poniedziałek, 4 marca 2019

Duerinckx! Russell! Safatly! Realy like the Serpentes!


Brytyjski label Weekertoft doskonale rozpoczął rok 2019! Najpierw podwójna edycja duetu Evan Parker & Paul G. Smyth, którą spotkał na tych łamach, nie dalej jak dwa tygodnie temu, silny strumień recenzenckich pochwał, teraz kolejna premiera, poczyniona przez mistrza gatunku Johna Russella z dwoma interesującymi aspirantami w dziedzinie swobodnej improwizacji, rezydującymi na ogół po drugiej stronie kanału La Manche. I od razu nasza cenzurka, żeby nie było wątpliwości – Serpentes, to pierwszy poważny kandydat na listę najlepszych płyt 2019 roku!

Po prawdzie JJ Duerinckxa (saksofon sopranino) i Matthieu Safatly’a (wiolonczela) trudno zaliczyć do grona młodych i nierozpoznawalnych muzyków, ale jeśli dociekania Pana Redaktora są trafne, nagranie, nad którym za moment się pochylimy, to pierwsze wydawnictwo z ich nazwiskami na okładce (muzycy ci byli dotąd kojarzeni raczej z muzyką współczesną lub innymi gatunkami, mniej osadzonymi w formule improwizacji).




A zatem w zacnym towarzystwie Johna Russella (gitara) witamy obu Panów na scenie! Koniec lutego 2018 roku, Rotterdam, miejsce zwane The Worm. Koncert w dwóch częściach (łącznie niespełna 38 minut) wydano na kasecie (oczywiście jest także dostępny w formie plików do ściągnięcia, po uiszczeniu skromnych siedmiu funtów).

Preparacje na strunach gitary, wdechy i wydechy saksofonu, wiolonczela zawieszona na niskim smyku – oto okoliczności otwarcia koncertu. Flażolety Johna, małe, ale płynne frazy JJ-a, wreszcie niespokojna wiolonczela Matthieu, która bywa także traktowana techniką pizzicato. Po dość intensywnej rozgrzewce, narracja brnie w kierunku efektownych akustycznie wydarzeń, jest wartka i udanie konstruowana, choć początkowo każdy z muzyków koncentruje się na swoim odcinku pracy. Nie brakuje subtelności brzmieniowych i słanych na post-restante wyrazów wzajemnej sympatii. Po paru minutach muzycy z kocią zwinnością przechodzą z niezobowiązującego marszu w zwarty i świetnie skomunikowany galop. Po szybkim wyhamowaniu, narracja toczy się równie efektownie – świetna dyspozycja dnia Russella, zwinny i niebanalny saksofonista oraz wielowymiarowy wiolonczelista, który raz za razem uruchamia duży potencjał perkusyjny, jaki niespodziewanie zdaje się tkwić w strunowcu średniej wielkości. Silne akcenty prepare na obu gryfach, szczypta sonorystyki w tubie. Muzycy płynnie przechodzą od free improv do chamber, a drogę powrotną pokonują jeszcze szybciej.12 minuta, to udana chwila zawieszenia narracji, moc słodyczy i swoistej zadumy dramaturgicznej - krótkie solo gitary, melodyjny flow sopranino, wreszcie cello, które zdaje się wydawać dźwięk talerzami (z rezonansem!). W tych okolicznościach napotykamy na świetny moment imitacji pomiędzy saksofonem i gitarą. Cudowne pętle tej pary, w tle polerowanie powierzchni wyjątkowo płaskich! Znów akcenty sonorystyczne, flażolety, garść niuansów brzmieniowych, tworzonych ad hoc w trakcie bystrej improwizacji. Potem znów stopping! Zdaje się, że po upływie kwadransa muzycy osiągnęli już telepatyczny poziom wzajemnej komunikacji! Na scenie ewidentnie smakuje już klimatem Spontaneous Music Ensemble! Saksofon kreśli małe frazy, niczym Trevor Watts, wiolonczela śpiewa i pomrukuje, gitara stawia zasieki, a sam John Stevens zdaje się zaglądać zza kulis i bić brawo! Wspaniały moment po 18 minucie!

Po paru minutach narracja ulega zmianie – duet gitary i wiolonczeli szuka brudnego tembru, znajduje go i rozsiewa zapach niemal industrialny! Komentarz saksofonu z powykręcaną melodią, wprost z suchej tuby. Ten ostatni zwinnie przejmuje ster i snuje swobodną, pełną fajerwerków akustycznych ekspozycję. Wiolonczelista znów topi się w perkusyjnym oceanie dźwięków. W 27 minucie zdecydowane zejście w głąb ciszy. Klimat suchej krypty, przy niebiańskiej wręcz akustyce. Molecular kind of free music! Wyjście na powierzchnię odbywa się przy kolejnej już porcji perkusjonalnej wiolonczeli, także ze szmerem upoconych strun gitary i szumem otwieranych lub zamykanych dysz dęciaka. Przy okazji, wszyscy muzycy zaczynają szukać rytmu w zagłębieniach swoich umęczonych już instrumentów. Na ostatniej prostej zasadniczej części koncertu muzyków dopada niemal free jazzowa kipiel, ale z akcentami chamber z tyłu głowy! I moc melodyjności skupionej w tubie sopranino.

Czas na małe encore! Smyczek przyklejony do gryfu wiolonczeli buduje sytuację sceniczną, z którą nie mieliśmy dotąd do czynienia. Ciągły, posuwisty flow, a obok saksofon na dużym wytłumieniu i mała gitara, który drży z niepokoju. Narracja narasta i zaraz opada. Kind of dark chill-out! Saksofon płynie wysoko i bardzo śpiewnie. Delikatnie upalony barok na strunach. Muzycy z doskonałością godną całej płyty, skutecznie szukają ostatniego dźwięku.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz