Londyński Shrike Records z dumą wieńczy czwarty rok działalności edytorskiej. Dwadzieścia dwa albumy, a na nich śmietanka brytyjskiej sceny w swobodnych akcjach free impro (na ogół w premierowych zestawieniach personalnych), a także garść okazjonalnych gości z innych części świata. Bezmiar udanych koincydencji dźwiękowych, barwna, jakże konsekwentna linia graficzna (brawa dla Johna Trice’a) i organizacyjna koherentność (brawa dla Marka Daviesa) – wszystko to sprawia, że po ptasie albumy sięgamy zawsze z ogromną przyjemnością.
Dziś zanurzamy nasze receptory słuchu i wzroku w ostatnich
pięciu albumach SR, które ukazały się od kwietnia do września bieżącego roku.
Na kompaktowych dyskach sami dobrzy znajomi z ofertą swobodnego post-jazzu i
mnóstwem ponadgatunkowych naleciałości, z kolei na winylach garść
niespodzianek, zarówno personalnych, jak i brzmieniowych – to jakby rodzaj estetycznej
awangardy w stosunku do wątku podstawowego wydawnictwa.
So, welcome to Free
London!
Alex Ward/ Dominic Lash/ Mark Sanders Hazard Calls (CD, 2024)
Alex Ward – klarnet, Dominic Lash – kontrabas oraz Mark
Sanders – perkusja, instrumenty perkusyjne. Lake
Street Community Centre, Oxford, kwiecień 2024. Pięć improwizacji, 62
minuty.
Tych artystów słyszeliśmy w tysiącu swobodnie (i nie tylko)
improwizowanych konfiguracjach. Ward i Lash grają ze sobą niemal od kołyski, a
cała trójka jest znakiem jakości tak wielu sesji nagraniowych i koncertów, iż
nie sposób zreasumować tego w kilku słowach. Ich spotkanie z Oxfordu nosi
wszakże sporo znamion wyjątkowości. W takim zestawieniu personalnym nie grywali
często (jeśli w ogóle), dodatkowo Ward sięga tu jedynie po klarnet, a swą
temperamentną gitarę elektryczną pozostawia na backstage’u. Między innym dzięki temu ich soczysta, jakże wytrawna improwizacja
zyskuje silnie kameralny sznyt, często zatapia się w czupurnej liryce i chętnie
porusza po oceanie wystudzonych emocji. W tej sytuacji scenicznej wszelkie spiętrzenia
i drobne wybuchy ekspresji mienią się jeszcze piękniejszymi barwami.
Muzycy podzieli opowieść na pięć odcinków. Cztery pierwsze są
kilkunastominutowe, ten ostatni nieco krótszy. Początek jest definitywnie kameralny,
a tworzą go nerwowy klarnet oraz zawieszona w czasie i przestrzeni post-jazzowa
sekcja rytmu. Narracja jest precyzyjna, nieśpieszna, choć demon free jazzu zdaje
się być przyczajony w każdym jej zaułku. Balansuje na krawędzi ekspresji, lepi
się z lamentów smyczka, skomleń klarnetu, drżących talerzy i czujnego, punktowego
drummingu. Otwarcie drugiej historii
tonie w rezonansie, którego porcje dokłada po kolei każdy z muzyków. Leniwa,
wystudiowana post-ballada, poruszająca się wężowym krokiem, z czasem przekształca
się w koherentny półgalop. Trzeci epizod introdukowany jest jeszcze
precyzyjniej. Szum ciszy, szmer talerzy, roztargnione stemple basu w
poszukiwaniu dramaturgicznego punktu zaczepienia. Improwizacja najpierw
pęcznieje mocą pizzicato, dociera na
drobny szczyt, po czym zwalnia niesiona nostalgią arco wprost w mrok wyrafinowanych preparacji. Puenta improwizacja jest
na powrót dynamiczna, definitywnie efektowna.
Kolejna opowieść jest nerwowa od pierwszych sekund. Coś trzeszczy
na werblu, klarnet prycha z irytacji, bas drży jak osika. Całość przypomina
taniec na rozgrzanym dachu. Falująca ekspresja zostaje tu skutecznie stonowana
post-barokowym interludium smyczka. W oparach ciszy o nasze emocje dba pogrążony
w dronowej ekspozycji klarnet. Ostatnia historia jest najbardziej dynamiczną częścią
albumu. Otwiera ją klarnecista pogrążony w oszczędnym rytmie. Podobnie
zachowują się drummer i
kontrabasista, a wszyscy przypominają roztańczone pasikoniki na wilgotnej,
porannej łące. Tempo rośnie, a o wzrost ekspresji dbają nisko osadzony smyczek,
klarnet uciekający ku niebu i ruchliwe, perkusyjne szczoteczki. Ów kompulsywny
wyziew energii towarzyszy nam do ostatniego dźwięku.
Darin Gray/ Pak Yan Lau/ Steve Noble/ Alan Wilkinson The
Worm Turns (CD, 2024)
Darin Gray – bas bezprogowy, preparacje, elektronika, Pak
Yan Lau – fortepian preparowany, syntezator, toy piano, gong rods,
elektronika, Steve Noble – perkusja, instrumenty perkusyjne oraz Alan Wilkinson
– klarnet, klarnet basowy, saksofon altowy, głos. Cafe Oto, Londyn, maj 2023. Cztery improwizacje, 40 minut.
Oto sytuacja dość typowa dla SR - koncert muzyków, którzy
wcześniej nie improwizowali w zadanej konfiguracji personalnej (z zastrzeżeniem
„najprawdopodobniej”) zarejestrowany w londyńskim Cafe Oto. Niebanalny zestaw instrumentalny
(niespodzianki możliwe w każdej sekundzie występu), ponadpokoleniowy zestaw
artystów i wielokolorowy melanż stylistyk, estetyk i sytuacji dramaturgicznych.
Kwartet rozpoczyna definitywnie w kłębach soczystego free jazzu i tamże koncert
swój kończy, ale w tak zwany międzyczasie (część druga i trzecia) dzieją się
rzeczy doprawdy niezwykłe, śmiało konstytuujące jakość całego przedsięwzięcia.
Rzeczone, free jazzowe otwarcie ewoluuje od agresywnych,
ciętych short-cuts po ocean
rozległych i ekspresyjnych wydechów. Bas daje na poły syntetyczny background, piano cielesność melodii,
klarnet basowy chwile grozy, a perkusja precyzję narracyjną. Opowieść niesie
się na ogół efektownymi wzniesieniami, ale nie unika kameralnych dolin.
Wilkinson dokłada glos, a każdy z pozostałych garść brzmieniowych niuansów. Początek
drugiej części obiecuje wiele i nie zawodzi. Perkusja inicjuje, inside piano zachęca do kooperacji, szeleszczą
struny, elektronika snuje się po podłodze, a dęte pomruki dopełniają obrazu
onirycznej trwogi sytuacyjnej. Po fazie wznoszenia i opadania improwizacja
nabiera rumieńców, niesiona ekspresją klarnetu i porcją fraz preparowanych z
każdego ośrodka dźwiękowego. Z czasem wszystko przepoczwarza się w strugę polirytmicznej
narracji, niesionej niemal gamelanowym tembrem.
Start trzeciej opowieści trzyma się zadanej estetyki, choć tworzą
ją filigranowe akcje inside piano i instrumentów
perkusyjnych. Narracja formuje się w drony, w smudze których rozpoznać możemy
jedynie brzmienie klarnetu basowego, reszta jest bowiem plejadą fonicznych zagadek.
Opowieść balansuje teraz na krawędzi post-jazzu i abstrakcyjnej kameralistyki,
okazjonalnie bywa bardzo ekspresyjna. Subtelna elektronika świetnie podkreśla wyśmienite
akcje klarnecisty i multimedialnej w
tej chwili pianistki. W fazie finałowej tej części koncertu towarzyszą nam dęte
rozśpiewanie, smyczek na gryfie basu, szeleszczące inside & outside piano i perkusyjne, tudzież perkusjonalne
stemple jakości. Zgodnie z anonsem na ostatnie sześć minut albumu muzycy
powracają do estetyki free jazzu, tu lepionej z melodyjnych fraz saksofonu
altowego i drżących z emocji basu, piana z klawiatury i perkusyjnej dynamiki.
Improwizacja przez kilka chwil wydaje się dość przewidywalna, ale rozdygotany,
emocjonalny finał wiele rekompensuje.
Rachel Musson/ John Edwards/ N.O. Moore/ Steve Noble Fulcrum
(CD, 2024)
Rachel Musson – saksofon tenorowy, John Edwards – kontrabas,
N.O. Moore – gitara elektryczna oraz Steve Noble – perkusja. Iklectik Arts Lab, Londyn, grudzień
2023. Dwie improwizacje, 58 minut.
Kolejny kwartet w zestawie shrike’owych nowości dostarcza już samo free jazzowe mięcho! Nie
grozi nam wszakże odium przewidywalności, albowiem na scenie (bez oklasków) odnajdujemy
czworo na tyle kreatywnych artystów, iż cokolwiek by nie zakiełkowało w ich szalonych
głowach, efekt foniczny stawia nas do pionu i każe bez ustanku popadać w
zadowolenie.
Umiarkowanie ekspresyjny początek tylko rozbudza oczekiwania.
Bas i perkusja tyczą twardy szlak,
dęciak swobodnie pokrzykuje, a gitara kłębi się w oparach amplifikacji. Podróż
od wystudzonego post-jazzu do korpulentnego free nie trwa tu długo, a jedynym interwałem
jest moment kameralnego oddechu w okolicach ósmej minuty. Opowieść pulsuje emocjami,
raz za razem podsycanymi akcjami pizzicato
& arco kontrabasisty. Dość szybko osiąga szczyt i przenosi ciężar odpowiedzialności
na mantrujący smyczek. Tu narracja, wbrew pozorom, staje się jeszcze gorętsza!
Zdaje się, że w tym kwartecie każdy może być ogniskiem zapalnym. Wyraźne uspokojenie
ma miejsce dopiero po dwudziestej minucie. Muzycy pochylają się wtedy nad pojedynczymi
frazami, a opowieść zyskuje tajemniczy, post-bluesowy posmak. Pojawiają się
akcenty preparowane, szczególnie ze strony perkusisty i gitarzysty, dosyłających
zgrzyty i ambientowe plamy. Finał pierwszego seta, który trwa dłużej niż dwa kwadranse,
znów pełen jest kreatywnych akcji z każdej strony, odrobinę wszakże pozbawiony
mocy, jaka dewastowała opowieść kilka chwil wcześniej.
Drugi set jest o kilka minut krótszy, w każdym wymiarze
nieco inny od pierwszego. Inicjacja prowadzona kolektywnie skupia się na ciszy,
szeleszczących przedmiotach, drobnych piskach i obcierkach. Nie brakuje brudu i
fraz na poły dronowych. Narracja rozwija się tym razem bardzo powoli, ale
konsekwentnie, głównie dzięki pieczołowitości drummera. Moc tym razem idzie nade wszystko od strony gitarzysty,
który definitywnie wybudza się z letargu, w jakim przebywał przez dużą część
pierwszej odsłony albumu. Muzyk wrzuca rockowy bieg i zaczyna taniec
szaleństwa. Niesie kwartet na wzgórze, syci opowieść soczystą solówką godną stadionów
świata. Po chwili kameralnego zawahania improwizacja płynie najpierw gęstą
strugą power trio, a po powrocie
saksofonu pełnowymiarowym power quartet!
Następnie scena zostaje oddana na wyłączność saksofonistce. Gdy koledzy
wracają, wraca też moc i prawdziwie free jazzowy ogień. W fazie finalizacji
najpierw następuje jeszcze większe zagęszczenie, ale bez udziału perkusji,
potem – na końcowe trzy minuty - improwizacja przyjmuje postać pożegnalnej
post-ballady, której swobodny rytm wystukuje perkusista.
Bruce Russell & Thierry Monnier via Fermata Ark Good
Friday Plowshares Missile Silo Witness (LP, 2024)
Bruce Russell – gitara, amplifikacje, elektronika, field recordings, rozmowy, tape machine, Thierry Monnier – gitara,
amplifikacje, elektronika, Fermata Ark – post-produkcja, aranżacja,
syntezatory, elektronika oraz Mark Wastell - tam tam (utwór 2), Dirty
Electronics - elektronika (2). Lyttelton, Nowa Zelandia, luty 2020. Dane
dotyczące miejsca i czasu post-produkcji nieznane. Cztery utwory, 45 minut.
Album o bodaj najdłuższym tytule w historii labelu zdaje się
być także nagraniem najbardziej odległym od typowej dla SR estetyki. Dwie
gorące, skąpane w ogniu artyleryjskiego ostrzału gitary elektryczne, słowo
mówione, sporo elektroniki na wejściu, ale i etapie post-produkcji,
międzynarodowe towarzystwo i jeszcze dalekie Antypody w ramach miejsca
realizacji dźwięków bazowych. Dobry
Piątek… bez wątpienia zasługuje na miano wydawnictwa szczególnego.
Z dziką i niebezpieczną aurą albumu zaznajamia nas głos z
offu i syczenie amplifikatorów. Gitarowy zgiełk, który po chwili opanowuje szerokie
spektrum nagrania płynie gęstym wzniesieniem i mulistą doliną, dodatkowo
rozsiewany elektroniką realizowaną na żywo i zapewne tą post-produkcyjną. Od
awangardy ciężkiego rocka, po abstrakcję
swobodnej improwizacji. Sporo dzieje się także na backgroundzie, gdzie królują brzmienia elektroniczne, field
recordings, głosy i samplowane komentarze. Incydentalnie pojawiają się akcenty
rytmu, ambientowe rozwarstwienia, tudzież psychodeliczne, złowrogie pasma
post-dźwięków. Tutaj the sky is not a
limit! Przez moment uciekamy w chmurę ptasich igraszek, mówi do nas głos z
tekstem, po czym wracamy do hałaśliwego pogorzeliska rocka. Zakończenie pierwszej
strony winyla śmiało mogłoby stanowić soundtrack
do głośnego w czasach zimnej wojny obrazu The
Day After.
Drugą stronę krążka inicjuje gitarowa pętla, dość wysoko
osadzona, zaciskająca się na szyi bezbronnej ofiary. W czwartym utworze, drugim
na tej stronie, gitary zdają się frazować nieco lżejszym, odrobinę mniej
brudnym tembrem. Z jednej strony zgliszcza prog-rocka, z drugiej kolejne
stadium gitarowej fermentacji. Syntetycznie rozwarstwiająca się narracja przypomina
teraz stłumiony krzyk, a nastrój monotonnej, ale narastającej grozy potęgują zniekształcenia
i usterki. Zdaje się, że P.H.Lovecraft czułby się w takim środowisku, niczym
ryba w wodzie. Samo zakończenie albumu jest tyleż ambientem, co hukiem
kołującego myśliwca. Jeszcze tylko głos z offu dokłada ostatni komentarz.
Albert Newton (Charles Hayward/ John Edwards/ Pat Thomas) If
Only Silence Was Round (LP, 2024)
Charles Hayward – perkusja, John Edwards – kontrabas oraz
Pat Thomas – elektronika. Lewisham
Arthouse, lipiec 2023. Sześć improwizacji, 47 minut.
Nawiązując od preambuły dzisiejszego omówienia - co może być
awangardą w stosunku do swobodnej, atonalnej i upiornie nielinearnej
improwizacji? Może połamane rytmicznie post-electro, może rozhuśtany
fussion-funk, a może gęsta, niefiltrowana magma post-industrialu? Tajemniczy
Albert Newton w trzech osobach – perkusisty, kontrabasisty i elektronicznego pianisty – podsyła nam
pewien trop!
Start jest gęsty, grany masywnym kontrabasem, tu jak zwykle zawieszonym
pomiędzy zwiewnym pizzicato, a turbulentnym
arco, połamanym rytmem perkusji i elektroniką,
która strzyka moczem jak złośliwy kocur, albo cedzi zwarte strumienie fonii,
niczym post-romantyczny syntezator. Pod powierzchnią tej strugi korpulentnych
dźwięków czai się coś bezczelnie funkowego, a nawet punkowego. Słuchać to doskonale
w momentach, gdy narracja łapie rytm, gdy przyspiesza i wyswobadza się z uścisku
gęstych, tłustych zapętleń. Bywa, że elektronika ucieka w wyższe pasma, tudzież
atakuje pełnym spektrum hałasu. Akustyczna sekcja post-rytmu łapie wtedy definitywnie
rockowy, tudzież post-rockowy flow.
Na starcie trzeciej odsłony tempo na kilka chwil opada, a opowieść, która z pewnością
nosi znamiona improwizacji, nasiąka mulistym, zgrzebnym post-industrialem. Z
kolei zakończenie pierwszej strony winyla, czyli utworu czwartego, stawia na
upiorną klimatyczność, przypomina soundtrack
do niemego filmu o podboju kosmosu.
Druga strona, to dwie opowieści. Początek jest spokojny, by
nie rzec minimalistyczny. Muzycy dość szybka łapią jednak rytm i uciekają w
dalece taneczną ekspozycję. Potem dostają się w obszar spiętrzeń, turbulencji i
silnego wiatru. Ale gdy ponownie wpadną w sidła rytmu, nie odpuszczą do samego
końca. Opowieść nabiera jeszcze bardziej funkowego odczynu i syci się szczyptą psychodelii
niesioną post-melodyjnym flow syntezatora.
Po upływie kwadransa, już w trakcie drugiej części tej strony, narracja
spowalnia, z trudem łapie oddech, ciężko dygocze. Do końca albumu króluje już leniwa
melodia pchana filuternym post-rytmem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz