
uderzenia po strunach. Dwutorowa narracja dość szybko nabiera mocą
amplifikatora gęstego, brudnego brzmienia. Intensywna, niemal mięsista struga dźwięków
ma swoje delikatne spowolnienia, momenty, gdy duży instrument strunowy zdaje
się nabierać powietrza, by zaatakować za moment z jeszcze większą siłą. Przypomina
tu sfuzzowaną gitarę, czasami uszkodzoną maszynę tkacką, ale każdy wątek staje
się elementem spójnego ciągu przyczynowo-skutkowego. Kulminacją pierwszej opowieści
jest rezonujące sprzężenie. Druga improwizacja toczy się nad wyraz wolno. Słyszymy
szelest amplifikatora, oddech artysty i moc nadciągającego sprzężenia.
Post-gitarowy brud nakręca tu opowieść, daje jej siłę przetrwania. Na starcie
kolejnego epizodu wszystko zdaje się rezonować, nawet post-rockowe riffy,
tudzież akcenty perkusjonalne. Na grobie rocka swój ostatni taniec odbywają
rozgrzane do czerwoności struny. Muzyk przypomina tu seryjnego mordercę, który
znęca się nad swoją kolejną ofiarą. Niespodziewanie w połowie opowieści
narracja traci zasilanie i przepoczwarza się w urokliwy potok kameralnego
post-baroku. Czwarta odsłona jest wyjątkowo enigmatyczna – garść czerstwego sprzężenia
i post-akustyczne śmieciowisko. W kolejnej części echa post-baroku powracają.
Swoje do ognia dokłada jednak amplifikator i rezonująca moc całości.
Improwizacja przypomina śpiew przez wyszczerbione, ale zaciśnięte zęby. Z
czasem nabiera dynamiki i jeszcze brudniejszego brzmienia. Przedostatnia
opowieść na starcie, to szum … wentylatora, drżące struny i smyczek, który na
nie upada, niczym wielkie bele drewna w trakcie wyrębu lasu. Z czasem wszystko
się sprzęga i formuje na gęsty dron. Końcowa opowieść zdaje się brać w nawias
amplifikowane szaleństwa, przynajmniej w swej początkowej fazie. Akustyczne pizzicato, niczym powrót to
rzeczywistości. Ale to jedynie pozór. Improwizacja w mgnieniu oka nabiera
siarczystości i swym połamanym, bezmelodyjnym rytmem dobiega do końca.
Lantana Elemental (Cipsela Records, CD 2022)
Namouche Studios, Lizbona,
styczeń 2020: Maria do Mar – skrzypce, Maria Radich – głos, Joana Guerra –
wiolonczela, Carla Santana – elektronika, Anna Piosik – trąbka i głos oraz Helena
Espvall – wiolonczela, elektronika. Pięć improwizacji, 46 minut.
Szóstka improwizatorek wyposażonych w dość nietypowy zestaw instrumentalny
(blaszak, trzy strunowce, głos i niemałe połacie elektroniki) zaprasza tu na
podroż równie nietypową, po części post-folkową, nawet piosenkową, ale formowaną
niekiedy w doprawdy gęsty strumień improwizowanych dźwięków. Zaskoczeń jest tu
całe mnóstwo i tyleż pomysłów, czasami zbyt obficie sycących narrację. No i jeszcze
pięć tytułów na okładce, podczas gdy nagranie na CD składa się jedynie z
czterech części. Pobieżna analiza wskazuje na to, iż ostatnia, 20-minutowa opowieść
prawdopodobnie konsumuje dwa ostatnie tytuły.
Pierwsze dźwięki wydają się być wyjątkowo filigranowe, stanowiąc
niebanalny przednówek dla eksplozji podwójnego wokalu, który definitywnie folkowym
zaśpiewem stawia nas do pionu i zabiera na efektowne wzniesienie. Piękne
brzmienie akustyki delikatnie inkrustowane jest nienachalną elektroniką tła. Ta
ostatnia daje upust swojemu temperamentowi na początku drugiej opowieści. Dwa
pasma całkiem gęstej syntetyki budują intro dla narracji, która w dalszej
części, płynąc silnie rozmazanym obrazem
dźwięku, znów niesie nas wysokim wzgórzem przy wtórze rozśpiewanych fraz. Mocno
pracuje też echo, które będzie już towarzyszyć artystkom niemal nieprzerwanie.
Na zakończenie narracja przypomina tu polifoniczny wielogłos, silnie nasycony emocjami,
budowany zarówno głosem ludzkim, jak i melodyką instrumentów strunowych i
trąbki. Trzecia opowieść zaczyna się w zgrzytliwym, elektroakustycznym
środowisku. Okrzyki i szepty, salwy emocji wprost ze stron i efektownie rozhuśtana
trąbka na dużym pogłosie. Pod koniec utworu narracja spowolnia pod ciężarem
elektronicznych ulepszeń. Wreszcie finałowa (dwutytułowa) narracja, która
stanowi niemal połowę albumu. Dużo się tu dzieje, czasami aż nazbyt. Początek
przypomina mały sabat czarownic - wrzaski, tańce, swawole i elektroniczne
stemple tuż nad podłogą. Potem oddajemy się we władanie emocjonalnych,
folkowych skal i post-barokowych piękności. Czekają na nas recytacje, plejady
akustycznych, nerwowych podrygów, ale też rozśpiewane frazy taplające się w
pogłosie. W samej końcówce narrację wzbogaca jeszcze oniryczna elektronika,
trochę fraz preparowanych i zmysłowe wokalizy.
Wade Matthews & Abdul Moimême Permeance (Bandcamp’ self-released, DL 2022)
BOTA Club,
Lizbona, marzec 2022: Wade Matthews – cyfrowe syntezy i nagrania terenowe oraz Abdul
Moimême – gitara elektryczna, obiekty. Trzy improwizacje, 47 minut.
Rezydujący w Madrycie Francuz i lizboński Portugalczyk serwują
nam danie definitywnie elektroakustyczne, dobrze skrojone i udramatyzowane,
pozbawione dłużyzn i często skoncentrowane na detalach brzmieniowych. Matthews
realizuje tu stylowy festiwal fake sounds,
a o palecie jego dźwięków możemy powiedzieć wszystko, tylko nie to, skąd
pochodzą. Z kolei Moimême, jakże niebanalny gitarzysta, którego znamy z
niejednej improwizacji, często nas zaskakuje, a jego gitara, zaplątana w
niezidentyfikowane obiekty dźwiękowe, potrafi brzmieć doprawdy tajemniczo. Co
zaś zdaje się pozostawać na tym albumie w centrum uwagi, to subtelna różnica,
jaka dzieli dźwięk akustyczny od syntetycznego. Po prawdzie w trakcie odsłuchu
nieustannie zadajemy sobie pytania o to, gdzie kończy się akustyka, a gdzie
zaczyna syntetyka. Ale to nam zupełnie nie przeszkadza w przyjemnej percepcji
tego urokliwego spektaklu dźwiękowego.
Na starcie muzycy z góry informują nas, że ich koncert
będzie obfitował w tajemnice! Zgrzytliwe echo, rezonujący ambient gitary i nie
tylko gitary, elektroakustyczne smaczki z nieznanego źródła, wreszcie kilka żywych
fraz szumiących fal - wszystko lepi się tu w drobne, oniryczne sekwencje dźwiękowe.
Powolna, skupiona narracja sprzyja kreatywności, ale wnosi też do strumienia
fonii frazy bardziej groteskowe, czy wręcz slapstickowe. Post-elektronika, ale
jeszcze nie akustyka! Kilka usterkowych incydentów,
trochę mroku z gitary (tego jednego instrumentu jesteśmy tu pewni!). Z jednej strony
obiekty bez nazwy, z drugiej struny gitary uderzane puchową pałką. Pierwsza improwizacja
trwa ponad 20 minut i obok tysięcy pytań, daje też kilka filigranowych
odpowiedzi. Kolejne części trwają po około 10 minut. Najpierw muzycy pokazują,
iż ich dźwięki mogą być jeszcze bardziej rozdrobnione, mgliste i naprawdę filigranowe.
Czegokolwiek by jednak nie czynili, ich frazy wchodzą w naprawdę bystre interakcje.
Jeśli gitara decyduje się na bardziej linearną narrację, liczyć może na kąśliwe
komentarze ze strony armii obiektów dźwiękowych. Improwizacja na ogół stroni tu
od dynamicznych akcji, ale muzycy incydentalnie próbują przemycać żwawsze
frazy. Tak czynią pod koniec drugiej części, a także w trzeciej, ale dopiero w jej
końcowej fazie. Wcześniej dostajemy się w wir cicho pracującego urządzenia
elektrycznego, który syci się echem rezonującego tła. Minimalistyczna gra na
subtelności przez moment usypia naszą uwagę. Bardziej dynamiczny finał dobrze zatem
robi percepcji całości koncertu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz