wtorek, 19 czerwca 2018

Wilkinson! Birchall! Cheetham! Grew! Fairhall! Slot Racket! Tombed Visions’ Crusade Of Improve Continues!


Nowa brytyjska scena muzyki improwizowanej ma swój ważny ośrodek edytorski w Manchestrze. Wydawnictwo zwie się Tombed Visions, prowadzone jest przez saksofonistę Davida McLeana, wydaje kasety, cd-ry i od czasu do czasu pełnogatunkowe CD. Uważni Czytelnicy Trybuny wiedzą o tym doskonale, albowiem produkty tego labelu były niejednokrotnie przedmiotem zainteresowania Pana Redaktora.

Dziś znajdujemy odpowiedni moment, by pochylić się nad trzema parzystymi nowościami wydawnictwa. Piszę parzystymi, albowiem TV wydaje także muzykę spoza sfery wolnej improwizowanej, czy free jazzu i nimi na ogół nie zajmujemy się. A tak bowiem się składa, że te pozycje, które nas dziś szczególnie interesują, mają w katalogu numery 48, 50 i 52. Ta ostatnia, przy okazji, jest najnowszą z nich.

Przed nami dwie kasety i jeden CD, a na nich muzycy młodzi, groźni i nieopierzeni, ale także ci nieco starsi, którzy metrykalnie śmiało mogliby wziąć się siebie odium ojcostwa.





Alan Wilkinson/ David Birchall/ Andrew Cheetham  Live at Islington Mill (Kaseta, TV52)

Zaczynamy dynamicznie, z odpowiednią porcją hałasu, pełni jedynie dobrych emocji. Koncert tria miał miejsce w kwietniu ubiegłego roku, w miejscu, które precyzyjnie wskazuje tytuł płyty. Alan Wilkinson na saksofonie barytonowym, altowym i klarnecie basowym, David Birchall na gitarze elektrycznej oraz Andrew Cheetham na perkusji. Dwie strony kasety trwają łącznie 36 minut i 30 sekund.

Side A. Saksofon altowy wniesiony kantem ku niebu, punkowy brud na gryfie gitary, pełnej spiętrzonej elektryczności, progresywna, lekko synkopowana perkusja. Free jazz pełną gębą, od pierwszego westchnienia, ukradkowego spojrzenia, drżenia rąk i bicia serca. Tempo, emocje, iskry! Alt śpiewa, gitara rozrabia, od początku utaplana w pocie i znoju, drums z silnym rytmem za pazuchą, serce i krew tej improwizacji. Birchalla znamy co raz lepiej, wiemy, jak zwinnie potrafi kłębić dźwięki na gryfie, wtykać je wulgarnie pomiędzy struny. Od startu robi swoje i skupia uwagę publiczności. On nie potrafi inaczej! Eskalujący się, raz za razem, alcista ma z takim gitarzystą zdecydowanie po drodze. Weteran trzyma sztamę z młodziakami, aż mu się uszy trzęsą z emocji. I wcale bardziej się nie poci! Narracja płonie jak ogień, bez przystanków, znaków zapytania i myślników. Sperma na ścianach, radość w sercach słuchaczy! Fire music! Pierwszy delikatny stopping dopada nas po wielu minutach eskalacji. Zakotwiczony na sprzężeniach gitary, psychodelii jej ruchów. Saksofon brnie w imitację, to także dobry pomysł. Perkusja na straży precyzyjnego chaosu improwizacji, pilnuje, by soliści nie poszli w tango zbyt wcześnie. Im dalej muzycy zagłębiają w coraz swobodniejszej narracji, tym więcej kreacji daje z siebie Birchall, czasami pozostawiając starszego kolegę z saksofonem w sytuacji podbramkowej, gdy równie wartościowa ekspozycja nie może stać się już jego udziałem. Nie brakuje wszakże wyjątkowo trafionych decyzji – choćby piękny pasus gitarowy na skraju strun, melodyjnie i zwinnie komentowany przez alt. Puentą – solowa ekspozycja Cheethama. Wióry wszakże lecą. Dęciak grzmi, gitara idzie w psychodelię i tyle po perkusyjnej solówce. Efekt zadowala jednak nawet najwybredniejszych: free jazzowy galop (z kajetu recenzenta: jakość dźwięku nie jest szczególnie doskonała). Wilkinson atakuje na barytonie, dobra decyzja! Całkiem poważna batalia! Free punk jazz! Dużo anarchii, dobrych zwarć i pyskówek! Ogniste power trio!

Side B. Na starcie bardziej stojąca narracja. Saksofon wyzwolony, perkusja w ruchu, gitara zanurzona w psychodelii. Dobry zaczyn dla eksplozywnych iteracji. Znów gęsto, głośno, zamaszyście. Muzycy idą na całość, pytanie tylko, czy poziom komunikacji mógłby być nieco lepszy. To zdaje się być jednak pytanie retoryczne w ognistej sytuacji scenicznej. Być może bardziej perfekcyjna jakość dźwięku pozwoliłaby recenzentowi silniej wgryźć się w niuanse, w bogatą fakturę narracji Birchalla, zamiast tracić czas na zbędne ambiwalencje. Gitarzysta bezwzględnie dzierży już bowiem miano Króla Polowania! Jakby na zawołanie mamy dość brutalny stopping w połowie strony kasety. Kameralna atmosfera, zapach złej psychodelii w powietrzu. Skupienie, zaduma, procesy myślowe. Alan na klarnecie basowym, nie rwie jednak włosów z głowy recenzenta. Moment tłumienia emocji, moment reemisji spokoju. Zdaje się, iż jednak ta trójka lepiej czuje się w hałasie – sprzężenie pomiędzy strunami, niczym wezwanie do zmiany klimatu narracji. Muzycy nakręcają się wzajemnie, jak szybkie pozytywki. Kipią ekspresją, czynią swoje powinności, aż czuć finałem koncertu w powietrzu. Birchall brnie w gęsty, wręcz metalowy noise, pytanie, czy w tym akurat momencie w ogóle słucha swoich partnerów. Alt wisi na niebie i skowycze, drumming trwa. Umiarkowany poziom komunikacji pomiędzy muzykami implikuje konieczność finałowego wybrzmiewania. Słuszny wybór!




Stephen Grew & Adam Fairhall  Free Piano From The English North (CD, TV50)

Jeśli po sporej porcji jakże konkretnego free jazzu, zasłużyliśmy na odrobinę wytchnienia, to dostarczyć go może duet dwóch fortepianów. Ale uwaga, proszę do końca nie nastawiać się na foniczny chill out! A zatem, tym razem, okoliczność studyjna, ciepłe lato 2016 roku, Axis Music, MMU Cheshire (gdziekolwiek to jest w Zjednoczonym Królestwie). Adam Fairhall – kanał lewy, Stephen Grew – kanał prawy, obaj przy klawiaturach grand piano. Zagrają 11 improwizacji, łącznie 59 minut bez kilku sekund.

1. Piano z klawisza, dostojny, marszowy krok Adama. Delikatne pasaże z akcentami basowymi. Stephen włącza się po stu sekundach. Rozmowa pianistów ma charakter niezobowiązujący, prowadzona jest jednak zdecydowanie w tym samym języku. Odcień klasycyzmu, choć prawy instrument zdaje się deklarować więcej ochoty na drobne swawole. W 5 minucie temperatura podnosi się nieco, muzycy łapią zwinny flow, zapewne są już po bruderszafcie. 2. Odrobina inside piano na obu flankach, tak w pół drogi do preparacji. Ładne dla ucha, swobodne improwizacje, bez prężenia muskułów i przegrzewania zwojów mózgowych. Po pewnym czasie muzycy znów wybierają galop, jako artystyczny środek wyrazu. Why not! Na finał utworu błyskotliwe przekomarzania. 3. Znów startujemy wewnątrz instrumentów, pogłos grand piano dodaje swoje. Najpierw prawa strona, potem lewa. Dynamiczne interakcje, wspólny śpiew, separatywne akordy. No i galopada w ramach rozwinięcia. 4. Lewa strona pod klawiszami, prawa w sumie .. też. To jednak Grew jako pierwszy powraca na zewnętrzną stronę klawiatury. Fairhall nie jest aż tak wyrywny. Prawa strona stawia na melodię i zaprasza do tańca, lewa kryguje się jak panna na wydaniu. Efektem ciekawa wymiana dźwięków. Najdłuższa na płycie, jakże zmysłowa piosenka. 5. Od startu dwa rumaki w galopie. Siła wiatru, smak potu, grzmoty emocji. Adam jakby oparty o klawisze, Stephen jakby na nich tańczył. Dynamika rośnie, lewa strona aż rezonuje z wrażenia. Piękny moment na wybrzmieniu! 6. Status quo w zakresie dynamiki z klawisza. Rodzaj ciekawego call & response. Mały konkurs piękności. Adam biegnie wzgórzem, Stephen doliną. Udanie szukają kontrastu, by po chwili popaść w imitację. Na finał galopada, ramię w ramię, po czarnych klawiszach. 7. Spokój, dużo ciszy pomiędzy frazami, czasami pomiędzy pojedynczymi dźwiękami. Wymiana solowych mikroekspozycji. Subtelności, uprzejmości, całusy ledwie muskanych klawiszy. Trochę małych preparacji. Po stronie Adama delikatny smak klawesynu w brzmieniu. Narracja ma rytm w tle. 8. Na wstępie Adam bada gramaturę strun swojego instrumentu. Mutuje dźwięki, szuka wywrotowej akustyki. Jedna ręka inside, druga outside. Komentarz prawej strony jakże stylowy. Potem grają już z przytupem i nie stawiają znaków zapytania. Trochę rezonansu, trochę repetycji wieńczy najciekawszy sonorystycznie fragment płyty. 9. Cicha rozmowa pod kołdrą. Kochankowie w zalotach. Lewa flanka preparuje, prawa repetuje przy użyciu dwóch klawiszy, czyniąc skromny akompaniament. Kolejna perełka w zestawie. Grew niespodziewanie wzywa na parkiet. Jest pełen determinacji, a Fairhall wcale nie oponuje. 10. Klasycyzujące intro z lewej strony, gdy prawa imituje. Każda akcja może liczyć na reakcję. Wszystko wszakże dzieje się w ramach programowej jednomyślności. Adam na czarnym polu, Stephen mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Rytm, dynamika, emocje i ładne wygaszenie płomienia. 11. Finał płyty rodzi się z ciszy, preparacjami czynionymi samymi końcówkami palców. Small drumming na pudle rezonansowym na prawej. Niczym metronom, stawia zasieki. Adam jeszcze głębiej zanurza się w swoim instrumencie, także szuka powtarzalności. Od 3 minuty Stephen zdaje się czynić to samo. Ciekawy finał, urokliwy zachód słońca, ale taki, tuż po burzy z piorunami.   




Sloth Racket  See The Looks On The Faces (Kaseta, TV48)

Na finał manchesterskiej sagi nowości odrobina muzyki skomponowanej, rzuconej następnie w wir swobodnej, chwilami niezwykle jazzowej improwizacji. Przy odrobinie wysiłku możemy tu mówić także o tzw. improwizacji predefiniowanej. Zwał, jak zwał, przed nami po dwa fragmenty dwóch koncertów kwintetu o niebanalnej nazwie Slot Racket. Pod koniec czerwca roku ubiegłego, na scenach w Norwich i Cambridge, wystąpili następujący muzycy: Cath Roberts na saksofonie barytonowym (to ta właśnie dama odpowiada za warstwę kompozycyjną), Sam Andreae na saksofonie altowym, Anton Hunter na gitarze elektrycznej, Seth Bennett na basie (kontrabasie) oraz Johnny Hunter na perkusji. Słowo się rzekło, zatem 4 odcinki muzyczne, które trwają blisko 63 minuty.

Norwich 1. Molekularne, interaktywne zabawy w dźwięk. Twarzą w twarz, instrument naprzeciwko instrumentu. Moc skupienia, szczypta artystycznego cierpienia, tryskające onomatopeje. Dwa groźne dęciaki, rozbudowana o gitarę z prądem, mocna sekcja rytmiczna, która nie chce być nadmiernie posłuszna dyrektywom kompozytorskim. Gęsto od dźwięków, silna porcja inspiracji ze strony każdego z muzyków. 5 minuta i coś na kształt klasycyzującej kameralistyki, z pewnością efekt prac twórczych barytonistki. Przykład niebanalnej wolty stylistycznej na tle tego, co usłyszeliśmy na starcie. Narracja szybko jednak powraca na uprzednio opuszczony tor, pozostaje nieśpieszna, lekko hamowana instrukcyjnie, w stanie ciągłego poszukiwania ciekawszych rozwiązań dramaturgicznych. Incydentalnie potrafi być ona intensywna i pełna buzujących emocji. Tuż potem bywa wytrącana z rytmu i poddawana artystycznej sterylizacji, jakby sceniczna anarchia była tu dopuszczalna tylko w skończonej liczbie przypadków. Muzycy stawiają na wzajemne relacje i zdrowe reakcje. Zdecydowanie są razem ze sobą i dobrze im z tym faktem. 10 minuta, kolejny stempel kameralistyki, tym razem smykiem po gryfie kontrabasu. Kolektywizm budowany heroicznością zjawisk separatywnych – co stanowić może zarówno zaletę, jak i wadę w procesie improwizacji. 13-14 minuta, to znów przejaw predefinicji – pasus grany zgrzebnym unisono. Na finał odcinka, trochę free jazzowego galopu pod dyktando barytonu.

Norwich 2. Furia i emocje! A całość na obrzeżach zdaje się hard-bopowo swingować! Muzycy podają jazzowy temat z melodią i szykują się do skoku na głęboką wodę. Dobre solo kontrabasu na tle perkusji, to dobry trop w tej ekspozycji. Recenzent czeka aż gitara wejdzie komuś w drogę i zasieje ferment. Nastrój chwili, choć krnąbrny, robi się odrobinę barowy. Roberts daje zatem sygnał do bardziej dynamicznych zachowań na scenie. Rytm i melodia dane z góry, kreacja i temperament muzyków, jako efekt na wyjściu. Intensywny taniec free jazzu, pod silną batutą barytonu, a potem dobre hamowanie w oparach kameralistyki.

Cambridge 1. Zmiana lokalu i cyfry w dacie. Jest dzień później. Roberts znów rządzi, czyniąc niemal powinności frontmana. Recenzent u progu koncertu staje przed dylematem, czy woli anarchizujące, rozchełstane improve, czy raczej ład i porządek jazzu. Muzycy od progu drugiego koncertu stawiają na taki właśnie dysonans poznawczy. Jeśli Norwich ociekało krwią, to Cambridge pachnie perfumami roznegliżowanych kelnerek. 4 minuta, to zejście w ciszę i nutka kameralistyki. To zdaje się być stały punkt programu koncertowego Sloth Racket. Baryton znów przywraca prąd w sieci i buduje ekspozycję, która ma smak i dramaturgię, ale niekoniecznie rwie trzewia. Jazz, this is jazz! Po chwili alt prosi o głos, ale czyni to w pozycji na kolanach. Gitara snuje opowieści sąsiedzkie i nie jest w stanie porwać tłumów.

Cambridge 2. Im dalej w las, tym więcej drzew. Temperament muzyków nie eksploduje, narracja nie gęstnieje. Krok po kroku, szukamy szansy na odrobinę ekscytacji. Muzyczna anarchia z Norwich uleciała niczym zwinna gołębica. Kontrabas gra melodię smykiem, reszta mu akompaniuje. Barowy klimat ala nowojorski Lounge Lizards, tylko pozbawiony tamtego humoru. W 5 minucie, baryton i gitara sieją molekuły fermentu. Małe iskry, posmak akcji. Baryton czuje odpowiedzialność za działania całego kwartetu. Kontrabas powraca z melodyjnym zaśpiewem pomiędzy strunami. Szczęśliwie muzycy zdołali nieco wyrwać się z barowego letargu i dają radę unieść ciężar zadania w ujęciu dramaturgicznym. Nadzieja recenzenta nie trwa zbyt długo. Ktoś zarządza stopping i narracja ponownie powłóczy nogami, jak stara ladacznica na rogu ulicy. Być może po wczorajszym koncercie w Norwich, część nieartystyczna była zbyt długa i energetyczna. 15-16 minuta, zapewne ostatnie dziś ogrywanie tematu, z mikrodrobinkami bardziej ekspresyjnych zachowań. Czas do finałowego wybrzmiewania upływa bez zakłóceń.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz