piątek, 13 grudnia 2024

The Shrike Records’ collection: Hazard Calls! The Worm Turns! Fulcrum! Good Friday Plowshares Missile Silo Witness! If Only Silence Was Round!


Londyński Shrike Records z dumą wieńczy czwarty rok działalności edytorskiej. Dwadzieścia dwa albumy, a na nich śmietanka brytyjskiej sceny w swobodnych akcjach free impro (na ogół w premierowych zestawieniach personalnych), a także garść okazjonalnych gości z innych części świata. Bezmiar udanych koincydencji dźwiękowych, barwna, jakże konsekwentna linia graficzna (brawa dla Johna Trice’a) i organizacyjna koherentność (brawa dla Marka Daviesa) – wszystko to sprawia, że po ptasie albumy sięgamy zawsze z ogromną przyjemnością.

Dziś zanurzamy nasze receptory słuchu i wzroku w ostatnich pięciu albumach SR, które ukazały się od kwietnia do września bieżącego roku. Na kompaktowych dyskach sami dobrzy znajomi z ofertą swobodnego post-jazzu i mnóstwem ponadgatunkowych naleciałości, z kolei na winylach garść niespodzianek, zarówno personalnych, jak i brzmieniowych – to jakby rodzaj estetycznej awangardy w stosunku do wątku podstawowego wydawnictwa. 

So, welcome to Free London!



 

Alex Ward/ Dominic Lash/ Mark Sanders Hazard Calls (CD, 2024)

Alex Ward – klarnet, Dominic Lash – kontrabas oraz Mark Sanders – perkusja, instrumenty perkusyjne. Lake Street Community Centre, Oxford, kwiecień 2024. Pięć improwizacji, 62 minuty.

Tych artystów słyszeliśmy w tysiącu swobodnie (i nie tylko) improwizowanych konfiguracjach. Ward i Lash grają ze sobą niemal od kołyski, a cała trójka jest znakiem jakości tak wielu sesji nagraniowych i koncertów, iż nie sposób zreasumować tego w kilku słowach. Ich spotkanie z Oxfordu nosi wszakże sporo znamion wyjątkowości. W takim zestawieniu personalnym nie grywali często (jeśli w ogóle), dodatkowo Ward sięga tu jedynie po klarnet, a swą temperamentną gitarę elektryczną pozostawia na backstage’u. Między innym dzięki temu ich soczysta, jakże wytrawna improwizacja zyskuje silnie kameralny sznyt, często zatapia się w czupurnej liryce i chętnie porusza po oceanie wystudzonych emocji. W tej sytuacji scenicznej wszelkie spiętrzenia i drobne wybuchy ekspresji mienią się jeszcze piękniejszymi barwami.

Muzycy podzieli opowieść na pięć odcinków. Cztery pierwsze są kilkunastominutowe, ten ostatni nieco krótszy. Początek jest definitywnie kameralny, a tworzą go nerwowy klarnet oraz zawieszona w czasie i przestrzeni post-jazzowa sekcja rytmu. Narracja jest precyzyjna, nieśpieszna, choć demon free jazzu zdaje się być przyczajony w każdym jej zaułku. Balansuje na krawędzi ekspresji, lepi się z lamentów smyczka, skomleń klarnetu, drżących talerzy i czujnego, punktowego drummingu. Otwarcie drugiej historii tonie w rezonansie, którego porcje dokłada po kolei każdy z muzyków. Leniwa, wystudiowana post-ballada, poruszająca się wężowym krokiem, z czasem przekształca się w koherentny półgalop. Trzeci epizod introdukowany jest jeszcze precyzyjniej. Szum ciszy, szmer talerzy, roztargnione stemple basu w poszukiwaniu dramaturgicznego punktu zaczepienia. Improwizacja najpierw pęcznieje mocą pizzicato, dociera na drobny szczyt, po czym zwalnia niesiona nostalgią arco wprost w mrok wyrafinowanych preparacji. Puenta improwizacja jest na powrót dynamiczna, definitywnie efektowna.

Kolejna opowieść jest nerwowa od pierwszych sekund. Coś trzeszczy na werblu, klarnet prycha z irytacji, bas drży jak osika. Całość przypomina taniec na rozgrzanym dachu. Falująca ekspresja zostaje tu skutecznie stonowana post-barokowym interludium smyczka. W oparach ciszy o nasze emocje dba pogrążony w dronowej ekspozycji klarnet. Ostatnia historia jest najbardziej dynamiczną częścią albumu. Otwiera ją klarnecista pogrążony w oszczędnym rytmie. Podobnie zachowują się drummer i kontrabasista, a wszyscy przypominają roztańczone pasikoniki na wilgotnej, porannej łące. Tempo rośnie, a o wzrost ekspresji dbają nisko osadzony smyczek, klarnet uciekający ku niebu i ruchliwe, perkusyjne szczoteczki. Ów kompulsywny wyziew energii towarzyszy nam do ostatniego dźwięku.



 

Darin Gray/ Pak Yan Lau/ Steve Noble/ Alan Wilkinson The Worm Turns (CD, 2024)

Darin Gray – bas bezprogowy, preparacje, elektronika, Pak Yan Lau – fortepian preparowany, syntezator, toy piano, gong rods, elektronika, Steve Noble – perkusja, instrumenty perkusyjne oraz Alan Wilkinson – klarnet, klarnet basowy, saksofon altowy, głos. Cafe Oto, Londyn, maj 2023. Cztery improwizacje, 40 minut.

Oto sytuacja dość typowa dla SR - koncert muzyków, którzy wcześniej nie improwizowali w zadanej konfiguracji personalnej (z zastrzeżeniem „najprawdopodobniej”) zarejestrowany w londyńskim Cafe Oto. Niebanalny zestaw instrumentalny (niespodzianki możliwe w każdej sekundzie występu), ponadpokoleniowy zestaw artystów i wielokolorowy melanż stylistyk, estetyk i sytuacji dramaturgicznych. Kwartet rozpoczyna definitywnie w kłębach soczystego free jazzu i tamże koncert swój kończy, ale w tak zwany międzyczasie (część druga i trzecia) dzieją się rzeczy doprawdy niezwykłe, śmiało konstytuujące jakość całego przedsięwzięcia.

Rzeczone, free jazzowe otwarcie ewoluuje od agresywnych, ciętych short-cuts po ocean rozległych i ekspresyjnych wydechów. Bas daje na poły syntetyczny background, piano cielesność melodii, klarnet basowy chwile grozy, a perkusja precyzję narracyjną. Opowieść niesie się na ogół efektownymi wzniesieniami, ale nie unika kameralnych dolin. Wilkinson dokłada glos, a każdy z pozostałych garść brzmieniowych niuansów. Początek drugiej części obiecuje wiele i nie zawodzi. Perkusja inicjuje, inside piano zachęca do kooperacji, szeleszczą struny, elektronika snuje się po podłodze, a dęte pomruki dopełniają obrazu onirycznej trwogi sytuacyjnej. Po fazie wznoszenia i opadania improwizacja nabiera rumieńców, niesiona ekspresją klarnetu i porcją fraz preparowanych z każdego ośrodka dźwiękowego. Z czasem wszystko przepoczwarza się w strugę polirytmicznej narracji, niesionej niemal gamelanowym tembrem.

Start trzeciej opowieści trzyma się zadanej estetyki, choć tworzą ją filigranowe akcje inside piano i instrumentów perkusyjnych. Narracja formuje się w drony, w smudze których rozpoznać możemy jedynie brzmienie klarnetu basowego, reszta jest bowiem plejadą fonicznych zagadek. Opowieść balansuje teraz na krawędzi post-jazzu i abstrakcyjnej kameralistyki, okazjonalnie bywa bardzo ekspresyjna. Subtelna elektronika świetnie podkreśla wyśmienite akcje klarnecisty i multimedialnej w tej chwili pianistki. W fazie finałowej tej części koncertu towarzyszą nam dęte rozśpiewanie, smyczek na gryfie basu, szeleszczące inside & outside piano i perkusyjne, tudzież perkusjonalne stemple jakości. Zgodnie z anonsem na ostatnie sześć minut albumu muzycy powracają do estetyki free jazzu, tu lepionej z melodyjnych fraz saksofonu altowego i drżących z emocji basu, piana z klawiatury i perkusyjnej dynamiki. Improwizacja przez kilka chwil wydaje się dość przewidywalna, ale rozdygotany, emocjonalny finał wiele rekompensuje.



 

Rachel Musson/ John Edwards/ N.O. Moore/ Steve Noble Fulcrum (CD, 2024)

Rachel Musson – saksofon tenorowy, John Edwards – kontrabas, N.O. Moore – gitara elektryczna oraz Steve Noble – perkusja. Iklectik Arts Lab, Londyn, grudzień 2023. Dwie improwizacje, 58 minut.

Kolejny kwartet w zestawie shrike’owych nowości dostarcza już samo free jazzowe mięcho! Nie grozi nam wszakże odium przewidywalności, albowiem na scenie (bez oklasków) odnajdujemy czworo na tyle kreatywnych artystów, iż cokolwiek by nie zakiełkowało w ich szalonych głowach, efekt foniczny stawia nas do pionu i każe bez ustanku popadać w zadowolenie.

Umiarkowanie ekspresyjny początek tylko rozbudza oczekiwania. Bas i perkusja tyczą twardy szlak, dęciak swobodnie pokrzykuje, a gitara kłębi się w oparach amplifikacji. Podróż od wystudzonego post-jazzu do korpulentnego free nie trwa tu długo, a jedynym interwałem jest moment kameralnego oddechu w okolicach ósmej minuty. Opowieść pulsuje emocjami, raz za razem podsycanymi akcjami pizzicato & arco kontrabasisty. Dość szybko osiąga szczyt i przenosi ciężar odpowiedzialności na mantrujący smyczek. Tu narracja, wbrew pozorom, staje się jeszcze gorętsza! Zdaje się, że w tym kwartecie każdy może być ogniskiem zapalnym. Wyraźne uspokojenie ma miejsce dopiero po dwudziestej minucie. Muzycy pochylają się wtedy nad pojedynczymi frazami, a opowieść zyskuje tajemniczy, post-bluesowy posmak. Pojawiają się akcenty preparowane, szczególnie ze strony perkusisty i gitarzysty, dosyłających zgrzyty i ambientowe plamy. Finał pierwszego seta, który trwa dłużej niż dwa kwadranse, znów pełen jest kreatywnych akcji z każdej strony, odrobinę wszakże pozbawiony mocy, jaka dewastowała opowieść kilka chwil wcześniej.

Drugi set jest o kilka minut krótszy, w każdym wymiarze nieco inny od pierwszego. Inicjacja prowadzona kolektywnie skupia się na ciszy, szeleszczących przedmiotach, drobnych piskach i obcierkach. Nie brakuje brudu i fraz na poły dronowych. Narracja rozwija się tym razem bardzo powoli, ale konsekwentnie, głównie dzięki pieczołowitości drummera. Moc tym razem idzie nade wszystko od strony gitarzysty, który definitywnie wybudza się z letargu, w jakim przebywał przez dużą część pierwszej odsłony albumu. Muzyk wrzuca rockowy bieg i zaczyna taniec szaleństwa. Niesie kwartet na wzgórze, syci opowieść soczystą solówką godną stadionów świata. Po chwili kameralnego zawahania improwizacja płynie najpierw gęstą strugą power trio, a po powrocie saksofonu pełnowymiarowym power quartet! Następnie scena zostaje oddana na wyłączność saksofonistce. Gdy koledzy wracają, wraca też moc i prawdziwie free jazzowy ogień. W fazie finalizacji najpierw następuje jeszcze większe zagęszczenie, ale bez udziału perkusji, potem – na końcowe trzy minuty - improwizacja przyjmuje postać pożegnalnej post-ballady, której swobodny rytm wystukuje perkusista.



 

Bruce Russell & Thierry Monnier via Fermata Ark Good Friday Plowshares Missile Silo Witness (LP, 2024)

Bruce Russell – gitara, amplifikacje, elektronika, field recordings, rozmowy, tape machine, Thierry Monnier – gitara, amplifikacje, elektronika, Fermata Ark – post-produkcja, aranżacja, syntezatory, elektronika oraz Mark Wastell - tam tam (utwór 2), Dirty Electronics - elektronika (2). Lyttelton, Nowa Zelandia, luty 2020. Dane dotyczące miejsca i czasu post-produkcji nieznane. Cztery utwory, 45 minut.

Album o bodaj najdłuższym tytule w historii labelu zdaje się być także nagraniem najbardziej odległym od typowej dla SR estetyki. Dwie gorące, skąpane w ogniu artyleryjskiego ostrzału gitary elektryczne, słowo mówione, sporo elektroniki na wejściu, ale i etapie post-produkcji, międzynarodowe towarzystwo i jeszcze dalekie Antypody w ramach miejsca realizacji dźwięków bazowych. Dobry Piątek… bez wątpienia zasługuje na miano wydawnictwa szczególnego.

Z dziką i niebezpieczną aurą albumu zaznajamia nas głos z offu i syczenie amplifikatorów. Gitarowy zgiełk, który po chwili opanowuje szerokie spektrum nagrania płynie gęstym wzniesieniem i mulistą doliną, dodatkowo rozsiewany elektroniką realizowaną na żywo i zapewne tą post-produkcyjną. Od awangardy ciężkiego rocka, po abstrakcję swobodnej improwizacji. Sporo dzieje się także na backgroundzie, gdzie królują brzmienia elektroniczne, field recordings, głosy i samplowane komentarze. Incydentalnie pojawiają się akcenty rytmu, ambientowe rozwarstwienia, tudzież psychodeliczne, złowrogie pasma post-dźwięków. Tutaj the sky is not a limit! Przez moment uciekamy w chmurę ptasich igraszek, mówi do nas głos z tekstem, po czym wracamy do hałaśliwego pogorzeliska rocka. Zakończenie pierwszej strony winyla śmiało mogłoby stanowić soundtrack do głośnego w czasach zimnej wojny obrazu The Day After.

Drugą stronę krążka inicjuje gitarowa pętla, dość wysoko osadzona, zaciskająca się na szyi bezbronnej ofiary. W czwartym utworze, drugim na tej stronie, gitary zdają się frazować nieco lżejszym, odrobinę mniej brudnym tembrem. Z jednej strony zgliszcza prog-rocka, z drugiej kolejne stadium gitarowej fermentacji. Syntetycznie rozwarstwiająca się narracja przypomina teraz stłumiony krzyk, a nastrój monotonnej, ale narastającej grozy potęgują zniekształcenia i usterki. Zdaje się, że P.H.Lovecraft czułby się w takim środowisku, niczym ryba w wodzie. Samo zakończenie albumu jest tyleż ambientem, co hukiem kołującego myśliwca. Jeszcze tylko głos z offu dokłada ostatni komentarz.



 

Albert Newton (Charles Hayward/ John Edwards/ Pat Thomas) If Only Silence Was Round (LP, 2024)

Charles Hayward – perkusja, John Edwards – kontrabas oraz Pat Thomas – elektronika. Lewisham Arthouse, lipiec 2023. Sześć improwizacji, 47 minut.

Nawiązując od preambuły dzisiejszego omówienia - co może być awangardą w stosunku do swobodnej, atonalnej i upiornie nielinearnej improwizacji? Może połamane rytmicznie post-electro, może rozhuśtany fussion-funk, a może gęsta, niefiltrowana magma post-industrialu? Tajemniczy Albert Newton w trzech osobach – perkusisty, kontrabasisty i elektronicznego pianisty – podsyła nam pewien trop!

Start jest gęsty, grany masywnym kontrabasem, tu jak zwykle zawieszonym pomiędzy zwiewnym pizzicato, a turbulentnym arco, połamanym rytmem perkusji i elektroniką, która strzyka moczem jak złośliwy kocur, albo cedzi zwarte strumienie fonii, niczym post-romantyczny syntezator. Pod powierzchnią tej strugi korpulentnych dźwięków czai się coś bezczelnie funkowego, a nawet punkowego. Słuchać to doskonale w momentach, gdy narracja łapie rytm, gdy przyspiesza i wyswobadza się z uścisku gęstych, tłustych zapętleń. Bywa, że elektronika ucieka w wyższe pasma, tudzież atakuje pełnym spektrum hałasu. Akustyczna sekcja post-rytmu łapie wtedy definitywnie rockowy, tudzież post-rockowy flow. Na starcie trzeciej odsłony tempo na kilka chwil opada, a opowieść, która z pewnością nosi znamiona improwizacji, nasiąka mulistym, zgrzebnym post-industrialem. Z kolei zakończenie pierwszej strony winyla, czyli utworu czwartego, stawia na upiorną klimatyczność, przypomina soundtrack do niemego filmu o podboju kosmosu.

Druga strona, to dwie opowieści. Początek jest spokojny, by nie rzec minimalistyczny. Muzycy dość szybka łapią jednak rytm i uciekają w dalece taneczną ekspozycję. Potem dostają się w obszar spiętrzeń, turbulencji i silnego wiatru. Ale gdy ponownie wpadną w sidła rytmu, nie odpuszczą do samego końca. Opowieść nabiera jeszcze bardziej funkowego odczynu i syci się szczyptą psychodelii niesioną post-melodyjnym flow syntezatora. Po upływie kwadransa, już w trakcie drugiej części tej strony, narracja spowalnia, z trudem łapie oddech, ciężko dygocze. Do końca albumu króluje już leniwa melodia pchana filuternym post-rytmem.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz