Niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana, dokładnie tydzień i jeden dzień temu
Krakowski muzyk Rafał Mazur (specjalność – akustyczna gitara basowa!) jest istotnym podmiotem wykonawczym krajowej, a także europejskiej sceny improwizowanej nie od dziś, ale zdaje się, że to pandemiczny rok 2020 uznać trzeba będzie za najobfitszy w dokonania fonograficzne okres życia tego artysty.
Najpierw mieliśmy okazję poznać duetowe nagranie z jego
wieloletnim partnerem, saksofonistą Keirem Neuringerem (Continuum), potem zupełnie zwaliła nas z nóg płyta The Night Of The Swift kwartetu Kaluza/
Majewski/ Mazur/ Trilla, a w ramach deseru, tudzież świątecznego prezentu,
dostaliśmy zwalisty czteropak The Great
Tone has no Sound, którym Rafał dobitnie udowadnia, iż miejsce w historii gatunku
dane mu jest na dłużej niż jeden sezon obrachunkowy.
Cztery płyty wydane w jednym pudełku przez jednego muzyka,
to spektakularne wydarzenie, rzecz można nawet, że pewnego rodzaju artystyczna
bezczelność, jeśli w paszporcie nie ma się wpisane Anthony Braxton, John Zorn
czy Trevor Watts (wymieniając tylko tych żyjących). A jednak Mazur i Fundacja
Słuchaj na taki szaleńczy krok się zdecydowali. I od razu zaznaczmy, bez
zbędnych ceregieli, że dobrze zrobili!
Beyond the Five Notes
W ramach ugruntowania artystycznej pewności siebie Mazur otwiera
box nagraniem solowym. Dwie rozbudowane improwizacje (improwizowane spontanicznie, jak głosi opis płyty, a uwaga dotyczy
wszystkich nagrań) trwają 42 i pół minuty.
Już na starcie muzyk wskazuje na zakres planowanych działań
i narzędzia, jakimi dokona swojego niecnego czynu. Małe westchnienia, drobne
pulsacje, palce ślizgające się po strunach – bogaty wachlarz środków
artystycznego wyrazu, zarówno tych lekkich i zwiewnych, jak i tych masywnych, z
samego dna narracji. Oto bas o stu twarzach, pełen niuansów brzmieniowych,
szczegółów dramaturgicznych, ale także byczych, groźnych odgłosów. Oto artysta
i jego szybkie, zwinne place, no i prawdziwie kocia przebiegłość umysłu. Ważna
rola w procesie przypada smyczkowi – to prawdziwy wichrzyciel, mąciciel porządku
i stereotypu gry na gitarze basowej, łobuziak o twarzy uśmiechniętego dziecka,
które w ułamku sekundy przepoczwarza się w rockowe monstrum, zdolne do
zawładnięcia umysłem każdego słuchacza. Wreszcie temperament i niemal
matematyczna precyzja w budowaniu narracji – Mazur zdaje się być wyjątkowo bystrym
kameleonem pośród czeredy złowieszczych dźwięków.
Jeszcze ciekawiej dzieje się w drugiej improwizacji. Mazur
stawia tu na kreatywne zabawy w pobliżu ciszy – jego instrument syczy, szeleści,
drży, jęczy i skrzeczy, aż w końcu rezonuje. Smakuje zmutowanym post-barokiem,
a jednocześnie ocieka post-industrialnym smarem. Po upływie około 10 minut ów
mały warsztat szlifierski przeobraża się w szeroki potok dźwięków. Mamy wrażenie,
że Rafał buduje kilka narracji jednocześnie. One man, big orchestra ze złotym smyczkiem w roli ostatecznego
rozjemcy. Na ostatniej prostej drobna repryza – muzyka wraca w okolice ciszy i
gaśnie snem sprawiedliwego.
The strongest blows
are light as a feather
Na drugą podróż Mazur zabiera klarnecistę Guillermo
Gregorio. Panowie będą improwizować w sześciu odcinkach, a całość potrwa prawie
57 minut. Wbrew opisowi płyty czwarta improwizacja trwa ponad 22 minuty (miast
sygnalizowanych 9 minut) i to jest być może ów dodatkowy zasób minut, który
muzycy mogli sobie darować. Płyta skrojona do naszych ulubionych 40-45 minut
zyskałaby na jakości, miałaby zapewne bardziej wzburzoną i intrygującą dramaturgię.
Ale do rzeczy!
Pierwsza część płyty w swej początkowej fazie stawia na małe,
przeciągłe frazy, które muzycy ślą do nas trochę wedle reguły call & responce. Mazur stymuluje
tempo, Gregorio często zmuszany do wzrostu aktywności (która zdaje się nie być
jego ulubioną formą ekspresji), świetnie sobie jednak radzi, potrafi bystrze
kąsać i zadziornie ripostować. Muzycy z tył głowy mają też kameralne pomysły,
ale realizują je raczej incydentalnie. Druga opowieść toczy się w bardziej
powolnym tempie. Najpierw post-kameralne pląsy z niemal dworską gracją, potem więcej
na poły rockowych emocji i zwiększonej dynamiki. Dobrą robotę czyni smyczek, a najciekawiej
jest na sam koniec, gdy muzycy zwinnie się imitują, stawiając na bardziej
zabrudzone frazy. Trzecia improwizacja zdaje się być lekka, ale i niezwykle zwinna.
Po kilku frazach rozpoznawczych muzycy szukają rezonansu, a odnajdują raczej
kameralny dystans do siebie.
Czwarta, owa nieco przegadana część zaczyna się niczym pląsy
po silnie zroszonej łące. Klarnet ciągnie ku górze i szuka dobrego wiatru, bas
woli hasać po lesie i siać zamęt. W dalszej części improwizacji muzycy balansują
pomiędzy free chamber, a bardziej
jazzowym frazowaniem i z tego dysonansu poznawczego, ich chwilami ciekawe dialogi
zdają się schodzić na dramaturgiczne manowce. Piąta część stawia na konkrety i
dobrze robi całemu nagraniu – kilka zadziornych fraz, odrobina świeżej krwi, zróżnicowana
dynamika i metody gry, także trochę krzyku z tuby i przebiegłego smyczka na
gryfie. Wreszcie finał płyty, w trakcie którego muzycy oddychają spokojnie,
trochę rezonują, sprawiają wrażenie, jakby chcieli pójść w galop, ale
ostatecznie decydują się na szybkie zakończenie.
Water flows from above
to below
Czas na kolejny duet, tym razem z trąbką, pozostającą w
rękach i ustach Artura Majewskiego. Nagranie koncertowe (wszystkie pozostałe dźwięki
zamieszczone w boxie powstały w okolicznościach studyjnych) z krakowskiej bazy
(2016r.), podzielone na cztery części, trwają niemal 40 minut.
Koncert otwiera bas, który kreśli pierwszy szlak
improwizacji. Trąbka stawia małe short-cuts,
z których tlą się drobinki melodii. Muzycy wchodzą w dialog, dobrze się słyszą
i równie skutecznie na siebie reagują. Bas dba o post-jazzowy flow, trąbka stawia stemple jakości, a
także ciekawie preparuje dźwięk, także w sytuacjach bardziej dynamicznych. Gdy blaszak wejdzie już na szczyt, bas dorzuci
jeszcze kilka równie ognistych fraz. Druga improwizacja, to skupienie i garść
bardziej tajemniczych dźwięków. Trąbka burczy, ktoś zamyka drzwi, bas drży i
głęboko oddycha. Opowieść z czasem nabiera tempa, początkowo wydaje się być
lekka, potem skutecznie odnajduje niemal rockową ekspresję.
Kolejny odcinek koncertu nie wnosi wiele do naszej percepcji
całości. Majewski wciąż szuka nowych rozwiązań, Mazur raczej skupia się na tym,
co robi od początku koncertu, a odbiorcy pozostaje czekać na jakiś bardziej
zdecydowany zwrot akcji. Czwarta część zdaje się spełniać nasze oczekiwania w
tym zakresie. Początkowo spokojna (słychać bar, który być może nieco
dekoncertuje artystów), z czasem zyskuje na ekspresji. Trąbka zmyślnie
podśpiewuje, bas rysuje na poły rytmiczne pętle. Gdy ta pierwsza wciąż stawia
znaki zapytania, ten drugi nie daje się wyrwać z mantry narracyjnych powtórzeń
(czyżby smyczek został w domu?).
The wind creates great harmony
Finał czteropłytowego boxu śmiało uznać możemy za niezwykle
efektowny! Kwintet w składzie: Satoko Fujii (fortepian), Guillermo Gregorio (klarnet),
Natsuki Tamura (trąbka), Rafał Mazur (akustyczna gitara basowa) oraz Ramon
Lopez (perkusja) zagra dla nas sześć improwizacji, łącznie 41 minut muzyki.
Aura otwarcia stylowa, ale i niezwykle delikatna – smyk na
gryfie basówki, dęte oddechy, klarnetowe strugi cienia, perkusyjne zdobienia i
gołe struny piana. Nim jednak wybije czwarta minuta ów wytłumiony, ale bardzo kolektywny
kwintet zdolny jest już generować pierwszą freejazzową kipiel. Początek
kolejnej części zdaje się być dalece wymuskany – klarnet i perkusjonalia czekają,
aż reszta załogi wejdzie do gry, ale na placach, by nie spłoszyć klimatu.
Opowieść rozkwita pod ciężarem fortepianowych pasaży i płożących się w tle dętych
fraz. Trzecia historia tworzy się z dronów suchego i mokrego powietrza, z
niemal dalekowschodnim zaśpiewem. Zwinnie burcząca trąbka, lubiące postawić na
swoim piano i bystra perkusja wiodą kwintet przed siebie bez nadmiernego
eskalowania tempa. Opowieść znów ma świetną dramaturgie, która jest konsekwencją
równie dobrej komunikacji wewnętrznej. Na finał narracja eskaluje się niezwykle
monumentalnie.
Czwartą improwizację otwiera preparujące piano. Reszta zdobi
ten proceder filigranowymi short-cuts.
Flow narasta, ale każdy z muzyków dba
o szczegóły i czuwa nad obrazem całości. Tuż przed metą nie może się obyć bez freejazowego
szczytu. Kolejną część otwiera klarnet, a towarzyszą mu ciche drżenia strun i
dęte prychanie. Muzycy bawią się w skromne call
& responce i jest im naprawdę dobrze. Emocje rosną powoli, klawisze pulsują,
a talerze rezonują. Dużo powietrza pomiędzy frazami buduje klimat, a finałowy
wybuch ekspresji nie jest dla nikogo zaskoczeniem. Kończącą płytę improwizację otwiera
perkusja. Opowieść pnie się ku górze znów z przyzwolenia piana, przy wydatnym wsparciu
dętych. Perkusja stara się kreować balladowy tryb narracji, ale takiego
kwintetu nie da się długo utrzymać w ryzach. Tym, który rwie formację do zadziornego
lotu okazuje się klarnet. Stadium fire music,
pełen fajerwerków i sztucznych ogni dobrze podsumowuje najlepszy odcinek
serialu Rafał Mazur w szponach
spontanicznej improwizacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz