Marcowa zbiorówka recenzji płyt świeżych i bardzo świeżych,
tym razem bez zbędnych wstępów. Przed nami bowiem mnóstwo dźwięków i równie
tyle słów!
Może jedynie wskażmy marszrutę! Zaczynamy na Bałkanach,
potem zwarcie międzykontynentalne, australijsko-kanadyjskie, następnie Berlin,
Rosja, Barcelona, a na finał wracamy do Niemiec!
Marina
Džukljev& Aron Porteleki Wonder
Marks (Klopotec, CD 2018)
Ubiegłoroczny, majowy Ring Ring Festival, odbywający się w
Serbii, a na jego scenie dwójka intrygujących artystów: Marina Džukljev na
fortepianie oraz Aron Porteleki na perkusji i instrumentach perkusyjnych (pod
koniec występu sięgnie także po altówkę). Nieprzerwany ciąg dźwięków potrwa 36
minut bez siedmiu sekund.
Koncert inaugurują czarne klawisze fortepianu, delikatnie
preparowane, być może ledwie pieszczone małym fragmentem dłoni. Położony nieopodal werbel
poddawany jest procesowi polerowania, talerze zdają się być muskane końcem
palca serdecznego. Narracja od startu jest zwinna, muzycy zaś świetnie są ze
sobą skomunikowani. Perkusista krąży wokół pianistki, bogato zdobi swój szlak,
czeka na rytmiczną propozycję ciągu dalszego. Marina wpada w rezolutny trans i
bez trudu spełnia oczekiwania partnera. Po niedługim czasie wzbogaca paletę
barw, płynie po klawiszach, krąży wokół zadanego przez siebie rytmu. Nabrzmiewa
i pulsuje. Tembr jej instrumentu nabiera szorstkości, matowieje, nie tracąc
wszakże zmysłowej głębi. W 7 minucie flow
opowieści kieruje się ku otwartej, jazzowej formule. Drummer zdaje się wisieć na szyi pianistki, stawia zasieki pod
wysokim napięciem. Mała kipiel bystrze wybrzmiewa, a puls rytmu z klawiatury, by
rzec polirytmii, powraca w stanie nienaruszonym. Sonorystyczny komentarz perkusisty, czyniony
w biegu, dalece frapujący. W 12 minucie radykalny stopping staje się początkiem solowej ekspozycji Mariny. Salwy
międzygatunkowej ekspresji, czynione wszakże z głęboko zaszytym, wciąż aktywnym
nerwem rytmiki. Gdy Aron powraca, muzycy, niczym dobrana para na ślubnym
krużganku, idą w tango! Progresywny drumming,
taneczny, bogaty strumień fortepianu. Odrobina klasycyzmu na dłoniach
pianistki, serdeczna kipiel pod nogami perkusisty. Następujący tuż potem proces wybrzmiewania
komentowany jest przez dźwięki przypominające granie na … grzebieniu. 21
minuta, to definitywny kres tej części koncertu. Muzycy brną dalej w gęstwinie
preparacji. Drummer trafia w punkt z
precyzją godną mistrzów. Preparacje piana znów zdają się krążyć wokół rytmu –
specyficzne call & responce z
równie kreatywną perkusją! Narracja zaczyna toczyć się od zmiany do zmiany.
Separatywne ekspozycje solowe, rezonans talerzy, preparacje to tu, to tam, małe
gry, filigranowe smutki. W 28 minucie muzycy zaczynają odbudowywać narrację,
którą porzucili kilka minut temu. Flow
obojga staje się intensywny, pazerny na interakcje, z mocą wzajemnych
stymulacji. Powraca free jazz, a wszyscy, po obu stronach sceny, zdają się być
z tego faktu zadowoleni. Echa Cecila Taylora i Tony Oxleya – jeśli ktoś w tym
momencie spektaklu potrzebowałby drogowskazu. Prawdziwy ogień! Od 33 minuty
muzycy systematycznie gaszą płomień – piano repetuje, perkusja rezonuje, a na
ostatniej prostej do akcji wkracza sonoryzująca altówka. Płacze, cicho skowycze,
rytualnie zawodzi. Piękny finał niemniej pięknej płyty, którą wieńczy huragan
kilkudziesięciosekundowej owacji!
Jim Denley
& Éric Normand PLANT II (Tour de Bras,
CD 2018)
Przenosimy się na parędziesiąt minut do świata preparowanych
dźwięków. Australijski weteran wyzwolonej improwizacji, Jim Denley na
saksofonie altowym, fletach i przyborach (tools)
oraz często ostatnio goszczący na tych łamach, kanadyjski basista Eric Normand,
który będzie także korzystał z pewnego elementu zestawu perkusyjnego (drum) oraz bliżej nieokreślonych obiektów. PLANT II, to ciąg dalszy ich
duetowej przygody, która zaczęła się płytą PLANT, wydaną na winylu wiosną
ubiegłego roku. Składa się z pięciu części i trwa 46 minut z sekundami. O
samych okolicznościach powstania tego nagrania wiemy niewiele.
Spektakl rozpoczyna delikatnie podśpiewujący alt, tuż obok
gitara basowa traktowana perkusjonalnie, drży i trzeszczy elektroakustycznie.
Stylowa narracja od samego startu, z zaszytym nerwem rytmu, skupiona w głównej
mierze na preparowania dźwięków, jakie wydaje dęciak i elektryczny strunowiec.
Moc zdarzeń fonicznych w tubie i na gryfie. Drugi fragment rodzi się z udziałem
dźwięków, których nie słyszeliśmy w pierwszej części. Akcenty drummingowe, kipiel małych dźwięków spod
strun basówki, szmery w tubie, cicha
sonorystyka eskalująca dużą ilość fonii w jednostce czasu. Piłowanie strun,
wietrzenie dysz, tajemnicze przedmioty w tubie saksofonu, mniej dźwięków
typowych dla gitary basowej, więcej dla small
percussion, wreszcie posmak industrialu
z uwagi na intensywność przekazu. Bardzo efektowna ekspozycja! W trzeciej
części proces preparacji wzmaga się – alt drży jak struna, bas przypomina
generator prądu dużej mocy. Raz po raz, oba podstawowe instrumenty zdają się
sugerować fonie, jakie zwykliśmy im przypisywać, jakkolwiek czynią to z nutą
słodkiej psychodelii, pozostając w samym środku rozmazanego spektrum dźwięku. Post nuclear free noise improv! – notuje
zdesperowany recenzent. Z biegiem czasu tego fragmentu nagrania, muzycy
ostrożnie czyszczą swoje brzmienie. Bas zaczyna pulsować żywymi strunami,
repetować i podśpiewywać. Dęciak jest tuż obok, śle chropowate drony. Finał
odcinka, co staje się tu już zasadą, dość nagły.
Część czwarta, to pasaż kolejnych preparacji. Przez moment
wydaje się, że słyszymy ludzkie gardło w trakcie zaawansowanej anginy. Charkot,
sapanie, stękanie, tudzież odgłosy jakby z zepsutego urządzenia elektrycznego.
Narracja szyta jest coraz grubszym ściegiem – kolejny etap systematycznego gubienia źródeł dźwięku. Na samym dnie zaś nerwowy meta rytm. Zmiana goni zmianę, a ta ostania przynosi szczyptę
onirycznej akustyki. Wreszcie fragment finałowy – preparacje z tuby, igraszki z
prądem na gorącym gryfie. Stan preparacji permanentnej! – rzekłby poeta.
Narracja szybko osiąga stan kipieli – bas zdaje się być maltretowany, obijany
kijem, a jego amplifikator kopany i poniewierany ostrymi przedmiotami. Hard noise with small interactions!
Kolejnym etapem – dronowe imitacje, jakby trzeci instrument wchodził do gry,
tudzież kolejny dęciak. Choć recenzent nie kupuje całości tego spektaklu w
estetyce broken sounds (nagranie
zdaje się być nieco przeładowane pomysłami), to musi przyznać, iż wiele jego
momentów naprawdę ekscytuje. Sam finał znów poszukuje dronowej konwencji, ale
nie stroni także od żywych pasaży saksofonu i gitary basowej.
Mount
Meander Live in Berlin (Gotta Let It Out, CD 2019)
Czas na porcję swobodnej improwizacji, dla której punktem
wyjścia jest estetyka jazzowa. W przypadku kwartetu Mount Meander zdaje się ona
przede wszystkim stymulować kreatywność każdego z muzyków, a nie zaś pętać im
nogi wyuczonymi schematami. Pod flagą litewską, niemiecką i polską: Kārlis
Auziņš na saksofonach, Lucas Leidinger na fortepianie, Thomas Sauerborn na
perkusji oraz - last but not least -
Tomo Jacobson na kontrabasie, przy okazji także wydawca płyty. Koncert nagrany
w Berlinie (Jazz Units,
Musikbrauerei) pod koniec listopada 2017 roku, jest nieprzerwanym ciągiem
dźwięków, podzielonym na części z tytułami, które interesująco opisują sytuację
dramaturgiczną na scenie. Łącznie 50 minut i 15 sekund.
Sucha tuba saksofonu, drżenie gryfu kontrabasu, małe
klawisze piana, relaksujące szuranie po glazurze werbla, szum sali koncertowej
– introdukcja toczy się z należytą pieczołowitością. W 4 minucie ze zgiełku
ciszy wykluwa się jazzowa narracja, budowana w skupieniu, z dbałością o każdy
dźwięk. Otwarta formuła, swoboda we wzajemnej komunikacji. Opowieść
systematycznie narasta, nabiera dynamiki, aż po galopującą kipiel zdrowego free, z wyrazistą ekspozycją zadziornego
saksofonu. Lekkie hamowanie jest przy okazji pretekstem do zmiany traku na
dysku. Saksofonista milczy, pozostali zaś muzycy udanie akcentują swoje
artystyczne kompetencje, zwłaszcza odrobinę klasycyzujący pianista. Wszystko
dzieje się dynamicznie, bez szemrania i znaków zapytania. Powrót saksofonu
miast eskalować proces, zwinnie go wycisza. Kolejny fragment koncertu niesie na
strunach kontrabas, towarzyszy mu drummer
na jednym talerzu. Oniryczne duo, w komentarzu ślady piana, pomruki z tuby. Po
chwili to pianista buduje podwaliny pod kolejny odcinek. Saksofon ciągnie
jeszcze stary flow, a drums & bass narastają w ogniu
emocji. Kolejna kipiel free,
finalizowana samotną opowieścią perkusji, która trwa 60 sekund i stanowi
separatywną część koncertu.
Dynamiczne, płynne wejście wszystkich muzyków w odcinek
siódmy zwiastuje kulminację koncertu (Opus!).
Odrobina preparacji, rozgrzany drummer
– zdecydowanie dziać się będą rzeczy ekscytujące. Flow płynie zwinnie, z kocią
precyzją, z dynamiką budowaną na gryfie kontrabasu, gdzie swoje piękne chwile
przeżywa smyczek. Groźny, piękny moment koncertu! Rzeczony smyczek wraz z
inkluzywnym percussion perfekcyjnie
tłumią opowieść, która po nabrania łyku świeżego powietrza, płynie dalej pure jazzowym strumieniem. Dobra
ekspozycja piana, saksofon, który znaczy teren tylko udanymi dźwiękami. To
właśnie ów dęciak bierze sprawy w
swoje ręce i tnie przestrzeń frazami godnymi mistrzów free jazzu! Sekcja
pogrywa buńczucznie, full jazz,
pieprz i wanilia! Prawdziwa kipiel w tubie i piano, które gasi ten płomień –
kolektywne łapanie ciszy spoconymi dłońmi. Finał koncertu, tu nie bez przyczyny
nazwany encore, rodzi się w szumie
preparacji, z garścią sonorystyki. Czarne klawisze, smyczek, zapach dysz i
szmer talerzy. Ostatnia część koncertu nie mogła zacząć się lepiej. Delikatna,
filigranowa opowieść, saksofon z folkowym zaśpiewem, kind of chamber in collective flow, smutek smyczka, rezonans talerzy –
innymi słowy, definitywnie transcendentalny skowyt! Błyskotliwa narracja, która
tylko pozornie narasta. Muzycy wciąż tulą się do siebie, wzajemnie dotykają, w
każdym dźwięku szukają drugiego dna. Solowa ekspozycja kontrabasu, akurat tu,
niczym wisienka na torcie! Wtóruje mu saksofon, która szuka bliźniaczej fonii. Obok barwne perkusjonalia, inside piano. Free improv above free jazz! Brawo! Telepatyczna symfonia
sonorystyki! Recenzent nie nadąża z notowaniem wrażeń. Doskonałe zakończenie
bardzo dobrej płyty - to kolejna jego myśl. Na ostatniej prostej garść słodyczy
z tuby saksofonu.
Der Finger Le cinque stagioni (Toten Schwan Records, CD 2019)
Na dłuższą chwilę przenosimy się do Rosji, by posłuchać
dwóch frapujących wydawnictw, pełnych improwizowanego szaleństwa i zdrowej
psychodelii. W głównej mierze sprawcą zajścia jest tu basista, operator
wszelkiej maści elektroniki, Anton Efimov. Pierwsza formacja zwie się Der
Finger, ma w dorobku mnóstwo płyt, a ich najnowsze dziecię zwie się … Pięć Pór Roku! Obok Efimowa w składzie:
Evgenia Sivkova – saksofon i perkusja oraz … jej ojciec, Edward Sivkov –
klarnet basowy, saksofon i instrument o nazwie bass-domra. Nagranie studyjne z marca 2018 roku, składa się -
oczywiście - z pięciu części, a trwa 76 minut i 5 sekund.
Początkiem tej opowieści nie może nie być fragment Czterech
Pór Roku Vivaldiego, tu w postaci sampla
wypuszczonego, jakby ze zdewastowanego kaseciaka.
Gwałtowny atak żywej fonii, jaki następuje tuż po nim, dobrze wprowadza nas w
nastrój piosenek, które będą nam
towarzyszyć przez kolejne pięć kwadransów. Piorun gitary basowej, saksofon na
kosmicznym pogłosie, rytmiczny flow
elektroakustycznego ognia w tle, perkusja silnie post-rockowa, wszystko zaś
skąpane po pachy w psychodelii. Post-jazz, post-rock, post-music! Flow narracji jest gęsty, bardzo
zmysłowy, ma kilka płaszczyzn percepcji, czasami przypomina matrioszkę. Ile ich by się nie
otworzyło, w środku zawsze znajdziemy nową! Bas skwierczy rytmicznie, a
saksofon płonie, jak na najlepszych płytach free jazzowych epoki ponowoczesnej.
Wiele akcentów strunowych, bystre wtręty klarnetu basowego. Narracja parska
plamami dźwięków, bądź buduje imponujące drony. Drugi epizod wywraca wszystko
do góry nogami (kolejne też będą tak czynić). Bas skwierczy elektroniką, żywa
perkusja buduje rytm, saksofon frazuje na jazzowo. Tylko krok, by wejść w
obszar działania techno beatu, z furiackim saksofonem. Zaraz potem jazzowa
synkopa, tu naprawdę może zdarzyć się wszystko! W obrębie jednej,
kilkunastominutowej opowieści gatunkowy płodozmian! Dzieje się tak wiele, a muzycy
zdają się nie podejmować złych decyzji. Płaszcz psychodelii w każdym przypadku,
to idealny kontrapunkt. Gdy trzeba na moment zatrzymać się, saksofon pęknie
gasi płomień w gęstym sosie elektroakustyki. Tańczy ze strunami i szczerzy do
nas zęby! Trzeci epizod otwiera syntetyczny automat perkusyjny, puls basu,
jeszcze żywy i spokojny, niemal miłosny saksofon na pogłosie. Drobne
skojarzenie z niemieckim Tied and Tickled Trio, tu skąpanym w piekle
psychodelii. Kolejny krok w kierunku eskalacji – atak dwóch saksofonów.
Posuwisty, dziki dialog, a w tle coś na kształt berlińskiego Basic Channel, wersja betonowa. Brak
muzycznych i stylistycznych hamulców buduje jakość rosyjskiej improwizacji. Na
finał trzeciej części, tuż po kolejnym ciosie śmiercionośnej sekcji bass & drums, słodka ballada, z
bardzo jednak hałaśliwym tłem.
Czwarta pora roku zaczyna się jak ostrze brzytwy. Drony
saksofonu i klarnetu, gitara basowa, która wbija pale w ubitą ziemię – epicka psycho-drama! Mnóstwo kolorów, mnóstwo
dźwięków, saksofonowa kipiel i elektroakustyczna ściana dźwięku. Narracja
rozbłyska jak paw na wybiegu! Znów rockowy rytm, pasja tworzenia, moc
psychodelii. Punk w wersji najostrzejszej, brudny tembr saksofonu i bas, który
zna odpowiedź na każde pytanie. Na domiar naszej euforii – pojawiają się
post-rockowe riffy z nieznanego źródła pochodzenia (gitary?). W tych
okolicznościach spotyka nas kolejna wolta stylistyczna – zejście w dół, ostre
hamowanie, pogłos, dubowa przestrzeń bez granic, perły dźwiękowe z obu dęciaków. Wreszcie epizod finałowy –
drżenie basu, powrót żywej perkusji, smak gęstego napalmu o poranku. I nowa sytuacja sceniczna – bas gra czystymi
strunami, progresywny drumming,
buzująca elektronika, która raz skwierczy, innym raz śle drony. Fantastyczny
moment pełnej symbiozy żywych i syntetycznych dźwięków. Pogłos, bezdenna
otchłań nieba i piekła, dub free jazz!
Disen Gage Nature (Noname666, CD 2018)
W ramach rozbudowanego suplementu do Der Finger, sięgamy po
formację Disen Gage. Ponieważ obaj muzycy (Konstantin Mochalov, Anton Efimov)
zatopieni będą w bezmiarze współczesnej elektroniki, nie wypada pytać ich o
szczegółowe instrumentarium. Nature
to ich ubiegłoroczna płyta (jest już nowa, ale nie dostała jeszcze do
redakcji), trwa 48 i pół minuty, składa się zaś z trzech kilkunastominutowych,
epickich opowieści o naturze kosmosu (z dużym wszakże przymrużeniem oka).
Nature, to
progresywna, niebanalna, bardzo bogata w odniesienia gatunkowe elektronika,
silnie naznaczona piętnem improwizacji. Post-techno z Berlina, analogowa
elektronika lat 80., to tropy najbardziej oczywiste. Nie sposób też nie wskazać
na post-rockowy, silnie psychodeliczny sztafaż doświadczeń Efimowa, z którymi
obcowaliśmy przy okazji poprzedniej płyty w dzisiejszym zestawie. Wszystko
czynione tu jest z epickim rozmachem, szczyptą zdrowego harshu, brudu na kablach, powykręcanego stylistycznie i rytmicznie.
Czasami ma się wrażenie, że muzycy bawią się zepsutym programowaniem commodore, paląc przy tym
wysokogatunkowe używki. Duża zmienność akcji, bez sekundy nudy, smak ciszy,
swąd złego prądu i gatunkowe analogie do J.M. Jarre’a!
Druga opowieść zdaje się być chłodniejsza, bardziej
zdystansowana. Strumień elektroniki z garścią niebanalnych zadziorów
brzmieniowych. Migotliwy, elektroniczny dark ambient. Głucha, oniryczna czeluść
- masywne płaty fonii, niczym chłostanie batem. Trzecia powieść bliższa jest
klimatom post-electro. Dużo w niej
pourywanych rytmów, niedokończonych fraz, a całość nie jest pozbawiona
czupurnych wątków tanecznych. Na sam już finał kolejna rosyjska petarda między
oczy – atak rockowych gitar, zręcznie przetworzonych na grubych kablach. Moc
electro-heavy metalu, dalece zaskakująca ściana dźwięku na ckliwe dobranoc!
Ferran
Fages Un Lloc Entre Dos Records
(Another Timbre , CD 2018)
Po niebywałej porcji energetycznych dźwięków, czas po
kolosalne wyciszenie. Kolejna wolta stylistyczna tej zbiorówki, prowadzi nas do
świata współczesnej awangardy, tak dalece tłumiącej emocje i minimalizującej
ilość wydawanych dźwięków, iż być może, w trakcie odczytu i odsłuchu, będziemy
musieli szczypać się w policzki i sprawdzać, czy jeszcze żyjemy! Bohaterem
dwóch kolejnych recenzji będzie kataloński gitarzysta i eksperymentator Ferran
Fages, którego dokonania na wielu polach świetnie tu znamy, a najbardziej w
ramach tria Phicus, które bez wątpienia zaliczamy do najbliższej rodziny
Trybuny.
Najpierw płyta na gitarę akustyczną i elektronikę. Jeden
nieprzerwany ciąg dźwięków, prawie 54 minuty muzyki, bazującej na formule
kompozycji, z nierozpoznanymi rozmiarami ewentualnego procesu improwizacji.
Nagranie z marca i kwietnia ubiegłego roku z Barcelony.
Dźwięczny flow gitary akustycznej, która zdaje się
delikatnie rezonować z ciszą, jaka spowija pomieszczenie studia nagraniowego.
Rodzaj repetytywnej kompozycji. Temat podawany jest majestatycznie,
selektywnymi akordami. Do tej niewielkiej porcji dźwięków, od czasu do czasu, dodawany
jest nowy składnik – mikrofaza, półnuta, szczątek myśli. Ważnym elementem
strategii narracyjnej jest tu cisza. Konceptualna niemal powolność, wielokrotne
wsłuchiwanie się w pojedynczy dźwięk, metafizyczna sytuacja sceniczna. Po 6
minucie narracja przebiera szaty pure
minimalizmu, chwilami zdaje się wisieć na jednym dźwięku, który powoli
wybrzmiewa, łechta ucho i zanika. Po 10 minucie dostajemy się w powolny wir
pasma fonii, która przypomina falę radiową zagubioną w przestrzeni kosmicznej.
Wgryza się w ciszę i odstawia gitarę na kilkanaście minut. Jednostajny puls,
jakby droga do całkowitego zatracenia idei muzyki. Gitara powraca w okolicach
25 minuty, słuchacz zatem śmiało wyrwać się może z obowiązkowego letargu. Fala
dronu wszakże nie zanika bez walki. Gdy w końcu gitara zostaje sama, serwuje
nam porcję dźwięki w sekwencji z góry ustalonej. Faktura narracji staje się
nieco bogatsza. Każdy akord wybrzmiewa z adekwatną precyzją. Tło delikatnie pobrzmiewa,
ale nie ma już posmaku fali radiowej. Po 37 minucie Ferran powraca do trybu
narracyjnego, jaki towarzyszył nam na początku nagrania. Znów pojedynczy dźwięk
zdaje się fascynować muzyka ponad wszelką miarę. Gra ciszy, pomruk pomyślunku
kompozytora. Po 44 minucie powraca coś na kształt fali radiowej. Tuli się do
gitary, jakby chciała upodobnić się do pogłosu, jaki mógłby towarzyszyć drżeniu
strun. Na finał, po 50 minucie, próba ubogacenia flory opowieści. Pulsująca
repetycja, incydentalnie nawet trzy frazy gitary jednocześnie. Potem
parędziesiąt sekund zupełnej ciszy i garść dźwięków na finał zupełny.
Ferran
Fages Detuning Series For Guitar
(Edition Wandelweiser Records, CD 2018)
Pójdźmy krok dalej w kierunku tłumienia ekspresji i
kreowania kolejnego stadium minimalizmu. Kompozycja na dwie rozstrojone gitary
elektryczne (delikatnie parafrazując tytuł płyty). Autorem jest tu rzecz jasna
Fages, któremu towarzyszy Didier Aschour. Idea tej muzyki powstała w roku 2016,
nagrana zaś została w roku ubiegłym. Pięć części oznaczonych cyframi, 55 minut.
Schemat dramaturgiczny jest następujący: dźwięk pierwszej
gitary, dźwięk drugiej gitary oraz duża porcja ciszy. Gitary podłączone do
prądu, ale z niskim poziomem zasilania. Strictly
contemporary minimal, jakkolwiek w swej koncepcji nie zbyt dalekie od idei
improwizatorskiej Johna Stevensa Flower.
Muzycy wydają dźwięki naprzemiennie, a gdy już zagrają cokolwiek wspólnie,
kończą utwór. Tu, w duecie dwóch gitar – … nie kończą. Narracja, to rodzaj
trudnej wycieczki w poszukiwaniu utraconej harmonii i gitarowego stroju. Toczy
się leniwie i równie dynamicznie, jak gwiazdy na bezchmurnym niebie. Druga
część zdaje się być o ziarno pszenicy bardziej intensywna, choć porcje ciszy
nieco bardziej rozległe – konceptualizm do krwi ostatniej, cytując klasyków
kinematografii socrealistycznej. W trzeciej części każdy z gitarzystów gra
jednocześnie dwie frazy przed obliczem nieposkromionej ciszy. Ba, jeden z nich,
w przypływie szaleństwa, decyduje się aż na trzy frazy. Nie zmienia to faktu,
iż udział ciszy w strukturze kompozycji przypomina procent posiadania piłki
przez drużyny futbolowe, prowadzone przez Pepa Guardiolę!
Czwarta część, to powrót do koncepcji pojedynczych fraz,
które zdają się być bardziej wypełnione prądem, a ich wybrzmiewanie dłuższe. W
ostatniej części, początkowo dźwięki dostarcza tylko jedna gitara, usytuowana
po prawej stronie. Lewa strona sceny rodzi się po kilku minutach - obie ślą
mikrofrazy, a na ostatniej prostej, jakby budziły się z letargu. Lewa gitara
dostarcza nam kilka nowych, frapujących dźwięków, ale dzieje się to już przed
obliczem ciszy ostatecznej i zatrzymaniem rekordera.
Lotz Of
Music Live At JazzCase (El Negocito Records, CD 2018)
Czas na finał naszej dzisiejszej, nieco rozgadanej
zbiorówki. Po paśmie ciszy, od czasu do czasu, inkrustowanej pojedynczymi
dźwiękami, porcja dość bogato aranżowanej muzyki (chwilami być może, zbyt
bogato). Przenosimy się do świata muzyki komponowanej, precyzyjnie
zaplanowanej, z dużą wszakże porcją improwizacji, rodzącej się w tyglu
międzygatunkowych wybuchów i trzęsień ziemi. Nie zabraknie też słodyczy i
ballad dla grzecznych dziewczynek.
Główną postacią kwintetu jest Mark Alban Lotz, berliński
flecista (tu używa czterech ich rodzajów), kompozytor większości materiału.
Towarzyszą mu: Jörg Brinkmann na wiolonczeli, Alan Purves Gunga na perkusji i
perkusjonaliach (plus inne przedmioty), Albert Van Veenendaal na fortepianie
(także preparowanym) oraz Claudio Puntin na klarnecie, karnecie basowym i
żydowskiej harfie. Niektórzy muzycy używają tzw. efektów, a także własnego głosu. Nagrane live w miejscu zwanym Dommelhof (Neerpelt), we wrześniu 2016
roku. Osiem kompozycji, 49 minut z sekundami.
Pierwszy temat podaje wiolonczela, która brzmi jak
kontrabas. W tle skwierczy elektroakustyczny brud, a flet buduje na tej bazie
swoją krótką, precyzyjną ekspozycję solową. Kind
of chamber with post-rock view! – notuje recenzent. Zaraz potem stylowa
ekspozycja wiolonczeli, która – uprzedźmy wypadki – najczęściej obdarzana
będzie na tej recenzji ciepłym słowem. Cała kompozycja aż kipi pomysłami,
bogactwem aranżacji i zmiennością przebiegu. Jazz, fussion jazz, garść preparacji, wiele momentów modulowania, czy
kształtowania dźwięku amplifikowanymi zabawkami.
Druga część, choć spokojniejsza, równie pełna jest zdarzeń i pomysłów, zarówno
kompozycyjnych, jak i improwizatorskich. Dobre zmiany daje pianista, który z
całej piątki muzyków zachowuje chyba najwięcej umiaru w zakresie buzującej
nadkreatywności. Trzeci odcinek wyhamowuje i przenosi nas do świata statecznego
bluesa, który szuka zaczepki w klimatach fussion
rocka. Nim złapie posmak psychodelii, zdaje się być mocno wtórną propozycją.
Czwarty startuje, niczym pierwszy, mocnym tematem podanym z gryfu strunowca. Komentarz małego piana,
bardzo udany. Narracja toczy się ponownie, niczym wojna dnia z nocą - muzycy
wyciągają pomysły z kieszeni niczym prestidigitatorzy, a słuchacz miewa
problemy z ogarnięciem zamysłu na całość przebiegu kompozycji. Oto, jak nadmiar
bywa wrogiem dobrego.
Rytm, tonacja, melodia – piąty fragment, to kolejny moment
do tupania nogą i pośpiewywania przy goleniu. Dobre solo fletu, swingująca
sekcja. Jeśli czekasz na odrobinę ciekawszych porcji dźwięku, wiolonczela cię
nie zawiedzie. Szósta piosenka, bez cudzysłowu - słodka ballada dla wyjątkowo
grzecznych dziewczynek. Pozostawilibyśmy ją bez komentarza, gdyby nie … udany
finał z udziałem wiolonczeli. Siódmy temat cały kwintet gra unisono. Grozę sytuacyjną sieje czarny
klawisz fortepianu. Ten dość ilustracyjny fragment muzyki wieńczy bogaty
komentarz głosowy. Ostatni utwór znów ginie w nadmiarze pomysłów, eklektyzmie
formy, która zdaje się nieco krępować poszczególnych muzyków. Całość
inkrustowana efektami, niczym z dawnych kreskówek dla najmłodszych. Króluje
rytm, który dość zgrabnie przenosi nas do samego końca płyty. Lotz Of Music. A lot of .. too much music. Żonglerka stylami i gatunkami, niczym
kowbojski pojedynek w samo południe. Na ostatniej prostej odrobina bystrej,
niemal afrykańskiej polirytmii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz