środa, 27 marca 2019

Alex Ward & Dominic Lash! Brothers in Arms!


Uważni Czytelnicy Trybuny być może pamiętają tę historię. Niedzielne, czerwcowe popołudnie dwa lata temu, naród szykuje się do oglądania kolejnego meczu naszych lokalnych kopaczy na ważnej imprezie mistrzowskiej, a redakcja, wbrew owczemu pędowi, dociera do Wrocławia na koncert. Przed nim, przy dobrze schłodzonym piwie, dwóch angielskich dżentelmenów ożywczo dyskutuje, kreśląc bliżej nieokreślone bohomazy na dużej karcie papieru z pięciolinią. Trzy godziny później, zapewne także dzięki tejże wymianie poglądów, grają genialną improwizację w duecie dla kilku widzów, którzy bez trudu pomieścili się w pierwszym rzędzie sali koncertowej.

Alex Ward i Dominic Lash - bohaterowie tej historii - dziś przed nami w dwóch odsłonach. Najpierw bardzo świeże spotkanie z weteranem brytyjskiego free impro/ free jazz, potem zaś nieco starsze nagranie w kwartecie, poczynione z dwoma muzykami z Francji, mało znane, dostępne tylko elektronicznie. Oba wszakże tytuły, poza faktem, iż są wspólnym przedsięwzięciem artystycznym Alexa i Dominica, mają jeszcze jedną wspólną cechę - są doprawdy wyśmienite!




Terry Day/ Dominic Lash/ Alex Ward  Midnight And Below (Iluso Records, CD 2019)

London School Of Sound, koniec listopada 2015 roku: Alex Ward (gitara elektryczna, klarnet), Dominic Lash (kontrabas) i wymieniony, jako pierwszy na okładce płyty, Terry Day (instrumenty perkusyjne). Pięć dalece swobodnych improwizacji z tytułami – 46 minut i 36 sekund.

Początek płyty wyznaczają dźwięki dobywane ze wszystkich instrumentów jednocześnie. Oniryczna gitara z prądem, smyczek muskający struny kontrabasu, bogate perkusjonalia. Muzycy grają krótkie frazy, dobrze na siebie reagują, wchodzą w drobne spięcia dramaturgiczne. Gitara wpada w pierwszą kipiel już po stu sekundach. Odcinek pierwszy, który nie trwa dłużej niż cztery minuty, jest gęsty od dźwięków. Epizod drugi (dla odmiany najdłuższy na płycie) rozpoczyna spokojny klarnet i drżący kontrabas. Płynną w duecie i patrzą sobie głęboko w oczy, a smyk zdaje się jeść klarnetowi prosto z tuby. Po chwili podłącza się zwinny, precyzyjny drumming.  Day zawsze trafia w punkt, nie stroni też od skromnych preparacji. Lash gra arco i pizzicato niemal jednocześnie. Klarnet Warda kontrapunktuje po sapersku. Akcja goni akcję, mała eskalacja tuż za inną małą eskalacją – kiść soczystych pomarańczy. Po 8 minucie muzycy schodzą piętro niżej i oddają się preparacjom dźwięków z uwagą godną lepszej sprawy – mistrzowskie uspokojenie! Powrót do dynamicznej ekspozycji równie błyskotliwy – doskonały klarnet płynie wraz ze smyczkiem po gorących już strunach kontrabasu. Potem krótki epizod solo Lasha, przy wsparciu Daya, wreszcie piękne, zmysłowe wybrzmiewanie samego klarnetu. Brawo!

Przed nami utwór nieparzysty, zatem powraca gitara. Nim jednak wyda pierwszy dźwięk, duo partnerów - struny kontrabasu rezonują, small drumming akcentuje rosnące napięcie. Wejście do gry gitary, czynione ewidentnie z zamiarem imitowania dźwięku kontrabasu. Narracja skrzy się galerią tajemniczych fonii – pięknie narastają i gęstnieją, aż po stan stały. Gitara lśni, kontrabas drży, perkusja piętrzy się i eskaluje. Improwizacja toczy się od ciszy do hałasu i z powrotem – emocjonalny rollercaster! Szczypta chropowatych powierzchni, znów doskonała komunikacja. Świetna dyspozycja dnia Terry Daya, jedna z najbardziej intensywnych płyt w jego wykonaniu, jakie zna recenzent. Na finał odcinka, free jazzowy pokaz mocy i równie stylowe stopowanie. Czwarta improwizacja zaczyna się na strunach kontrabasu, szarpanych i wyginanych. Klarnet cicho skowycze, werbel głaskany jest krawędzią dłoni. Talerze, ludzki głos, szmer ciszy. Po chwili klarnet i kontrabas znów gadają jak starzy kumple, a perkusja scala ich wywody w jeden potok świadomości. Lash czyni prawdziwe cuda na gryfie, trudno powiedzieć, czym dokładnie wydaje te niebywałe dźwięki. Recenzent staje na baczność i pilnie zgłasza całe nagranie na listę najlepszych (jak dotąd) płyt w bieżącym roku. Wreszcie closing track – szmer na strunach gitary, drżenie talerzy, kontrabas w blokach startowych. Dźwięki wydawane półgębkiem, kind of search & reflect z odrobiną przeciągania liny. Traktowany smykiem kontrabas i nabierająca prądu gitara znów tworzą na poły genialną ekspozycję. Imitacje i frazy grane w punkt. Lash naprzemiennie arco i pizzicato. Techniczne fajerwerki, wodotryski kreacji. A dzisiejszy mistrz drugiego planu, Day, nie traci choćby sekundy. Jest tuż obok, komentuje i stymuluje. Na sam już finał prawdziwie free rockowa pogoń za szczęściem. Gaszenie płomienia na stygnącym smyczku jeszcze piękniejsze!




Alex Ward/ Dominic Lash/ Emmanuel Cremer/ Lionel Garcin  AJMiLIVE #15 (AJMiLIVE, DL 2016)

Francuska seria koncertowa, jaka odbywa się zapewne cyklicznie w miejscu zwanym AJMi - La Manutention (Marsylia), odcinek piętnasty. Obok naszych bohaterów (Alex, tylko klarnet), dwójka lokalnych muzyków - Emmanuel Cremer na wiolonczeli (a raczej jej mutacji zwanej violoncelle) oraz Lionel Garcin na saksofonach (głównie sopranowym, czasami także altowym, o ile ucho recenzenta nie jest zawodne). Dwie improwizacje, łącznie niespełna 35 minut, które miały miejsce pod koniec maja 2015 roku.

Śmiało wkraczamy w świat improwizowanej kameralistyki i poza skończoną liczbą ulotnych chwil, pozostaniemy w nim przez cały koncert. Ów dygotliwy chamber music bywa zwinny, także zaczepny, lubi wchodzić w interakcje, dyskutować, nawet pyskować. Ciekawy układ przestrzenno-dźwiękowy - dwa dęciaki vs. dwa strunowce.  Dramaturgicznie sytuacja sceniczna zdaje się być niezwykle frapująca. I tak jest zaiste od pierwszej do ostatniej minuty. Klarnet śpiewny, dynamiczny, często wchodzi w obszar niemal free jazzowej erupcji. Pod tym względem w niczym nie ustępuje mu saksofon. Kontrabas i wiolonczela niemal bez przerwy ze smykiem na strunach lub pomiędzy nimi. Narracja toczy się jakby od ściany do ściany. Dłuższe chwile wyciszenia w opozycji do nieco krótszych eskalacji emocji i hałasu. Niektóre pasaże grane są jakby unisono, ale mają tak powykręcane skale i tonacje (raczej nietonacje), iż nie podejrzewamy muzyków o korzystanie z jakichkolwiek notacji graficznych. Rodzaj filharmonii po wyjątkowej ciężkiej i mocno zakrapianej nocy.

W 9 minucie napotykamy na szczyptę barokowej estetyki ze strony mniejszego strunowca. W tle podmuchy chłodnego powietrza z tuby klarnetu, drżenie kontrabasu, szelest saksofonu – piękny moment impro zadumy! Po chwili walking kontrabasu, a w tle trzy pasaże zmysłowego chamber. Kolejnym krokiem muzyków – wejście w obszar otwartego jazzu. Dęciaki umieszczone na flankach wchodzą w intrygujące interakcje, gdaczą niczym kury na grzędzie.13 minuta przynosi skrawek ciszy, a po niej start jakby nowej narracji. Na początek dwa separatywne strumienie dętych dźwięków. Wprost na nie wpada wysoko zestrojona wiolonczela. Narracja dyszy i prycha, choć sprawia przez moment wrażenie, jakby toczyła się wg z góry ustalonych wytycznych.  Dyscyplina, rozwaga, improwizacja bez nadmiernych szarż. Z minuty na minutę flow opowieści misternie narasta. Spacer wysokim wzgórzem, aż po nieboskłon. Opowieść po chwili pięknie wybrzmiewa i schodzi na sam dół na dwóch spoconych smykach. Garść molowych pomruków, a zaraz potem start małej orkiestry dronowej! Raz za razem kajet recenzenta wypełnia się onomatopejami zachwytu. Po 21 minucie narracja jakby rodziła się na nowo – klarnet w roli głównej, pobudza innych do życia, parska urodą i tańczy wokół własnej osi. Po chwili proces narastania jest już udziałem wszystkich muzyków. Kontrabas w roli maszyny pociągowej! Stacja docelowa – free jazz! Klarnet i saksofon wchodzą wręcz w zawody, kto mocniej i dosadniej. O krok od hałasu, kwartet hamuje z niebywałą precyzją. Oba strunowce zmysłowo gaszą płomień.

Drugi set (raczej rodzaj encore) rodzi się w ciszy sonorystyki i pogorzelisku preparacji. Kind of call & responce. Narracja buduje się powoli, stawiając coraz głośniejsze stemple dźwięków, jakkolwiek z rozwagą i bez brawury. Znów kontrabas Lasha ciągnie wagon tłumionej ekspresji, pozornie tylko trzymanej w ryzach. Na bokach sygnały świadczące o free jazzowych zamiarach. Struktura opowieści robi się zdecydowanie niekameralna. Strunowce ciągną pod las, dęciaki prychają na zaciągniętym ręcznym. Zejście w dół, do komnaty doom chamber, w niepokojącej ciszy – perfekcyjnie! Smyki niczym pędzle abstrakcjonisty, wypełniają przestrzeń płótna. Saksofon i klarnet ślą drony, które lepią się w napisy końcowe.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz