czwartek, 21 marca 2019

Džukljev & Porteleki! PLANT! Mount Meander! Der Finger! Disen Gage! Ferran Fages! Lotz Of Music! March summary & genre rollercaster, so whatever you want!


Marcowa zbiorówka recenzji płyt świeżych i bardzo świeżych, tym razem bez zbędnych wstępów. Przed nami bowiem mnóstwo dźwięków i równie tyle słów!

Może jedynie wskażmy marszrutę! Zaczynamy na Bałkanach, potem zwarcie międzykontynentalne, australijsko-kanadyjskie, następnie Berlin, Rosja, Barcelona, a na finał wracamy do Niemiec!




Marina Džukljev& Aron Porteleki  Wonder Marks (Klopotec, CD 2018)

Ubiegłoroczny, majowy Ring Ring Festival, odbywający się w Serbii, a na jego scenie dwójka intrygujących artystów: Marina Džukljev na fortepianie oraz Aron Porteleki na perkusji i instrumentach perkusyjnych (pod koniec występu sięgnie także po altówkę). Nieprzerwany ciąg dźwięków potrwa 36 minut bez siedmiu sekund.

Koncert inaugurują czarne klawisze fortepianu, delikatnie preparowane, być może ledwie pieszczone małym fragmentem dłoni. Położony nieopodal werbel poddawany jest procesowi polerowania, talerze zdają się być muskane końcem palca serdecznego. Narracja od startu jest zwinna, muzycy zaś świetnie są ze sobą skomunikowani. Perkusista krąży wokół pianistki, bogato zdobi swój szlak, czeka na rytmiczną propozycję ciągu dalszego. Marina wpada w rezolutny trans i bez trudu spełnia oczekiwania partnera. Po niedługim czasie wzbogaca paletę barw, płynie po klawiszach, krąży wokół zadanego przez siebie rytmu. Nabrzmiewa i pulsuje. Tembr jej instrumentu nabiera szorstkości, matowieje, nie tracąc wszakże zmysłowej głębi. W 7 minucie flow opowieści kieruje się ku otwartej, jazzowej formule. Drummer zdaje się wisieć na szyi pianistki, stawia zasieki pod wysokim napięciem. Mała kipiel bystrze wybrzmiewa, a puls rytmu z klawiatury, by rzec polirytmii, powraca w stanie nienaruszonym.  Sonorystyczny komentarz perkusisty, czyniony w biegu, dalece frapujący. W 12 minucie radykalny stopping staje się początkiem solowej ekspozycji Mariny. Salwy międzygatunkowej ekspresji, czynione wszakże z głęboko zaszytym, wciąż aktywnym nerwem rytmiki. Gdy Aron powraca, muzycy, niczym dobrana para na ślubnym krużganku, idą w tango! Progresywny drumming, taneczny, bogaty strumień fortepianu. Odrobina klasycyzmu na dłoniach pianistki, serdeczna kipiel pod nogami perkusisty.  Następujący tuż potem proces wybrzmiewania komentowany jest przez dźwięki przypominające granie na … grzebieniu. 21 minuta, to definitywny kres tej części koncertu. Muzycy brną dalej w gęstwinie preparacji. Drummer trafia w punkt z precyzją godną mistrzów. Preparacje piana znów zdają się krążyć wokół rytmu – specyficzne call & responce z równie kreatywną perkusją! Narracja zaczyna toczyć się od zmiany do zmiany. Separatywne ekspozycje solowe, rezonans talerzy, preparacje to tu, to tam, małe gry, filigranowe smutki. W 28 minucie muzycy zaczynają odbudowywać narrację, którą porzucili kilka minut temu. Flow obojga staje się intensywny, pazerny na interakcje, z mocą wzajemnych stymulacji. Powraca free jazz, a wszyscy, po obu stronach sceny, zdają się być z tego faktu zadowoleni. Echa Cecila Taylora i Tony Oxleya – jeśli ktoś w tym momencie spektaklu potrzebowałby drogowskazu. Prawdziwy ogień! Od 33 minuty muzycy systematycznie gaszą płomień – piano repetuje, perkusja rezonuje, a na ostatniej prostej do akcji wkracza sonoryzująca altówka. Płacze, cicho skowycze, rytualnie zawodzi. Piękny finał niemniej pięknej płyty, którą wieńczy huragan kilkudziesięciosekundowej owacji!




Jim Denley & Éric Normand  PLANT II (Tour de Bras, CD 2018)

Przenosimy się na parędziesiąt minut do świata preparowanych dźwięków. Australijski weteran wyzwolonej improwizacji, Jim Denley na saksofonie altowym, fletach i przyborach (tools) oraz często ostatnio goszczący na tych łamach, kanadyjski basista Eric Normand, który będzie także korzystał z pewnego elementu zestawu perkusyjnego (drum) oraz bliżej nieokreślonych obiektów. PLANT II, to ciąg dalszy ich duetowej przygody, która zaczęła się płytą PLANT, wydaną na winylu wiosną ubiegłego roku. Składa się z pięciu części i trwa 46 minut z sekundami. O samych okolicznościach powstania tego nagrania wiemy niewiele.

Spektakl rozpoczyna delikatnie podśpiewujący alt, tuż obok gitara basowa traktowana perkusjonalnie, drży i trzeszczy elektroakustycznie. Stylowa narracja od samego startu, z zaszytym nerwem rytmu, skupiona w głównej mierze na preparowania dźwięków, jakie wydaje dęciak i elektryczny strunowiec. Moc zdarzeń fonicznych w tubie i na gryfie. Drugi fragment rodzi się z udziałem dźwięków, których nie słyszeliśmy w pierwszej części. Akcenty drummingowe, kipiel małych dźwięków spod strun basówki, szmery w tubie, cicha sonorystyka eskalująca dużą ilość fonii w jednostce czasu. Piłowanie strun, wietrzenie dysz, tajemnicze przedmioty w tubie saksofonu, mniej dźwięków typowych dla gitary basowej, więcej dla small percussion, wreszcie posmak industrialu z uwagi na intensywność przekazu. Bardzo efektowna ekspozycja! W trzeciej części proces preparacji wzmaga się – alt drży jak struna, bas przypomina generator prądu dużej mocy. Raz po raz, oba podstawowe instrumenty zdają się sugerować fonie, jakie zwykliśmy im przypisywać, jakkolwiek czynią to z nutą słodkiej psychodelii, pozostając w samym środku rozmazanego spektrum dźwięku. Post nuclear free noise improv! – notuje zdesperowany recenzent. Z biegiem czasu tego fragmentu nagrania, muzycy ostrożnie czyszczą swoje brzmienie. Bas zaczyna pulsować żywymi strunami, repetować i podśpiewywać. Dęciak jest tuż obok, śle chropowate drony. Finał odcinka, co staje się tu już zasadą, dość nagły.

Część czwarta, to pasaż kolejnych preparacji. Przez moment wydaje się, że słyszymy ludzkie gardło w trakcie zaawansowanej anginy. Charkot, sapanie, stękanie, tudzież odgłosy jakby z zepsutego urządzenia elektrycznego. Narracja szyta jest coraz grubszym ściegiem – kolejny etap systematycznego gubienia źródeł dźwięku. Na samym dnie zaś nerwowy meta rytm. Zmiana goni zmianę, a ta ostania przynosi szczyptę onirycznej akustyki. Wreszcie fragment finałowy – preparacje z tuby, igraszki z prądem na gorącym gryfie. Stan preparacji permanentnej! – rzekłby poeta. Narracja szybko osiąga stan kipieli – bas zdaje się być maltretowany, obijany kijem, a jego amplifikator kopany i poniewierany ostrymi przedmiotami. Hard noise with small interactions! Kolejnym etapem – dronowe imitacje, jakby trzeci instrument wchodził do gry, tudzież kolejny dęciak. Choć recenzent nie kupuje całości tego spektaklu w estetyce broken sounds (nagranie zdaje się być nieco przeładowane pomysłami), to musi przyznać, iż wiele jego momentów naprawdę ekscytuje. Sam finał znów poszukuje dronowej konwencji, ale nie stroni także od żywych pasaży saksofonu i gitary basowej.




Mount Meander  Live in Berlin (Gotta Let It Out, CD 2019)

Czas na porcję swobodnej improwizacji, dla której punktem wyjścia jest estetyka jazzowa. W przypadku kwartetu Mount Meander zdaje się ona przede wszystkim stymulować kreatywność każdego z muzyków, a nie zaś pętać im nogi wyuczonymi schematami. Pod flagą litewską, niemiecką i polską: Kārlis Auziņš na saksofonach, Lucas Leidinger na fortepianie, Thomas Sauerborn na perkusji oraz - last but not least - Tomo Jacobson na kontrabasie, przy okazji także wydawca płyty. Koncert nagrany w Berlinie (Jazz Units, Musikbrauerei) pod koniec listopada 2017 roku, jest nieprzerwanym ciągiem dźwięków, podzielonym na części z tytułami, które interesująco opisują sytuację dramaturgiczną na scenie. Łącznie 50 minut i 15 sekund.

Sucha tuba saksofonu, drżenie gryfu kontrabasu, małe klawisze piana, relaksujące szuranie po glazurze werbla, szum sali koncertowej – introdukcja toczy się z należytą pieczołowitością. W 4 minucie ze zgiełku ciszy wykluwa się jazzowa narracja, budowana w skupieniu, z dbałością o każdy dźwięk. Otwarta formuła, swoboda we wzajemnej komunikacji. Opowieść systematycznie narasta, nabiera dynamiki, aż po galopującą kipiel zdrowego free, z wyrazistą ekspozycją zadziornego saksofonu. Lekkie hamowanie jest przy okazji pretekstem do zmiany traku na dysku. Saksofonista milczy, pozostali zaś muzycy udanie akcentują swoje artystyczne kompetencje, zwłaszcza odrobinę klasycyzujący pianista. Wszystko dzieje się dynamicznie, bez szemrania i znaków zapytania. Powrót saksofonu miast eskalować proces, zwinnie go wycisza. Kolejny fragment koncertu niesie na strunach kontrabas, towarzyszy mu drummer na jednym talerzu. Oniryczne duo, w komentarzu ślady piana, pomruki z tuby. Po chwili to pianista buduje podwaliny pod kolejny odcinek. Saksofon ciągnie jeszcze stary flow, a drums & bass narastają w ogniu emocji. Kolejna kipiel free, finalizowana samotną opowieścią perkusji, która trwa 60 sekund i stanowi separatywną część koncertu.

Dynamiczne, płynne wejście wszystkich muzyków w odcinek siódmy zwiastuje kulminację koncertu (Opus!). Odrobina preparacji, rozgrzany drummer – zdecydowanie dziać się będą rzeczy ekscytujące. Flow płynie zwinnie, z kocią precyzją, z dynamiką budowaną na gryfie kontrabasu, gdzie swoje piękne chwile przeżywa smyczek. Groźny, piękny moment koncertu! Rzeczony smyczek wraz z inkluzywnym percussion perfekcyjnie tłumią opowieść, która po nabrania łyku świeżego powietrza, płynie dalej pure jazzowym strumieniem. Dobra ekspozycja piana, saksofon, który znaczy teren tylko udanymi dźwiękami. To właśnie ów dęciak bierze sprawy w swoje ręce i tnie przestrzeń frazami godnymi mistrzów free jazzu! Sekcja pogrywa buńczucznie, full jazz, pieprz i wanilia! Prawdziwa kipiel w tubie i piano, które gasi ten płomień – kolektywne łapanie ciszy spoconymi dłońmi. Finał koncertu, tu nie bez przyczyny nazwany encore, rodzi się w szumie preparacji, z garścią sonorystyki. Czarne klawisze, smyczek, zapach dysz i szmer talerzy. Ostatnia część koncertu nie mogła zacząć się lepiej. Delikatna, filigranowa opowieść, saksofon z folkowym zaśpiewem, kind of chamber in collective flow, smutek smyczka, rezonans talerzy – innymi słowy, definitywnie transcendentalny skowyt! Błyskotliwa narracja, która tylko pozornie narasta. Muzycy wciąż tulą się do siebie, wzajemnie dotykają, w każdym dźwięku szukają drugiego dna. Solowa ekspozycja kontrabasu, akurat tu, niczym wisienka na torcie! Wtóruje mu saksofon, która szuka bliźniaczej fonii. Obok barwne perkusjonalia, inside piano. Free improv above free jazz! Brawo! Telepatyczna symfonia sonorystyki! Recenzent nie nadąża z notowaniem wrażeń. Doskonałe zakończenie bardzo dobrej płyty - to kolejna jego myśl. Na ostatniej prostej garść słodyczy z tuby saksofonu.




Der Finger  Le cinque stagioni  (Toten Schwan Records, CD 2019)

Na dłuższą chwilę przenosimy się do Rosji, by posłuchać dwóch frapujących wydawnictw, pełnych improwizowanego szaleństwa i zdrowej psychodelii. W głównej mierze sprawcą zajścia jest tu basista, operator wszelkiej maści elektroniki, Anton Efimov. Pierwsza formacja zwie się Der Finger, ma w dorobku mnóstwo płyt, a ich najnowsze dziecię zwie się … Pięć Pór Roku! Obok Efimowa w składzie: Evgenia Sivkova – saksofon i perkusja oraz … jej ojciec, Edward Sivkov – klarnet basowy, saksofon i instrument o nazwie bass-domra. Nagranie studyjne z marca 2018 roku, składa się - oczywiście - z pięciu części, a trwa 76 minut i 5 sekund.

Początkiem tej opowieści nie może nie być fragment Czterech Pór Roku Vivaldiego, tu w postaci sampla wypuszczonego, jakby ze zdewastowanego kaseciaka. Gwałtowny atak żywej fonii, jaki następuje tuż po nim, dobrze wprowadza nas w nastrój piosenek, które będą nam towarzyszyć przez kolejne pięć kwadransów. Piorun gitary basowej, saksofon na kosmicznym pogłosie, rytmiczny flow elektroakustycznego ognia w tle, perkusja silnie post-rockowa, wszystko zaś skąpane po pachy w psychodelii. Post-jazz, post-rock, post-music! Flow narracji jest gęsty, bardzo zmysłowy, ma kilka płaszczyzn percepcji, czasami przypomina matrioszkę. Ile ich by się nie otworzyło, w środku zawsze znajdziemy nową! Bas skwierczy rytmicznie, a saksofon płonie, jak na najlepszych płytach free jazzowych epoki ponowoczesnej. Wiele akcentów strunowych, bystre wtręty klarnetu basowego. Narracja parska plamami dźwięków, bądź buduje imponujące drony. Drugi epizod wywraca wszystko do góry nogami (kolejne też będą tak czynić). Bas skwierczy elektroniką, żywa perkusja buduje rytm, saksofon frazuje na jazzowo. Tylko krok, by wejść w obszar działania techno beatu, z furiackim saksofonem. Zaraz potem jazzowa synkopa, tu naprawdę może zdarzyć się wszystko! W obrębie jednej, kilkunastominutowej opowieści gatunkowy płodozmian! Dzieje się tak wiele, a muzycy zdają się nie podejmować złych decyzji. Płaszcz psychodelii w każdym przypadku, to idealny kontrapunkt. Gdy trzeba na moment zatrzymać się, saksofon pęknie gasi płomień w gęstym sosie elektroakustyki. Tańczy ze strunami i szczerzy do nas zęby! Trzeci epizod otwiera syntetyczny automat perkusyjny, puls basu, jeszcze żywy i spokojny, niemal miłosny saksofon na pogłosie. Drobne skojarzenie z niemieckim Tied and Tickled Trio, tu skąpanym w piekle psychodelii. Kolejny krok w kierunku eskalacji – atak dwóch saksofonów. Posuwisty, dziki dialog, a w tle coś na kształt berlińskiego Basic Channel, wersja betonowa. Brak muzycznych i stylistycznych hamulców buduje jakość rosyjskiej improwizacji. Na finał trzeciej części, tuż po kolejnym ciosie śmiercionośnej sekcji bass & drums, słodka ballada, z bardzo jednak hałaśliwym tłem.

Czwarta pora roku zaczyna się jak ostrze brzytwy. Drony saksofonu i klarnetu, gitara basowa, która wbija pale w ubitą ziemię – epicka psycho-drama! Mnóstwo kolorów, mnóstwo dźwięków, saksofonowa kipiel i elektroakustyczna ściana dźwięku. Narracja rozbłyska jak paw na wybiegu! Znów rockowy rytm, pasja tworzenia, moc psychodelii. Punk w wersji najostrzejszej, brudny tembr saksofonu i bas, który zna odpowiedź na każde pytanie. Na domiar naszej euforii – pojawiają się post-rockowe riffy z nieznanego źródła pochodzenia (gitary?). W tych okolicznościach spotyka nas kolejna wolta stylistyczna – zejście w dół, ostre hamowanie, pogłos, dubowa przestrzeń bez granic, perły dźwiękowe z obu dęciaków. Wreszcie epizod finałowy – drżenie basu, powrót żywej perkusji, smak gęstego napalmu o poranku. I nowa sytuacja sceniczna – bas gra czystymi strunami, progresywny drumming, buzująca elektronika, która raz skwierczy, innym raz śle drony. Fantastyczny moment pełnej symbiozy żywych i syntetycznych dźwięków. Pogłos, bezdenna otchłań nieba i piekła, dub free jazz!




Disen Gage  Nature (Noname666, CD 2018)

W ramach rozbudowanego suplementu do Der Finger, sięgamy po formację Disen Gage. Ponieważ obaj muzycy (Konstantin Mochalov, Anton Efimov) zatopieni będą w bezmiarze współczesnej elektroniki, nie wypada pytać ich o szczegółowe instrumentarium. Nature to ich ubiegłoroczna płyta (jest już nowa, ale nie dostała jeszcze do redakcji), trwa 48 i pół minuty, składa się zaś z trzech kilkunastominutowych, epickich opowieści o naturze kosmosu (z dużym wszakże przymrużeniem oka).

Nature, to progresywna, niebanalna, bardzo bogata w odniesienia gatunkowe elektronika, silnie naznaczona piętnem improwizacji. Post-techno z Berlina, analogowa elektronika lat 80., to tropy najbardziej oczywiste. Nie sposób też nie wskazać na post-rockowy, silnie psychodeliczny sztafaż doświadczeń Efimowa, z którymi obcowaliśmy przy okazji poprzedniej płyty w dzisiejszym zestawie. Wszystko czynione tu jest z epickim rozmachem, szczyptą zdrowego harshu, brudu na kablach, powykręcanego stylistycznie i rytmicznie. Czasami ma się wrażenie, że muzycy bawią się zepsutym programowaniem commodore, paląc przy tym wysokogatunkowe używki. Duża zmienność akcji, bez sekundy nudy, smak ciszy, swąd złego prądu i gatunkowe analogie do J.M. Jarre’a!

Druga opowieść zdaje się być chłodniejsza, bardziej zdystansowana. Strumień elektroniki z garścią niebanalnych zadziorów brzmieniowych. Migotliwy, elektroniczny dark ambient. Głucha, oniryczna czeluść - masywne płaty fonii, niczym chłostanie batem. Trzecia powieść bliższa jest klimatom post-electro. Dużo w niej pourywanych rytmów, niedokończonych fraz, a całość nie jest pozbawiona czupurnych wątków tanecznych. Na sam już finał kolejna rosyjska petarda między oczy – atak rockowych gitar, zręcznie przetworzonych na grubych kablach. Moc electro-heavy metalu, dalece zaskakująca ściana dźwięku na ckliwe dobranoc!




Ferran Fages  ‎Un Lloc Entre Dos Records (Another Timbre , CD 2018)

Po niebywałej porcji energetycznych dźwięków, czas po kolosalne wyciszenie. Kolejna wolta stylistyczna tej zbiorówki, prowadzi nas do świata współczesnej awangardy, tak dalece tłumiącej emocje i minimalizującej ilość wydawanych dźwięków, iż być może, w trakcie odczytu i odsłuchu, będziemy musieli szczypać się w policzki i sprawdzać, czy jeszcze żyjemy! Bohaterem dwóch kolejnych recenzji będzie kataloński gitarzysta i eksperymentator Ferran Fages, którego dokonania na wielu polach świetnie tu znamy, a najbardziej w ramach tria Phicus, które bez wątpienia zaliczamy do najbliższej rodziny Trybuny.

Najpierw płyta na gitarę akustyczną i elektronikę. Jeden nieprzerwany ciąg dźwięków, prawie 54 minuty muzyki, bazującej na formule kompozycji, z nierozpoznanymi rozmiarami ewentualnego procesu improwizacji. Nagranie z marca i kwietnia ubiegłego roku z Barcelony.

Dźwięczny flow gitary akustycznej, która zdaje się delikatnie rezonować z ciszą, jaka spowija pomieszczenie studia nagraniowego. Rodzaj repetytywnej kompozycji. Temat podawany jest majestatycznie, selektywnymi akordami. Do tej niewielkiej porcji dźwięków, od czasu do czasu, dodawany jest nowy składnik – mikrofaza, półnuta, szczątek myśli. Ważnym elementem strategii narracyjnej jest tu cisza. Konceptualna niemal powolność, wielokrotne wsłuchiwanie się w pojedynczy dźwięk, metafizyczna sytuacja sceniczna. Po 6 minucie narracja przebiera szaty pure minimalizmu, chwilami zdaje się wisieć na jednym dźwięku, który powoli wybrzmiewa, łechta ucho i zanika. Po 10 minucie dostajemy się w powolny wir pasma fonii, która przypomina falę radiową zagubioną w przestrzeni kosmicznej. Wgryza się w ciszę i odstawia gitarę na kilkanaście minut. Jednostajny puls, jakby droga do całkowitego zatracenia idei muzyki. Gitara powraca w okolicach 25 minuty, słuchacz zatem śmiało wyrwać się może z obowiązkowego letargu. Fala dronu wszakże nie zanika bez walki. Gdy w końcu gitara zostaje sama, serwuje nam porcję dźwięki w sekwencji z góry ustalonej. Faktura narracji staje się nieco bogatsza. Każdy akord wybrzmiewa z adekwatną precyzją. Tło delikatnie pobrzmiewa, ale nie ma już posmaku fali radiowej. Po 37 minucie Ferran powraca do trybu narracyjnego, jaki towarzyszył nam na początku nagrania. Znów pojedynczy dźwięk zdaje się fascynować muzyka ponad wszelką miarę. Gra ciszy, pomruk pomyślunku kompozytora. Po 44 minucie powraca coś na kształt fali radiowej. Tuli się do gitary, jakby chciała upodobnić się do pogłosu, jaki mógłby towarzyszyć drżeniu strun. Na finał, po 50 minucie, próba ubogacenia flory opowieści. Pulsująca repetycja, incydentalnie nawet trzy frazy gitary jednocześnie. Potem parędziesiąt sekund zupełnej ciszy i garść dźwięków na finał zupełny.




Ferran Fages  Detuning Series For Guitar (Edition Wandelweiser Records, CD 2018) 

Pójdźmy krok dalej w kierunku tłumienia ekspresji i kreowania kolejnego stadium minimalizmu. Kompozycja na dwie rozstrojone gitary elektryczne (delikatnie parafrazując tytuł płyty). Autorem jest tu rzecz jasna Fages, któremu towarzyszy Didier Aschour. Idea tej muzyki powstała w roku 2016, nagrana zaś została w roku ubiegłym. Pięć części oznaczonych cyframi, 55 minut.

Schemat dramaturgiczny jest następujący: dźwięk pierwszej gitary, dźwięk drugiej gitary oraz duża porcja ciszy. Gitary podłączone do prądu, ale z niskim poziomem zasilania. Strictly contemporary minimal, jakkolwiek w swej koncepcji nie zbyt dalekie od idei improwizatorskiej Johna Stevensa Flower. Muzycy wydają dźwięki naprzemiennie, a gdy już zagrają cokolwiek wspólnie, kończą utwór. Tu, w duecie dwóch gitar – … nie kończą. Narracja, to rodzaj trudnej wycieczki w poszukiwaniu utraconej harmonii i gitarowego stroju. Toczy się leniwie i równie dynamicznie, jak gwiazdy na bezchmurnym niebie. Druga część zdaje się być o ziarno pszenicy bardziej intensywna, choć porcje ciszy nieco bardziej rozległe – konceptualizm do krwi ostatniej, cytując klasyków kinematografii socrealistycznej. W trzeciej części każdy z gitarzystów gra jednocześnie dwie frazy przed obliczem nieposkromionej ciszy. Ba, jeden z nich, w przypływie szaleństwa, decyduje się aż na trzy frazy. Nie zmienia to faktu, iż udział ciszy w strukturze kompozycji przypomina procent posiadania piłki przez drużyny futbolowe, prowadzone przez Pepa Guardiolę!

Czwarta część, to powrót do koncepcji pojedynczych fraz, które zdają się być bardziej wypełnione prądem, a ich wybrzmiewanie dłuższe. W ostatniej części, początkowo dźwięki dostarcza tylko jedna gitara, usytuowana po prawej stronie. Lewa strona sceny rodzi się po kilku minutach - obie ślą mikrofrazy, a na ostatniej prostej, jakby budziły się z letargu. Lewa gitara dostarcza nam kilka nowych, frapujących dźwięków, ale dzieje się to już przed obliczem ciszy ostatecznej i zatrzymaniem rekordera.




Lotz Of Music  ‎Live At JazzCase  (El Negocito Records, CD 2018)

Czas na finał naszej dzisiejszej, nieco rozgadanej zbiorówki. Po paśmie ciszy, od czasu do czasu, inkrustowanej pojedynczymi dźwiękami, porcja dość bogato aranżowanej muzyki (chwilami być może, zbyt bogato). Przenosimy się do świata muzyki komponowanej, precyzyjnie zaplanowanej, z dużą wszakże porcją improwizacji, rodzącej się w tyglu międzygatunkowych wybuchów i trzęsień ziemi. Nie zabraknie też słodyczy i ballad dla grzecznych dziewczynek.

Główną postacią kwintetu jest Mark Alban Lotz, berliński flecista (tu używa czterech ich rodzajów), kompozytor większości materiału. Towarzyszą mu: Jörg Brinkmann na wiolonczeli, Alan Purves Gunga na perkusji i perkusjonaliach (plus inne przedmioty), Albert Van Veenendaal na fortepianie (także preparowanym) oraz Claudio Puntin na klarnecie, karnecie basowym i żydowskiej harfie. Niektórzy muzycy używają tzw. efektów, a także własnego głosu. Nagrane live w miejscu zwanym Dommelhof (Neerpelt), we wrześniu 2016 roku. Osiem kompozycji, 49 minut z sekundami.

Pierwszy temat podaje wiolonczela, która brzmi jak kontrabas. W tle skwierczy elektroakustyczny brud, a flet buduje na tej bazie swoją krótką, precyzyjną ekspozycję solową. Kind of chamber with post-rock view! – notuje recenzent. Zaraz potem stylowa ekspozycja wiolonczeli, która – uprzedźmy wypadki – najczęściej obdarzana będzie na tej recenzji ciepłym słowem. Cała kompozycja aż kipi pomysłami, bogactwem aranżacji i zmiennością przebiegu. Jazz, fussion jazz, garść preparacji, wiele momentów modulowania, czy kształtowania dźwięku amplifikowanymi zabawkami. Druga część, choć spokojniejsza, równie pełna jest zdarzeń i pomysłów, zarówno kompozycyjnych, jak i improwizatorskich. Dobre zmiany daje pianista, który z całej piątki muzyków zachowuje chyba najwięcej umiaru w zakresie buzującej nadkreatywności. Trzeci odcinek wyhamowuje i przenosi nas do świata statecznego bluesa, który szuka zaczepki w klimatach fussion rocka. Nim złapie posmak psychodelii, zdaje się być mocno wtórną propozycją. Czwarty startuje, niczym pierwszy, mocnym tematem podanym z gryfu strunowca. Komentarz małego piana, bardzo udany. Narracja toczy się ponownie, niczym wojna dnia z nocą - muzycy wyciągają pomysły z kieszeni niczym prestidigitatorzy, a słuchacz miewa problemy z ogarnięciem zamysłu na całość przebiegu kompozycji. Oto, jak nadmiar bywa wrogiem dobrego.

Rytm, tonacja, melodia – piąty fragment, to kolejny moment do tupania nogą i pośpiewywania przy goleniu. Dobre solo fletu, swingująca sekcja. Jeśli czekasz na odrobinę ciekawszych porcji dźwięku, wiolonczela cię nie zawiedzie. Szósta piosenka, bez cudzysłowu - słodka ballada dla wyjątkowo grzecznych dziewczynek. Pozostawilibyśmy ją bez komentarza, gdyby nie … udany finał z udziałem wiolonczeli. Siódmy temat cały kwintet gra unisono. Grozę sytuacyjną sieje czarny klawisz fortepianu. Ten dość ilustracyjny fragment muzyki wieńczy bogaty komentarz głosowy. Ostatni utwór znów ginie w nadmiarze pomysłów, eklektyzmie formy, która zdaje się nieco krępować poszczególnych muzyków. Całość inkrustowana efektami, niczym z dawnych kreskówek dla najmłodszych. Króluje rytm, który dość zgrabnie przenosi nas do samego końca płyty. Lotz Of Music. A lot of .. too much music. Żonglerka stylami i gatunkami, niczym kowbojski pojedynek w samo południe. Na ostatniej prostej odrobina bystrej, niemal afrykańskiej polirytmii.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz