Dwie najnowsze opowieści iberyjskiej serii muzyki swobodnie improwizowanej, generowane producencko w naszym pięknym kraju siłami dwóch inicjatyw, są do Waszej dyspozycji mniej więcej od dwóch miesięcy. Dziś prezentujemy ich zgrzebny opis, wystukany czerstwymi metaforami Pana Redaktora dosłownie przed chwilą. So, welcome and enjoy!
The Caldas Concert. Live at Igreja do Espírito Santo
W kolejną, swobodnie improwizowaną podróż po Półwyspie Iberyjskim
wybieramy się do miejscowości Caldas da Rainha, położonej mniej więcej 60 km na
północ od Lizbony. W obiekcie sakralnym Igreja
do Espírito Santo spotykamy pięciu doskonale nam znanych muzykantów –
trzech Portugalczyków, jednego Urugwajczyka i jednego Katalończyka. Wyposażeni
w gitarę, kontrabas, mały zestaw instrumentów perkusyjnych, saksofon i trąbkę zagrają
dla nas jedną improwizację, która potrwa ponad trzy kwadranse.
Narracja od startu formuje się w kolektywny dron akustycznych
fonii – zgrzyta smyczek kontrabasu, szeleszczą gitarowe struny, suche oddechy
wydają instrumenty dęte, a na werblu broczą w mroku drobne przedmioty. Wszystko
przypomina wielką orkiestrę symfoniczną, która stroi się w pocie czoła do
prawykonania Święta Wiosny. Kontrabas
zawłaszcza tu całe piekło, o wielu sprawach decyduje na wstępnym etapie koncertu,
reszta instrumentów ma z kolei do dyspozycji bezkresne niebo. Nerwowa struga dźwięków
systematycznie pęcznieje, a pierwsza, dość skromna kulminacja ma miejsce już po
upływie trzech minut. Całość zdaje się tu mieć swój wewnętrzny rytm, ale trudno
jest wskazać osobę w pełni odpowiedzialną za jego kreowanie. Z czasem narrację ciągnie
ku górze repetująca fraza gitarzysty. Trębacz i saksofonista skrzeczą i
preparują, kontrabasista skacze po strunach, a tym, który buduje tajemnicze tło
wydaje się być perkusjonalista. A to wszystko dzieje się jeszcze przed upływem dziesiątej
minuty.
Właśnie pod koniec pierwszej dekady minut artyści decydują
się na pierwsze spowolnienie. Tłumią narrację niemal do pojedynczego dźwięku. Nowy
wątek bierze na swoje barki gitara, kontrabas wspiera ją przechodząc w tryb pizzicato, a dęciaki budując soczysty dron. Po kolejnych kilku minutach gitara
zaczyna snuć meta rockową pętlę
narracyjną. Kontrabas w ramach dysonansu stawia grzmiące stemple, a perkusjonalia
po raz pierwszy formują coś na kształt drummingowego
szyku. Opowieść faluje teraz jak wzburzony ocean, jest gęsta od dźwięków, ale zaskakująco
lekka, dobrze wietrzona podmuchami morskiego powietrza. W okolicach 20 minuty
do akcji powraca silnie naładowany ekspresją kontrabasowy smyczek i kreuje nie bez
udziału pozostałych drobną, ale soczystą kulminację. Tuż po niej zaczyna pracować
efektowne echo, budowane masą rezonujących przedmiotów. Tym razem opowieść nabiera
pewnej nostalgii i samozadowolenia, przypomina strugę złocistego post-chamber. Ale burza wisi tu w
powietrzu! Małe kulminacje odbywają się teraz w podgrupach, a energia potencjalna
kwintetu daje nadzieję na eksplozję godną anonsowanego już Święta Wiosny. Improwizacja nadyma się, jak gdyby niewidzialny
reżyser wydał okrzyk Akcja! Piłowanie
smyczka, charkot instrumentów dętych i gitarowa plątanina post-rytmicznych fraz
– całość przypomina galop stada koni po prerii. A w jego tle pracuje armia dźwięków
preparowanych, których źródła pochodzenia nie jesteśmy w stanie określić.
Tymczasem koncert trwa już ponad dwa kwadranse i osiąga
naprawdę gorący moment, pachnący wręcz free jazzem! Swoje piękne frazy dokłada
tu wyswobodzony z kolektywu trębacz. Uspokojenie nadchodzi zupełnie niespodziewanie,
a kreśli go post-klasycznie i czysto brzmiąca gitara. W tle oba dęciaki skomlą o łyk wody. W okolicach
38 minuty narracja staje u progu ciszy i stawia pytania o kierunek dalszej
drogi. Drobne rezonanse, skromne obtarcia, smugi cienia i błysk szeleszczących
przedmiotów. Nagle wprost w ciszę uderza bas, a krótkie, cyrkulacyjne solo proponuje
saksofon sopranowy, wsparty jedynie rezonującym talerzem, który po chwili także
serwuje nam kilka samotnych dźwięków. Tuż po nich improwizacja zdaje się już przygotowywać
do finałowego odliczania. Szmery, szturchnięcia, suche oddechy. W ułamku sekundy
wszystko lepi się tu w jeden strumień, który huczy, śpiewa, uderza w płaskie powierzchnie
i repetuje. Saksofon i trąbka snują długie frazy, kontrabas schodzi do piwnicy.
Muzycy i ich rozgrzane instrumenty dygoczą na silnym wietrze i szukają ostatniej
frazy. Dogaszanie płomienia narracji jest dość nerwowe i zostaje zakończone ostrym
cięciem edytorskiego skalpela.
A Tiny Bell and Its Restless Friends
Najpopularniejsze barcelońskie okoliczności studyjne zwą się
Złotym Jabłkiem. Tamże, jakże
słoneczną wiosną, pod czujnym, producenckim okiem El Pricto znajdujemy trójkę
improwizatorów. Dwaj Katalończycy zabrali ze sobą saksofony i zestaw
perkusjonalii, gościnnie zaś pojawiający się Szwajcar przytargał elektryczną gitarę.
Wydziergają dla nas dziewięć gęstych jak smoła opowieści, które dość istotnie przekroczą
magiczną barierę trzech kwadransów.
Pojedyncze struny gitary, półmrok w tubie saksofonu i
drobne, rezonujące przedmioty z arsenału perkusjonalisty, to foniczny obraz
pierwszych chwil albumu. Pokraczne figury nowego piękna, short-cuts gitary, które taplają się w metalicznej mgle tła.
Swobodny, choć na razie dość filigranowy post-industrial - gatunkowy trop, którego
posmaku nie zdołamy zgubić aż do ostatniego dźwięku całego albumu. Wszystko tu
huczy i grzmi, i tylko te drobne robaczki skaczące po glazurze werbla, jakby
brały w nawias powagę pieśni otwarcia. Na starcie drugiej części pracuje nade
wszystko echo, puls ciepła gitarowego wzmacniacza i szelest dźwięków, które
zostaną dopiero wydane. Saksofonowe dysze wachlują zimne powietrze, inne drobne,
metalowe przedmioty także zakłócają natarczywą ciszę. Dźwięki szarpane,
cmokane, tarte i stukane w martwym tańcu, w koślawym rytmie stygnącego
strumienia brudu. Preparowane frazy, kreowane mocą niekończącej się palety pomysłów.
Narracja gęstnieje, przypomina wielką orkiestrę symfoniczną w stanie totalnej
agonii. Wszyscy tu śpiewają, zwłaszcza gitara, która wyje kompulsywnym sprzężeniem
traconej mocy.
W trzeciej odsłonie, zupełnie niespodziewanie, flow dostaje się w tryby rytmu. Drummerski step, slajsy zmutowanej
gitary i dźwięki saksofonu, które przypominają … saksofon. Przednówek free
jazzu, niczym ziemia obiecana. Kanciasty rytm, ulotne frazy, ale doposażone w
gigantyczny ładunek ekspresji. I gitara, która znów ma tryliony nowych
pomysłów. Po niedługiej chwili przenosimy się na powrót w otchłań pomruków - sumiastych
dronów i basowych śpiewów. Oniryczny półmrok, brzęczenia, skomlenia, tarcia i
onomatopeje. No i zaskakująca kooperatywa gitary i saksofonu – brzmią identycznie,
a rezonans talerza potwierdza metafizykę chwili. Wszystkie dźwięki nadymają się
tu, jak ropuchy! Piąta historia, to ledwie strzępy fonii, frazy nerwowo
wydzierane z gardła instrumentu. Większość z nich płynie chyba jednak z samego
nieba (lub piekła), wszak perkusjonalia, sześciostrunowa gitara i prosty instrument
dęty nie są w stanie generować czegoś brzmiącego równie nierealnie. Każdy fonia
zdaje się tu mieć innego ojca, ale wszystkie w ułamku sekundy są w stanie
kochać jedną matkę. Gra toczy się na wyjątkowo małe pola, a post-industrialny
smak w ustach zdaje się być lepki, jak zbyt gęsty olej. Zresztą wrażenie, że
przebywamy w małym zakładzie mechaniki pojazdowej towarzyszy nam już od wielu
chwil. Narracja i jej elementy składowe są jednak wyjątkowo kompatybilne, bez trudu
łączą się w strugi gęstej, jednolitej magmy. Przy okazji gitara brzmi tu niczym
przesterowana basówka, z której
brzmieniem sprzęga się każda, nawet najdrobniejsza porcja dźwięków pozostałych instrumentów.
Pod koniec jednej z najpiękniejszych opowieści perkusjonalista wypuszcza na łowy
swoją zdeterminowaną armię wibrujących przedmiotów, dodatkowo czyniąc ów moment
najgłośniejszym epizodem tego dźwiękowego szaleństwa.
Szósta historia znów ma półdynamiczny step, niczym trzecia część. Gęsty rytm, szybkie, rewolwerowe
interakcje, post-freejazzowy sznyt. Saksofon i gitara znów mają ze sobą romans,
nawet na siebie pokrzykują! Siódemka z kolei, to rodzaj wyjątkowo mrocznej ballady,
nasyconej niewyobrażalną porcją rezonansu, przypomina przeciąganie liny, która
za chwilę pęknie. Znów dostajemy się w wir dźwięków, których pochodzenia nie jesteśmy
w stanie odgadnąć. Początek ósmej części oddany zostaje w ręce saksofonu, który
coś nuci pod nosem, podczas, gdy reszta załogi ledwie akcentuje swoją obecność.
Po chwili już wszyscy rezonują na potęgę. Struga dźwięków ma dość niski ciężar gatunkowy,
jakby dziecko na huśtawce zakleiło się watą cukrową i systematycznie traciło
oddech. Jeśli do tej pory muzycy stawiali nam setki znaków zapytania i gra w fake sounds bawiła ich po pachy, to w ostatniej
improwizacji przechodzą już samych siebie. Coś tu szeleści, brzęczy, szumi,
klei się do siebie i piszczy. Post-akustyczna rzeczywistość nie ma już jakiegokolwiek
imienia. Pieśń zamknięcia sama jest wielkim znakiem zapytania. Reasumuje jednak
podróż doprawdy niezwykłą.
Marcelo dos Reis/ Álvaro Rosso/ João Valinho/ Albert Cirera/
João Almeida The Caldas Concert. Live at
Igreja do Espírito Santo (Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune
Series, CD 2022). Marcelo dos Reis – gitara, gitara preparowana, Álvaro Rosso –
kontrabas, João Valinho – instrumenty perkusyjne, Albert Cirera – saksofon oraz
João Almeida – trąbka. Nagranie koncertowe, 14 listopada 2020, Grémio Caldense / Igreja do Espírito Santo
- Caldas da Rainha, Portugalia. Jeden utwór, 48:38.
Don Malfon/ Florian Stoffner/ Vasco Trilla A Tiny Bell and Its Restless Friends (Multikulti
Project/ Spontaneous Music Tribune Series, CD 2022). Don Malfon – saksofon
altowy i barytonowy, Florian Stoffner – gitara elektryczna oraz Vasco Trilla –
instrumenty perkusyjne. Nagrane w Golden
Apple Studios, Barcelona, późna wiosna 2022. Dziewięć improwizacji, 51:59.
*) Uwaga! Autor recenzji jest współwydawcą obu płyt!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz