wtorek, 13 grudnia 2022

The Free Iberian Stories, continuation: The Caldas Concert & A Tiny Bell and Its Restless Friends!


Dwie najnowsze opowieści iberyjskiej serii muzyki swobodnie improwizowanej, generowane producencko w naszym pięknym kraju siłami dwóch inicjatyw, są do Waszej dyspozycji mniej więcej od dwóch miesięcy. Dziś prezentujemy ich zgrzebny opis, wystukany czerstwymi metaforami Pana Redaktora dosłownie przed chwilą. So, welcome and enjoy!



 

The Caldas Concert. Live at Igreja do Espírito Santo

W kolejną, swobodnie improwizowaną podróż po Półwyspie Iberyjskim wybieramy się do miejscowości Caldas da Rainha, położonej mniej więcej 60 km na północ od Lizbony. W obiekcie sakralnym Igreja do Espírito Santo spotykamy pięciu doskonale nam znanych muzykantów – trzech Portugalczyków, jednego Urugwajczyka i jednego Katalończyka. Wyposażeni w gitarę, kontrabas, mały zestaw instrumentów perkusyjnych, saksofon i trąbkę zagrają dla nas jedną improwizację, która potrwa ponad trzy kwadranse.

Narracja od startu formuje się w kolektywny dron akustycznych fonii – zgrzyta smyczek kontrabasu, szeleszczą gitarowe struny, suche oddechy wydają instrumenty dęte, a na werblu broczą w mroku drobne przedmioty. Wszystko przypomina wielką orkiestrę symfoniczną, która stroi się w pocie czoła do prawykonania Święta Wiosny. Kontrabas zawłaszcza tu całe piekło, o wielu sprawach decyduje na wstępnym etapie koncertu, reszta instrumentów ma z kolei do dyspozycji bezkresne niebo. Nerwowa struga dźwięków systematycznie pęcznieje, a pierwsza, dość skromna kulminacja ma miejsce już po upływie trzech minut. Całość zdaje się tu mieć swój wewnętrzny rytm, ale trudno jest wskazać osobę w pełni odpowiedzialną za jego kreowanie. Z czasem narrację ciągnie ku górze repetująca fraza gitarzysty. Trębacz i saksofonista skrzeczą i preparują, kontrabasista skacze po strunach, a tym, który buduje tajemnicze tło wydaje się być perkusjonalista. A to wszystko dzieje się jeszcze przed upływem dziesiątej minuty.

Właśnie pod koniec pierwszej dekady minut artyści decydują się na pierwsze spowolnienie. Tłumią narrację niemal do pojedynczego dźwięku. Nowy wątek bierze na swoje barki gitara, kontrabas wspiera ją przechodząc w tryb pizzicato, a dęciaki budując soczysty dron. Po kolejnych kilku minutach gitara zaczyna snuć meta rockową pętlę narracyjną. Kontrabas w ramach dysonansu stawia grzmiące stemple, a perkusjonalia po raz pierwszy formują coś na kształt drummingowego szyku. Opowieść faluje teraz jak wzburzony ocean, jest gęsta od dźwięków, ale zaskakująco lekka, dobrze wietrzona podmuchami morskiego powietrza. W okolicach 20 minuty do akcji powraca silnie naładowany ekspresją kontrabasowy smyczek i kreuje nie bez udziału pozostałych drobną, ale soczystą kulminację. Tuż po niej zaczyna pracować efektowne echo, budowane masą rezonujących przedmiotów. Tym razem opowieść nabiera pewnej nostalgii i samozadowolenia, przypomina strugę złocistego post-chamber. Ale burza wisi tu w powietrzu! Małe kulminacje odbywają się teraz w podgrupach, a energia potencjalna kwintetu daje nadzieję na eksplozję godną anonsowanego już Święta Wiosny. Improwizacja nadyma się, jak gdyby niewidzialny reżyser wydał okrzyk Akcja! Piłowanie smyczka, charkot instrumentów dętych i gitarowa plątanina post-rytmicznych fraz – całość przypomina galop stada koni po prerii. A w jego tle pracuje armia dźwięków preparowanych, których źródła pochodzenia nie jesteśmy w stanie określić.

Tymczasem koncert trwa już ponad dwa kwadranse i osiąga naprawdę gorący moment, pachnący wręcz free jazzem! Swoje piękne frazy dokłada tu wyswobodzony z kolektywu trębacz. Uspokojenie nadchodzi zupełnie niespodziewanie, a kreśli go post-klasycznie i czysto brzmiąca gitara. W tle oba dęciaki skomlą o łyk wody. W okolicach 38 minuty narracja staje u progu ciszy i stawia pytania o kierunek dalszej drogi. Drobne rezonanse, skromne obtarcia, smugi cienia i błysk szeleszczących przedmiotów. Nagle wprost w ciszę uderza bas, a krótkie, cyrkulacyjne solo proponuje saksofon sopranowy, wsparty jedynie rezonującym talerzem, który po chwili także serwuje nam kilka samotnych dźwięków. Tuż po nich improwizacja zdaje się już przygotowywać do finałowego odliczania. Szmery, szturchnięcia, suche oddechy. W ułamku sekundy wszystko lepi się tu w jeden strumień, który huczy, śpiewa, uderza w płaskie powierzchnie i repetuje. Saksofon i trąbka snują długie frazy, kontrabas schodzi do piwnicy. Muzycy i ich rozgrzane instrumenty dygoczą na silnym wietrze i szukają ostatniej frazy. Dogaszanie płomienia narracji jest dość nerwowe i zostaje zakończone ostrym cięciem edytorskiego skalpela.



 

A Tiny Bell and Its Restless Friends

Najpopularniejsze barcelońskie okoliczności studyjne zwą się Złotym Jabłkiem. Tamże, jakże słoneczną wiosną, pod czujnym, producenckim okiem El Pricto znajdujemy trójkę improwizatorów. Dwaj Katalończycy zabrali ze sobą saksofony i zestaw perkusjonalii, gościnnie zaś pojawiający się Szwajcar przytargał elektryczną gitarę. Wydziergają dla nas dziewięć gęstych jak smoła opowieści, które dość istotnie przekroczą magiczną barierę trzech kwadransów.

Pojedyncze struny gitary, półmrok w tubie saksofonu i drobne, rezonujące przedmioty z arsenału perkusjonalisty, to foniczny obraz pierwszych chwil albumu. Pokraczne figury nowego piękna, short-cuts gitary, które taplają się w metalicznej mgle tła. Swobodny, choć na razie dość filigranowy post-industrial - gatunkowy trop, którego posmaku nie zdołamy zgubić aż do ostatniego dźwięku całego albumu. Wszystko tu huczy i grzmi, i tylko te drobne robaczki skaczące po glazurze werbla, jakby brały w nawias powagę pieśni otwarcia. Na starcie drugiej części pracuje nade wszystko echo, puls ciepła gitarowego wzmacniacza i szelest dźwięków, które zostaną dopiero wydane. Saksofonowe dysze wachlują zimne powietrze, inne drobne, metalowe przedmioty także zakłócają natarczywą ciszę. Dźwięki szarpane, cmokane, tarte i stukane w martwym tańcu, w koślawym rytmie stygnącego strumienia brudu. Preparowane frazy, kreowane mocą niekończącej się palety pomysłów. Narracja gęstnieje, przypomina wielką orkiestrę symfoniczną w stanie totalnej agonii. Wszyscy tu śpiewają, zwłaszcza gitara, która wyje kompulsywnym sprzężeniem traconej mocy.

W trzeciej odsłonie, zupełnie niespodziewanie, flow dostaje się w tryby rytmu. Drummerski step, slajsy zmutowanej gitary i dźwięki saksofonu, które przypominają … saksofon. Przednówek free jazzu, niczym ziemia obiecana. Kanciasty rytm, ulotne frazy, ale doposażone w gigantyczny ładunek ekspresji. I gitara, która znów ma tryliony nowych pomysłów. Po niedługiej chwili przenosimy się na powrót w otchłań pomruków - sumiastych dronów i basowych śpiewów. Oniryczny półmrok, brzęczenia, skomlenia, tarcia i onomatopeje. No i zaskakująca kooperatywa gitary i saksofonu – brzmią identycznie, a rezonans talerza potwierdza metafizykę chwili. Wszystkie dźwięki nadymają się tu, jak ropuchy! Piąta historia, to ledwie strzępy fonii, frazy nerwowo wydzierane z gardła instrumentu. Większość z nich płynie chyba jednak z samego nieba (lub piekła), wszak perkusjonalia, sześciostrunowa gitara i prosty instrument dęty nie są w stanie generować czegoś brzmiącego równie nierealnie. Każdy fonia zdaje się tu mieć innego ojca, ale wszystkie w ułamku sekundy są w stanie kochać jedną matkę. Gra toczy się na wyjątkowo małe pola, a post-industrialny smak w ustach zdaje się być lepki, jak zbyt gęsty olej. Zresztą wrażenie, że przebywamy w małym zakładzie mechaniki pojazdowej towarzyszy nam już od wielu chwil. Narracja i jej elementy składowe są jednak wyjątkowo kompatybilne, bez trudu łączą się w strugi gęstej, jednolitej magmy. Przy okazji gitara brzmi tu niczym przesterowana basówka, z której brzmieniem sprzęga się każda, nawet najdrobniejsza porcja dźwięków pozostałych instrumentów. Pod koniec jednej z najpiękniejszych opowieści perkusjonalista wypuszcza na łowy swoją zdeterminowaną armię wibrujących przedmiotów, dodatkowo czyniąc ów moment najgłośniejszym epizodem tego dźwiękowego szaleństwa.

Szósta historia znów ma półdynamiczny step, niczym trzecia część. Gęsty rytm, szybkie, rewolwerowe interakcje, post-freejazzowy sznyt. Saksofon i gitara znów mają ze sobą romans, nawet na siebie pokrzykują! Siódemka z kolei, to rodzaj wyjątkowo mrocznej ballady, nasyconej niewyobrażalną porcją rezonansu, przypomina przeciąganie liny, która za chwilę pęknie. Znów dostajemy się w wir dźwięków, których pochodzenia nie jesteśmy w stanie odgadnąć. Początek ósmej części oddany zostaje w ręce saksofonu, który coś nuci pod nosem, podczas, gdy reszta załogi ledwie akcentuje swoją obecność. Po chwili już wszyscy rezonują na potęgę. Struga dźwięków ma dość niski ciężar gatunkowy, jakby dziecko na huśtawce zakleiło się watą cukrową i systematycznie traciło oddech. Jeśli do tej pory muzycy stawiali nam setki znaków zapytania i gra w fake sounds bawiła ich po pachy, to w ostatniej improwizacji przechodzą już samych siebie. Coś tu szeleści, brzęczy, szumi, klei się do siebie i piszczy. Post-akustyczna rzeczywistość nie ma już jakiegokolwiek imienia. Pieśń zamknięcia sama jest wielkim znakiem zapytania. Reasumuje jednak podróż doprawdy niezwykłą.

 

Marcelo dos Reis/ Álvaro Rosso/ João Valinho/ Albert Cirera/ João Almeida The Caldas Concert. Live at Igreja do Espírito Santo (Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series, CD 2022). Marcelo dos Reis – gitara, gitara preparowana, Álvaro Rosso – kontrabas, João Valinho – instrumenty perkusyjne, Albert Cirera – saksofon oraz João Almeida – trąbka. Nagranie koncertowe, 14 listopada 2020, Grémio Caldense / Igreja do Espírito Santo - Caldas da Rainha, Portugalia. Jeden utwór, 48:38.

Don Malfon/ Florian Stoffner/ Vasco Trilla A Tiny Bell and Its Restless Friends (Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series, CD 2022). Don Malfon – saksofon altowy i barytonowy, Florian Stoffner – gitara elektryczna oraz Vasco Trilla – instrumenty perkusyjne. Nagrane w Golden Apple Studios, Barcelona, późna wiosna 2022. Dziewięć improwizacji, 51:59.

 

*) Uwaga! Autor recenzji jest współwydawcą obu płyt!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz