Uważni Czytelnicy Trybuny być może zauważyli, iż jednym ze stałych motywów publikowanych tu tekstów jest poszukiwanie we współczesnej muzyce śladów inspiracji dokonaniami najważniejszej formacji swobodnej improwizacji, jaką była Spontaneous Music Ensemble – muzyczna idea kreowana przez prawie 30 lat przez Johna Stevensa, a na początku tej drogi, także przez m.in. Trevora Wattsa i Paula Rutherforda.
Jeśli którejkolwiek ze współczesnych formacji gatunku możemy
przypisać najwięcej artystycznych powinowactw z SME, to jest nią – te słowa też
padły już w tym miejscu – brytyjsko-włoski The Runcible Quintet. Faktów
uzasadniających ową tezę szukajcie na płytach, jakie ma w dorobku ów ansambl, a
jakie zostały – co oczywiste – z gromkim entuzjazmem omówione na tych łamach przez
Pana Redaktora.
Czasy wiecznej cholery, jakiej doświadczamy od roku,
sprawiają, iż wspólne granie – zwłaszcza dla formacji, której muzycy nie
mieszkają na jednej ulicy – zaczyna stanowić problem, nie tylko w wymiarze
koncertowym. Tak właśnie stało się z The Runcible Quintet. Przybywający w
trakcie pandemii wyłącznie w rodzinnych stronach włoski perkusjonalista
Marcello Magliocchi nie może muzykować z pozostałymi członkami grupy, którzy na
ogół funkcjonują w obrębie aglomeracji londyńskiej. Zatem nie dziwi nas
zupełnie fakt, iż ci ostatni postanowili zagrać koncert jako The Runcible
Quartet, a wyimprowizowany utwór nazwali One
(For Marcello Magliocchi).
Za moment dowiemy się, jak przebiegła owa improwizacja, a
zaraz potem ów skromny koncert stanie się pretekstem do omówienia kilku frapujących płyt muzyków związanych z The Runcible Quintet, a także
belgijskiego wokalisty, wydawcy, autora jednego z najciekawszych blogów o
muzyce improwizowanej Orynx,
Jean-Michela Van Schouwburga, który z muzykami tworzącymi The Runcible grywa
regularnie i równie często o nich pisze! Przed nami osiem płyt wydanych w
trakcie ostatnich kilkunastu miesięcy i prawdziwa pajęczyna powiązań personalnych!
The
Runcible Quartet One (For Marcello Magliocchi)
(self-released, DL 2021)
Naszą
dzisiejszą marszrutę zaczynamy w Londynie, w klubie Iklectik, gdzie improwizację dedykowaną nieobecnemu Marcello
Magliocchiemu grają: John Edwards (kontrabas), Neil Metcalfe (flet), Daniel
Thompson (gitara akustyczna) oraz Adrian Northover (saksofon sopranowy). Nagranie
z grudnia ubiegłego roku, składa się z jednego, niespełna 27-minutowego traku.
Koncert (być może bez oklasków) otwiera kontrabas, szarpany
za struny i traktowany smyczkiem. Obok oddycha saksofon i cała przestrzeń
klubowa (tu chyba nieco większa niż zwykle). Pierwsze frazy gitary są czyste i zalotne,
to samo można powiedzieć o flecie. Kwartet kreuje całkiem gęstą (ale lekką!),
niezwykle swobodną, ekstremalnie kolektywną narrację. Od czasu do czasu zmysł dramaturgiczny
smyczka ciągnie opowieść intensywnie ku górze, by za chwilę upuścić ją na samo
dno. Raz za razem mamy tu krótkie ekspozycje duetowe – najpierw flet i
saksofon, potem gitara i kontrabas, niepozbawione komentarzy akompaniatorów. Kwartet
w spokojniejszych frazach pachnie zmysłowym chamber,
gdy zaś krótkotrwale stawia na dynamikę, też nie szuka jazzowych grepsów, nawet
w sytuacji, gdy flow ciągnie ciepłe pizzicato kontrabasu.
Opisując ten krótki koncert można niemal bez przerwy
wskazywać na małe, akustyczne perełki. W 12 minucie natrafiamy na intrygujący
moment w estetyce dark chamber, zaraz
po nim efektowny peak sopranu na tle
basu i gitary, wreszcie flet, który energicznie wpada w ów tygiel zdarzeń i
plecie cuda z dźwiękowych drobiazgów. Gdy na moment milknie kontrabas,
pozostała trójka zaczyna śpiewać po ptasiemu z dziką radością i swobodą. Po
koniec drugiej dziesiątki minut mamy nawet w pełni solowy incydent saksofonu,
który oddycha mrocznym echem. Opowieść toczy się już do końca z pewną konwencją
– dęciaki śpiewają, a strunowce szukają kantów i bardziej
zadziornych fraz. Po małym wzniesieniu, na zakończenie mamy już wielkie
rozlewisko wyłącznie pięknych dźwięków, gdzie flet brzmi jak sopran, a sopran
brzmi … jak flet. Kontrabas ostatni raz próbuje jeszcze zasiać dramaturgiczny
ferment, ale instrumenty dęte zdają się być już zbyt rozmarzone. A na finał …
jednak oklaski!
Magliocchi/ Bohman/ Northover Föhn (self-released, DL/CD-r 2020)
Sporo już powiedzieliśmy o Marcello Magliocchim, czas zatem
na płytę z jego udziałem. Proponujemy trio bez nazwy własnej, w ramach którego
Włoch, poza standardowym zestawem perkusyjnym, będzie używał rozbudowanego
akcesorium perkusjonalnego, a także czegoś, co sam nazwał sounding sculptures made by A.Dami. Towarzyszą mu: Adam Bohman –
głos i obiekty preparowane (niewykluczone, że okazjonalnie podłączone do prądu)
oraz Adrian Northover – saksofony oraz akcesoria wydające dźwięki syntetyczne,
tu nazwane theremin i wasp synthesizer. Nagranie studyjne z
Londynu (rok nieznany) składa się z piętnastu części, które trwają 48 minut i
kilka sekund.
Płyta, to pięć nieco dłuższych improwizacji i dziesięć
miniatur, które trwają czasami mniej niż dwie minuty. Mimo tak dużego
poszatkowania materiału dźwiękowego, całe nagranie ma swój definitywny ład
dramaturgiczny. Pierwsze dwa fragmenty, to typowe utwory otwarcia, które pokazują
całe spektrum możliwości muzyków i bogatego arsenału dźwiękowych środków
wyrazu. Utwory od trzeciego do ósmego (z małym wyjątkiem) zdominowane są przez
incydenty elektroakustyczne, głos i mnóstwo preparowanych dźwięków, niekiedy
zupełnie ze świata fake sounds.
Począwszy od improwizacji numer dziewięć muzycy zapraszają nas do świata
medytujących, akustycznych fraz saksofonu i perkusjonalii, który zdobią
elektroakustyczne ornamenty. Nie trzeba być specjalnym znawcą preferencji
redakcji, by domyśleć się, że ostatnia część płyty podoba się nam zdecydowanie
bardziej niż wcześniejsze, także bardzo udane, próby wielowymiarowej
improwizacji na dziesiątki tajemniczych i nie do końca rozpoznawalnych dźwięków.
W pierwszej improwizacji szczególnie podoba nam się saksofon
sopranowy, który wije się jak wąż pomiędzy brzmieniem percussion, a elektroakustyką obiektów, przywołując w pamięci minimalistyczne
frazy Trevora Wattsa ze wspaniałych czasów SME. W trzeciej improwizacji pojawia
się recytujący głos oraz plejada dźwięków elektroakustycznych, których
dominacja nie podlega dyskusji. Wiele akcji wszakże cieszy ucho, zwłaszcza
skutecznych prób zaistnienia w tym tyglu zdarzeń saksofonu. Dużo dobrego nieoczywistymi
pomysłami wnosi Magliocchi, który gongami i rezonującymi talerzami sieje sporo dramaturgicznego
fermentu. Piąta improwizacja, wbrew trendowi, jaki zarysowaliśmy wcześniej,
stawia na perkusjonalia i ciepły saksofon. Ale to tylko pozór, bo w kolejnej
części słyszymy już syntezator i całe morze intrygujących fake sounds. W ósmej odsłonie do głosu dochodzi saksofon, który wystudza
elektroakustykę i podprowadza nas pod zasadniczą część płyty. W kolejnych utworach
artyści tłumią dynamikę, szukają głębi i pogłosu, medytują, a ich improwizacje stają
się coraz dłuższe. Coraz więcej dobrego dostarcza saksofon, który co rusz
stawia stemple jakości. W najdłuższej, czternastej części podekscytowany dęciak dostaje się w mroczny,
elektroniczny tunel, który zaskakująco udanie podkreśla doskonałą robotę
Northovera. Finał stawia na rezonans i spokojniejsze frazy. Brzmią ceremonialne
gongi, jest małe expose na bongosach,
wreszcie precyzyjne gaszenie płomienia narracji przez wszystkich muzyków. Za
ostatnie frazy, ale także za całość - gromkie brawa!
The Bellowing Earwigs The Perpendicular Giraffe Compartment
(FMR, CD 2020)
Adrian Northover ciągle jest z nami (saksofon, ale incydentalnie
także mbira i melodica), podobnie
Adam Bohman (obiekty amplifikowane),
a dołączają do nich: powracający w dzisiejszym zestawieniu - Daniel Thompson
(gitara akustyczna) oraz anonsowany w preambule tego tekstu - Jean-Michel Van
Schouwburg (głos). Na płycie słyszymy studyjną rejestrację z roku 2015, która składa
się z siedmiu improwizacji, a trwa niespełna trzy kwadranse.
Zapraszamy na spektakl akustycznego (choć chwilami amplifikowanego),
post-industrialnego tygla niemal wyłącznie ekscytujących dźwięków! Szumiąca
tuba saksofonu, która szuka tajemniczych, preparowanych fraz, głos, który jęczy,
gada, szemra, gdacze i strzela post-operowymi salwami do samego nieba,
nieustannie pętląca się gitara, pełna uroku, ale i dramaturgicznych kantów,
wreszcie tajemnicze obiekty, które wypełniają
każdą wolną przestrzeń narracji - ciasnej, gęsto usianej dźwiękami, ale
lekkiej, frywolnej, pozbawionej niskich rejestrów, niemal ulotnej improwizacji.
Muzycy chętnie wchodzą tu w interakcje duetowe (Thompson i Northover, co rusz stawiają
stemple wyjątkowej jakości, jak choćby w drugiej i czwartej części), czasami
wszystkie żywe dźwięki zdają się topić w elektroakustycznej poświacie obiektów (jak w części piątej), innym
razem – działając bardziej separatywnie, brną po złote runo, często stymulowani dynamiką i ekspresją wokalisty. Ten
ostatni przypomina rannego tygrysa w opuszczonym lunaparku - zdolny jest wydać
każdy dźwięk, który sprawi, że partnerzy skoczą w ogień jego temperamentu.
Najdłuższa, czwarta improwizacja niesie ze sobą ocean
preparowanych dźwięków, mnóstwo nieodgadnionych fake sounds i głos, który tańczy niczym zagubiony śpiewak operowy
na silnych opiatach. Ten ostatni wiedzie tu prym, a gdy na chwilę odpuszcza,
urokliwe wgryza się w poszarpane frazy kolegów. Na finał tej smakowitości
wszyscy artyści zdają się śpiewać jednym głosem. Jeszcze bardziej urokliwa jest
szósta improwizacja. Zaczyna ją burczenie wokalisty i oddechy wyjątkowo suchej
tuby. Obok napięte do granic wytrzymałości struny gitary i szemrzące obiekty. Narracja kołysze się na wietrze
i co chwilę wybucha akustycznymi fajerwerkami. Gitara lepi się z amplifikacjami
obiektów, a wokalista zaczyna gdakać,
jak Kaczor Donald, czym stymuluje dynamikę całej ekspozycji. W ostatniej
części, nim wszyscy muzycy zlepią się w akustyczny, jakże kolektywny dron,
cichy bohater ostatnich trzech kwadransów, Van Schouwburg brzmi jak kolejny,
amplifikowany obiekt. What a fake one!
Gouvea/
Northover/ Mattos Cajula (FMR, CD 2020)
Kontynuujemy odsłuch muzycznych szaleństw z udziałem Adriana
Northovera! Tym razem trio ze znaczącymi muzykami sceny londyńskiej, choć
pochodzącymi z dalekiego świata. A zatem, obok Adriana (tu: saksofon altowy i
sopranowy) - Marilza Gouvea (głos) i Marcio Mattos (wiolonczela i elektronika).
Na płycie Cajula odnajdujemy dwie
rejestracje – studyjną z maja 2019 roku (utwory 1-2) oraz koncertową z
października tegoż roku (Iklectic,
utwory 3-5). Całość swobodnych improwizacji tria potrwa blisko 48 minut.
W części studyjnej narracja budowana jest na ogół przez smyczek
wiolonczeli, kobiecy, zalotny, równie lubieżny, jak zabawny głos i dość wysoko zawieszony
tembr saksofonu sopranowego. Ważną tu postacią jawi się wokalistka, której
frazy efektownie kleją się zarówno do dźwięków strunowca, jak i lekkich podmuchów dęciaka. Marilza chwilami gwiżdże, brzmi niczym bazyliszek,
świetnie łączy recytacje z preparowaniem własnego głosu, a w drugiej części wydaje
dźwięki przypominające perkusjonalne przeszkadzajki
i piszczałki (jeśli, to tylko jej głos, padamy na kolana!). Opowieść tria, to
rodzaj rozhuśtanej, bardzo swobodnie improwizowanej kameralistyki, świetnie skomunikowanej,
koherentnej i tworzonej nad wyraz kolektywnie. Muzycy zdają się płynąć chwilami
dość separatywnymi strumieniami, ale wszystko dobrze tu do siebie pasuje,
dramaturgicznie trybi i niesie nam wyłącznie udane wrażenia słuchowe. Doskonale
radzą sobie w sytuacjach stabilnych pod względem dynamiki, a gdy uderzają w
dzwony ekspresji, efekt jest równie wartościowy.
Część koncertowa, dłuższa, z jedną z ekspozycji, która trwa
prawie 21 minut, do wskazanych wyżej zjawisk dokłada elektronikę, która sączy
się spod gryfu wiolonczeli lub działa całkowicie od instrumentu niezależnie.
Efekty pracy Mattosa są w przeważającej części bardzo udane i może jedynie środkowa
część owej najdłuższej improwizacji zdaje się być nieco przeładowana dźwiękami
syntetycznymi. Trzecia część płyty, a pierwsza koncertu, wydaje się być nad
wyraz zjawiskowa – osnuta onirycznym ambientem, budowanym przez delikatnie
amplifikowane cello, kształtuje
narrację w formę wzajemnie przenikających się dronów. Równie błyskotliwe jest
pierwsze dziesięć minut owej najdłuższej części. Instrument Mattosa brzmi
potężnie, niczym kontrabas, a głos i saksofon, delikatnie skąpane w
elektronice, płyną drobnymi, zadziornymi i niezwykle urokliwymi frazami,
godnymi zarówno historii SME, jak i współczesności The Runcible Quintet!
Szczególnie piękny jest moment, gdy głos i dęciak
imitują się wzajemnie. Ostatnia improwizacja, to rodzaj zgrabnego i krótkiego encore. Mattos gra pizzicato, Gouvea gwiżdże, a Northover szumi. Mrok tajemnicy,
oniryczna aura suspensu i post-elektroniczne mgławice budują flow, który nabiera z czasem dynamiki i
udanie podsumowuje tę wyśmienitą płytę.
Magliocchi/
Metcalfe/ Wacrenier Ritual For Expansion (LFDS
Records, CD 2020)
Dajemy odpocząć Adrianowi, a na naszą recenzencką scenę
zapraszamy ponownie Marcello Magliocchiego (tym razem zagra tylko na perkusji). W jakże zgrabnym
trio bez nazwy własnej towarzyszyć mu będzie weteran sceny free improv, który
grywał z SME (!), zaś od zawsze jest członkiem The Runcible Quintet – flecista
Neil Metcalfe. Skład domyka pianista Paul Wacrenier (także używający mbiry).
Nagranie koncertowe z września 2018 roku (Chilly
Jazz Congress, Austria) jest nieprzerwanym strumieniem dźwięków, ale dla
wygody słuchaczy zostało podzielone na pięć części. Zapraszamy na improwizowany
spektakl, wyjątkowo silnie (jak na klimaty dzisiejszej opowieści) osadzony w open jazzowej stylistyce. Całość trwa
niespełna 40 minut.
Zgodnie z anonsem otwarcie koncertu stawia na swobodny, jazzowy
feeling. Inteligentny, lekki drumming, skory do dramaturgicznych
intryg flet i nieskomplikowane dźwięki piana wprost z czarnych i białych
klawiszy. Dość szybko muzycy pokazują nam, iż dramaturgiczny zwrot ku estetyce contemporary/ chamber (tu z echem
talerzy) może być ich dużym atutem. W tej części nagrania podkreślmy także piękne
expo fletu na tle ambientu
perkusjonalii. Narracja toczy się bardzo zwinnie, raz za razem przejawia skłonności
ku eskalacjom (piano!), ale także bystrze szuka ciszy i przestrzeni na
kreatywny rezonans, trochę małych gierek w podgrupach, tudzież minimalistyczne
pasaże czarnych klawiszy. Jeśli opowieść chyli się ku jazzowym frazom, to na
ogół zasługa pianisty, jeśli brnie w bardziej abstrakcyjne formy, to robota drummera i flecisty, który w tym gronie
zdaje się być szczególnie multigatunkowy. Zupełnie przy okazji zwróćmy uwagę,
iż trzeci odcinek pięknie gaśnie przy odgłosach … tancerek, stukocie ich butów
i oddechach (wedle opisu płyty były one częścią spektaklu).
Wejście w czwartą część koncertu akcentuje nade wszystko
Metcalfe. Jego flet rodzi się z post-akustycznej pożogi niczym błysk porannego
słońca. Do gry po raz pierwszy wchodzi zmysłowa mbira, która kreuje nieco
oniryczny nastrój, a szum perkusyjnych błyskotek dopełnia obrazu całości. W finałową
część koncertu znów wchodzimy pod batutą fletu, który delikatnie preparuje dźwięk.
Przez niemal trzy minuty prowadzi intrygujący dialog z perkusją. Powrót piana
wyprowadza koncert na ostatnią prostą. Rośnie nowy jazz, którego bystra dynamika eskaluje potok dźwięków. Flet po
zaczerpnięciu oddechu inteligentnie włącza się w ów tygiel emocji. Swawolne kind of acoustic power trio zwinnie
dobiega do kończących spektakl burzliwych oklasków.
876 Trio Boost Off (FMR, CD 2020)
Prezentowane tu cyfrowe
trio tworzą: Matthias Boss (skrzypce), Marcello Magliocchi (instrumenty
perkusyjne) oraz Jean-Michel Van Schouwburg (głos). W kolekcji nagrań koncertowych,
powstałych w latach 2014-2016 (Włochy, Austria), muzyków bazowych wspierają w charakterze gości: Roberto Del Piano (bas
elektryczny, wbrew opisowi płyty jedynie w utworze drugim) oraz Jean Demey (kontrabas,
w utworze piątym). Płyta składa się z czterech krótkich improwizacji i tej
piątej, najdłuższej, która stanowi pełny zapis trwającego blisko trzy kwadranse
koncertu (który de facto ma swoje
trzy podczęści). Reasumując – zapraszamy na niemal pełną godzinę zegarową
bystrej, chwilami niezwykle efektownej, nad wyraz swobodnej improwizacji.
Jak już wspomnieliśmy, pierwsze cztery utwory na płycie, to stosunkowo
krótkie improwizacje, być może nawet fragmenty dłużnych ekspozycji dźwiękowych.
Pierwsza, to w zasadzie duet chroboczącego gardła wokalisty i przedmiotów tańczących
na werblu. W drugiej muzycy stawiają na emocje i dynamikę, chwilami wręcz
ocierają się o free jazz. Pojawia się elektryczny bas, który jednak częściej zdobi
narrację łagodnymi slajsami niż buduje bazę rytmiczną. Narracja toczy się
wartko, a szczególną jakość dają imitacyjne zagrywki głosu i skrzypiec. Kolejny,
wyjątkowo krótki epizod, to niemal wyłącznie popis Jean-Michela, który płynie
na poły melodyjnym, post-operowym tembrem wprost w ramiona skrzypiec i
lśniących perkusjonalii. Z kolei odcinek czwarty stawia na drobiazgi, mikro frazy,
skromny rezonans talerzy, strun i oddechu wokalisty. Tak tutaj, jak i we
wszystkich poprzednich częściach, mający dużo swobody Van Schouwburg, co rusz
sieje dramaturgiczny ferment, a jego możliwości głosowe zdają się nie mieć
kresu.
Także i jego uznać możemy za wiodącą postać koncertu poczynionego
w kwartecie. Zaczyna go solowym potokiem dźwięków, który moglibyśmy nazwać
umownie bardzo efektowną fonicznie odmianą głoski ż przez przypadki. Do dotychczasowej formuły tria dużo dobrego
wnosi kontrabas, czasami ciepły i spolegliwy, innym razem siejący grozę i
szefujący rozwojem sytuacji scenicznej, prawie wyłącznie traktowany przez
muzyka smyczkiem. Opowieść śmiało możemy sytuować w estetyce free chamber. Muzycy świetnie na siebie
reagują, ciągle coś zmieniają w swojej grze i w obrazie całej improwizacji.
Dobrze tłumią emocje, jeszcze lepiej nimi eksplodują. Snują niekończące się
pętle, pełne kreatywności. No i głos wokalisty - ciągle w kontrze, wciąż
prowokujący do aktywności, bardzo często wyznaczający kierunek improwizacji.
Koncert po części zasadniczej, trwającej ponad 27 minut, ma jeszcze dwie
dogrywki. Każdą z nich rozpoczyna Van Schouwburg. Najpierw cudownie sepleni po
francusku, gada, opowiada historię, pastwi się nad pojedynczymi głoskami i
słowami. W otwarciu ostatniej części koncertu sprawia wrażenie, jakby grał na
grzebieniu. Po chwili zdajemy sobie sprawę, że to jednak tylko głos. Brzmi elektroakustycznie
– filigranowa, niemal beat-boxowa
ekspozycja, dźwięki wydawane samymi wargami. Brawo!
Sverdrup
Balance Isla Decepción (FMR, CD
2019) *)
Nie pozostaje nam nic innego, jak kontynuować spotkanie z
magicznymi sztuczkami Jean-Michela Van Schouwburga. Tym razem trio z nazwą
własną, w którym odnajdujemy kolejnego weterana brytyjskiego free impro,
mistrza kabli i syntetycznych incydentów dźwiękowych – Lawrence’a Casserleya,
tu pracującego przy pomocy signal
processing instrument. Składu tria dopełnia pianistka Yoko Miura (także
używająca melodeonu oraz toy piano). Dwa nagrania z tego samego
dnia (!), z końca października 2018 roku (Bruksela) – pierwsza i ostatnia
improwizacja zarejestrowana w trakcie koncertu, cały zaś środek płyty, to efekt
spotkania studyjnego. Łącznie ponad 58 minut.
Delikatne, chwilami minimalistyczne, czasami klasycyzujące
piano, elektronika, która zdaje się żyć własnym życiem, ale tak często wchodzi
w interakcje z żywymi dźwiękami, iż
wielokrotnie mamy wrażenie, że także live
processing jest tu jedną z aktywności Anglika, wreszcie głos, doprawdy
jedyny w swoim rodzaju – syntetycznie brzmiący beat-box (to już znamy z poprzedniej płyty!), rozmowy z samym sobą,
końskie rżenie i kacze gdakanie, przedrzeźnianie instrumentów (ale także własnych
fraz), syczenie, bulgotanie, podśpiewywanie i bolesne pojękiwanie – one man, one throat orchestra! Do tego
artystyczna bezczelność, zgoda na brawurę, ale i całkowity brak złych pomysłów
i decyzji na scenie!
Pierwsza improwizacja budowana jest na zasadzie dychotomii – minimal piano and electronic, maximalism of voice! Świetną robotę teraz, i w trakcie całego nagrania, czyni tu Casserley – wiecznie mąci spokój ekspozycji piana, wgryza się w gęstwinę wokalistyki, komentuje wszystko, niczym satyryk w dobrym teatrze, dba także o dramaturgię całości - prawdziwy cerber dobrego smaku i mistrz ceremoniału improwizacji. Narracja toczy się od ambientowych, onirycznych plam, po salwy ekspresji, kontrapunktowane stemplami post-contemporary piana i meta operowymi grepsami głosu. Druga opowieść pokazuje, iż nawet tak wątłe instrumentarium jest w stanie płynąć na dużej dynamice i nieźle hałasować, po czym bardzo efektownie stopować i plątać się w ciszy. Czwarta część wydaje się dość nerwowa, pełna niepokoju, piąta znów stawia na minimalizm, szósta zaś przyobleka zdecydowanie ciemne barwy. Ósma część, to kolejna perełka od Jean-Michela – muzyk szumi i gwiżdże na tle ambientu post-piana i szelestu szorstkich kabli. Ostatnia część płyty dodaje do obrazu całości kilka stempli elektronicznych usterek, twarde piano i nucący przy goleniu głos. Być może jest odrobinę za długa, ale w końcu, jak tu wszyscy jesteśmy, w czasach pandemii mamy nad wyraz dużo czasu na słuchanie dobrej muzyki!
Spime Spime 2019: Cosmic and Spontaneous Gestures
(LFDS Records, CD 2020)
Na zakończenie naszej szaleńczej podróży po najnowszych
dokonaniach Włocha, Anglika i Belga zapraszamy na wielki finał! Kolektyw
improwizatorów Spime funkcjonuje pod szyldem francuskiego wydawcy (może i także
francuskiego budżetu), a jednoczy w sobie muzyków z Portugalii, Włoch, Danii i
właśnie Francji. W gronie muzyków związanych z tą ciekawą inicjatywą
odnajdujemy Marcello Magliocchiego (perkusja), a także kilku innych dobrych
znajomych. Nagranie zamieszczone na płycie jest kompilacją wspólnych
rejestracji trzynastu muzyków, jakie miały miejsce w trakcie trzech dni marca
2019 roku we Francji. Nim opowiemy o dźwiękach, zaprezentujmy personalia
pozostałych dwunastu muzyków tworzących Spime: Jean-Michel Couchet i Mia Dyberg
(saksofony altowe), Jonathan Aardestrup (kontrabas), Yoram Rosilio (kontrabas,
perkusjonalia), Pedro Santo (perkusja), Sandra Giura Longo (flet), Niels Mestre
(gitara elektryczna), Paulo Chagas (obój, saksofon sopranowy, flet), François
Mellan (sousaphone), Carlo Mascolo
(puzon), Jerôme Fouquet i Nicolas Souchal (trąbki). Nagranie składa się z
szesnastu części (zarówno kompozycji, jak i improwizacji), trwa 52 minuty z
sekundami.
Na krążku odnajdujemy zatem naprawdę dużo krótszych i
dłuższych epizodów, ale wszystkie one są idealnie sklejone i możemy odnieść wrażenie,
że jesteśmy na koncercie, który zdaje się być nieprzerwanym ciągiem dźwiękowym.
Cosmic and Spontaneous Gestures, to
misternie skonstruowana, bardzo przemyślana i dobrze ustrukturyzowana opowieść.
Krótkie, aranżowane interludia i dłuższe, improwizowane fragmenty są tu ogólnie
obowiązująca zasadą, acz niestosowaną zbyt rygorystycznie. Mamy zatem też kilka
krótkich improwizacji, a także długie kompozycje (choćby na zakończenie płyty).
Muzycy w poszczególnych utworach nieustannie się rotują - od duetu, po dziesięcioosobowy
skład (innymi słowy – nigdy nie grają razem wszyscy muzycy zaangażowani w
trzydniową sesję). Płytę zaczyna sześciosekundowa salwa orkiestry, a zaraz po
niej … dwudziestosekundowa kompozycja, która jest jedynie tematem podanym unisono. Potem jakże płynnie przechodzimy
do improwizowanych i komponowanych części trwających nieco dłużej. Zwróćmy
uwagę na najciekawsze fragmenty tego spektaklu.
Trzecia część, to improwizacja w trio ze świetną ekspozycją
puzonu. Piąta, to hard-bopowy rytm grany przez kontrabasistę (także
kompozytora), wokół którego toczą się małe, dęte igrzyska, pełne udanych,
improwizowanych fraz. Dziewiąta, to open jazzowy
kwartet z bardzo śpiewnym motywem, granym na oboju. Jednym z najmocniejszych
punktów płyty jest dziesiątka – swobodna improwizacja, początkowo silnie
sonorystyczna w posmaku, w dalszej części świetnie wyprowadzona na free jazzowe
pole, grana przez septet. Jedenasta część, to wyłącznie głosy, którą bawią się
w polityczną retorykę. Czternastka, to zmysłowy duet głosu i perkusjonalii
Magliocchiego. Wreszcie ostatnie dwa utwory na płycie – kompozycje, które
stanowią zaczyn dla efektownych i błyskotliwych improwizacji. Piętnastka, to
znów kwartet z obojem, który skutecznie szuka akcentów kameralistycznych. Sam
finał wydawnictwa, to popis tentetu – kolejna kompozycja kontrabasisty, który
rysuje ścieżkę, po której podążają wyśmienici soliści, wyposażeni na ogół w
instrumenty dęte. Kolektywnie i bardzo ekspresyjnie. Brawo!
*) całkiem niedawno trio opublikowało kolejną płytę (już w
pełni koncertową), zatytułowaną Arcturus.
Zapewne niebawem, i o niej skreślimy kilka słów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz