piątek, 19 marca 2021

The Liquid Phicus! Reviriego and Trilla alone, both in Möhit and Fages in Tàlveg!


Ferran Fages, Àlex Reviriego i Vasco Trilla, wieloletni przyjaciele z Barcelony, jako trio Phicus debiutowali scenicznie niemal dokładnie cztery lata temu w klubie Robadors23. Od tego czasu mają się na ogół dobrze, rokrocznie dostarczają nowe albumy, a my z rozkoszą je recenzujemy. Ich czwarta studyjna płyta Solid ukazała się pod koniec ubiegłego roku w zacnym amerykańskim labelu Astral Spirits.

Tymczasem muzycy ze stolicy Katalonii zafundowali nam małą dogrywkę. Kaseta Liquid ukazuje się w tym miesiącu w Kanadzie, a zawiera muzykę pochodzącą z tej samej sesji nagraniowej, co Solid, choć bardzo odmienną, rzec można - Ying i Yang tej samej myśli improwizatorskiej.

Nasza dzisiejsza epistoła nie skończy się jednak na nowej płycie Phicusa. Zaraz po niej omówimy solowe albumy Reviriego i Trilli, potem zaś ich wspólne trio z udziałem pewnego irańskiego klarnecisty. Naszą opowieść dobrze zaś zepnie ep-ka kolejnego tria, w którego szeregach odnajdziemy Fagesa. Innymi słowy – Phicusowa rodzina w pełnej krasie!

 


Phicus  Liquid (Tripticks Tapes, Kaseta 2021)

Ferran Fages na gitarze elektrycznej, Àlex Reviriego na kontrabasie oraz Vasco Trilla na perkusji, Rosazul Studio w Barcelonie i drugi dzień sesji nagraniowej (koniec kwietnia 2019 roku). Pierwszego dnia muzycy postawili na moc, czerstwy hałas i potężne brzmienie (m.in. kontrabas pracował w szklanej klatce!), czyli dźwięki, które poznaliśmy na albumie Solid. Drugiego dnia postanowili aktywnie odpocząć. Kontrabas wyszedł na wolność, a muzycy zagrali 38-minutowy, płynny (liquid!) dron zlepionych w magmę akustycznych i elektrycznych dźwięków. Po chwili przerwy dograli jeszcze 5-minutowe encore.

Drżący ciężarem małych przedmiotów werbel i szum intensywnie szorowanych strun, być może także pudła rezonansowego kontrabasu, to elementy składowe, które tworzą dron otwarcia. Trilla, zdaje się, że ma jeszcze w użyciu taśmę, którą oplata talerze i szeleści. Niemal niesłyszalne strzępy życia gitary docierają do nas dopiero po czterech minutach. Niedługo potem kontrabas wchodzi w wyższe rejestry, jego struny zaczynają piszczeć i skomleć. Trilla przenosi akcenty na miski i miseczki, które wprawia w drgania. Docierają do nas fale basowego ambientu, które być może płyną z gitarowego amplifikatora, bo sama gitara zdaje się milcząc jak zaklęta. Ta ostatnia wydaje pierwsze, bardziej typowe dla Fagesa dźwięki tuż przed upływem pierwszego kwadransa. Flażolety, drżące talerze i szumiący smyczek kreślą zmysłową ceremonię wewnętrznego rozdarcia. Ów płynny dron dźwięków, stale czymś ubogacany, pełen jest urokliwych, ale i dotkliwych fonicznie fake sounds, chwilami szemrzący, czasami bolesny i tajemniczy, raz zupełnie akustyczny, innym razem nabierający syntetycznej poświaty.

Po upływie 21 minuty spektaklu gitara zaczyna bić niczym dzwon. Obok szeleszczą perkusjonalia, a struny kontrabasu konają w mękach piekielnych. Po chwili strunowiec zjeżdża do piwnicy, a główny nurt narracji zaczyna spoczywać w rękach gitary i perkusji. Improwizacja śpiewa swoją odę do post-radości, po czym schodzi w okolicę ciszy. Muzycy rozpoczynają finałową fazę nagrania, wprowadzają kilka nowych elementów, które kotwiczą narrację w pobliżu czegoś, co moglibyśmy nazwać emanacją umierającego dark chamber. Opowieść gaśnie w klimacie minimalistycznego chill-outu. Dodatkowe pięć minut tkane jest z rezonujących mikro fraz gitary i przyczajonego na boku smyczka. Oniryczny klimat uzupełnia Trilla, który pierwszy i ostatni raz uprawia drumming, skromny, delikatny, ale jakże nietypowy dla całego nagrania. Po niedługiej chwili gitara wpada w małe sprzężenie, a po czym wszyscy uczestnicy rytuału zaczynają śpiewać.

 


Àlex Reviriego  Fred Astaire (bandcamp self-released, DL 2021)

Barcelona, nagranie domowe czasów lockdownu - Àlex Reviriego na kontrabas solo! Muzyk wykonuje cztery swobodne improwizacje i dwie wariacje na temat standardu Cheek to Cheek (tu używa także drobnego oprzyrządowania elektrycznego i elektronicznego). Odsłuch całości zajmie nam mniej więcej 33 minuty.

Kataloński muzyk, świetnie nam znany emancypator i dewastator brzmienia dużego instrumentu strunowego, człowiek, który rozszerzone techniki artykulacji dźwięku za każdym razem wynosi na inny poziom dramaturgicznej abstrakcji, tu, w nagraniu dedykowanym jednemu ze swych idoli młodości (!), na starcie bardzo wstrzemięźliwie dawkuje nam emocje. Zaczyna od delikatnego szorowania strun suchym smyczkiem, po czym wspina się ku górze i okazjonalnie wydaje udręczone półdźwięki. Narracja ma swój rytm, swoją pokrętną dynamikę, aż po rozśpiewany, czarny post-barok. W drugiej części smyczek nabiera wiatru w żagle i … piasku w szprychy. Schodzi nisko, burczy, drży i żłobi dziurę w podłodze, przypomina małą turbinę, która toczy podziemny tunel. Po pierwszej dawce fonicznego napalmu muzyk proponuje slow version znanego standardu. Gra delikatne pizzicato, w manierze dość minimalistycznej i skrzętnie buduje pogłos. W efekcie tych działań powstaje ambientowa poświata, która lepi się w jedną, intrygującą chmurę post-dźwięku.

W kolejnej części Reviriego wraca do znęcania się na strunami kontrabasu. Smyczek zdaje się być jeszcze ostrzejszy, a krew leje się tu już strumieniami – wszędzie wokół drzazgi, opiłki metalu i skowyczące meta dźwięki. Muzyk siłuje się ze strunami, ale wie doskonale, iż jest w przewadze i tylko on może być zwycięzcą. Wzmaga się drżenie, jego instrument z piątej części przypomina już wielką maszynę, która pracuje na zwolnionych obrotach, ale może dotkliwe ranić wszystko, co napotka na swojej drodze. Brudny, ociekający olejem smyczek, zaplątany pomiędzy struny, pracuje wyjątkowo ciężko, być może w towarzystwie perkusyjnych pałeczek i … plastikowych klamerek. Akustyczny industrial ma tu tylko jeden cel – doszczętnie zdewastować struny. Post-barok, który znów skreczy i modli się do złego boga. Na finał płyty dostajemy kolejną wersję standardu, tym razem z podtytułem ever slower. Muzyk jeszcze leniwiej szarpie za struny, a towarzyszące mu echo z każdą sekundą zdaje się przybierać na sile. Rodzaj medytacji, wspaniałe antidotum po improwizowanych dewastacjach. Pod koniec utworu zbudowany z pogłosu ambient zaczyna żyć własnym życiem i przejmuje narrację. Efektowny finał zdobią jeszcze tajemnicze, elektroakustyczne szumy.

 


Vasco Trilla  Unmoved Mover (Fundacja Słuchaj!, CD 2021)

Mistrz no drumming percussion, Vasco Trilla, zaprasza nas na swoją piątą już płytę solową. Tym razem muzyk z Barcelony zdecydował się na pewien samoograniczający koncept. Do wykonania swobodnych, acz z pewnością odrobinę predefiniowanych improwizacji użył bowiem jedynie kotła (timpani) i gongu. Oczywiście jego walizka cudacznych przedmiotów także była dostępna podczas nagrania (choćby szeleszczące robaczki, drżące wibratory, czy smyczek). Muzyka powstała latem ubiegłego roku w Barcelonie, w okolicznościach studyjnych, a składa się z ośmiu części i trwa 41 minut.

Trilla, to także mistrz budowania dźwiękowej tekstury i dramaturgicznego suspensu. Płyta Unmoved Mover szczególnie uwidacznia te akurat zdolności muzyka, jest bowiem pieczołowicie skonstruowana i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Zaczyna ją dźwięk chroboczącego przedmiotu na glazurze kotła, który trzeszczy pod jego naciskiem. Obok wyje mała syrena alarmowa, a także gong, który drży i budzi niepokój. Dźwięki strzelają do nieba i efektownie wybrzmiewają padając na ubitą ziemię. Smyczek piłuje jakąś metalową krawędź, aż do momentu uzyskania śpiewnego pisku. Narracja zdaje się mieć głęboko zaszyty rytm, to parada mikrozdarzeń, która czyni rytuał godny post-gotyckiego ethno. Drugą improwizację buduje small drumming na kotle, którego dźwięk dociera do nas jakby zza grubej kurtyny. Matowe frazy wytłumione niewidzialnym płaszczem. Trzecią część kreuje smyczek i rezonujące przedmioty zanurzone w ciszy - wielkie echo pulsujących mgławic metalicznych dźwięków. W kolejnej opowieści intensywnie drży membrana, pracują gongi, a całość przypomina śnieżną burzę i zagubione pośród niej sanie świętego Mikołaja. Swoją pracę zaczynają też wibratory, a wielka przestrzeń echa zdaje się wzmagać dramaturgię spektaklu. Sacrum rodzi się w naszych uszach, nabiera epickiego rozmachu i ambientowej poświaty.

W piątej odsłonie Trilla stawia już sprawę jasno. Buduje ścianę akustycznego dźwięku. Efekt zdaje się być zaskakujący, biorąc pod uwagę skąpość ekwipunku instrumentalnego. Coś pulsuje na kotle, coś trzeszczy i nabiera masy, aż po stan zawłaszczenia całej przestrzeni dźwiękowej. Szósta część, to niemal sam gong. Bije jak zegar, zwiastuje powrót sacrum po efektowym spektaklu profanum części poprzedniej. Zaraz potem, już w kolejnej improwizacji, powraca wątek ugniatania materii na glazurze kotła. Mały drumming, wielkie echo, znów syrena alarmowa. Pojawiają się gongi, które budują dramaturgię, stawiając systematycznie stemple wysokich dźwięków. Wreszcie finał, bardziej medytacyjny, wytłumiony, znów kreowany minimalizmem brzęczącego gongu. Obok oddycha kocioł, a do głównego nurtu opowieści podłączają się ... pozytywki, grające slapstickowe melodie, ale nie burzące magii ceremoniału. Rezonujący świat fake sounds podkreśla wagę spektakularnego zakończenia. Dzieło wieńczy pozytywka, która napotyka na finałową ciszę.

 


Reviriego/ Peyghambari /Trilla  Möhit (Gusstaff Records, LP/CD 2020)

Powracamy do formuły tria: Àlex Reviriego – kontrabas, Soheil Peyghambari – klarnet oraz Vasco Trilla – instrumenty perkusyjne (drobna uwaga: w trakcie nagrania słyszymy także elektronikę, na początku i na końcu nagrania, a zestaw instrumentalny Trilli śmiało możemy określić mianem drums). Dwie swobodne improwizacje, jedna zasadnicza, niemal półgodzinna i kilkuminutowe encore (w sumie 34 i pól minuty). Materiał zarejestrowany w barcelońskiej Soda Acustic, w lutym ubiegłego roku.

Zupełnie nowe trio na mapie świata improwizowanego zaprasza nas na dość spokojną, zrównoważoną emocjonalnie podróż, która okazjonalnie zahaczać będzie o bramy free jazzu. Z pewności będzie też sporym oddechem po obcowaniu z nowym obliczem Phicusa, tudzież solowymi eksploracjami Reviriego. Möhit rodzi się w poświacie delikatnej elektroniki, która przypomina cyfrowego pasikonika, skaczącego po łące zroszonej porannym deszczem. W tle rezonuje talerz, a z mroku wyłania się dron niskiego pasma kontrabasu traktowanego smyczkiem. Po kilku pętlach Vasco i Alex formułują już swój właściwy flow, a do gry włącza się lekki, ciepły, niemal śpiewający klarnet Soheila. Całość narracji zdaje się zazębiać mocą swoich przeciwieństw, a nawet brzmieniowych sprzeczności. Upłynąć musi jeszcze kilka minut, by opowieść nabrała rumieńców – no drumming percussion kreuje tu ścianę akustycznych dźwięków, a kontrabas żłobi koryto, po którym sunie rozgrzany już klarnet, rozsiewający dodatkowo delikatny posmak post-folkowy. Kolejna faza improwizacji stawia na wzrost dynamiki, skowyt kontrabasu i dronowy taniec klarnetu, ale dopiero przejście Trilli w stadium prawdziwie perkusyjne, z rytmem i odpowiednim tempe (okolice 20 minuty), stawia całe trio (a przez moment także duo w wersji katalońskiej) w obliczu niemal freejazzowej meta eksplozji. Najpierw kontrabas pracuje w trybie pizzicato, zaraz potem przełącza się na arco, pod który świetnie podłącza się gorący z emocji klarnet. Po osiągnięciu szczytu opowieść zaczyna niezwykle efektownie gasnąć. Faza outro zdaje się trwać wiele minut, a zdobią ją zmysłowy smyczek i dalekowschodni zaśpiew klarnetu.

Dogrywka sprawia wrażenie dalece udanej repryzy początku płyty. Znów pojawia się elektronika, która z czasem snuje mały ambient, pod który podczepiają się rezonujące talerze i szmery pracowitego smyczka. Wszystko to zmysłowo lepi się w jeden, finałowy strumień dźwięków, raz za razem stemplowany akustycznymi perełkami perkusjonalii, kontrabasu i klarnetu.

 


Tàlveg  Sens-Ses (EP) (bandcamp self-released, DL 2021)

Na zakończenie naszej szybkiej przebieżki po opustoszałych ulicach Barcelony, krótkie spotkanie z triem Tàlveg, którego nagraniami zachwycaliśmy się w roku biegłym. Była wówczas ep-ka, był pełnowymiarowy album, a teraz dociera do nas kolejna ep-ka, pięknie dopinająca tę swoistą trylogię (wszystkie nagrania pochodzą z tej samej sesji, z grudnia 2019 roku). Na cztery improwizacje (w tym trzy poczynione w duecie), które trwają niewiele ponad kwadrans, zapraszają: Marcel·lí Bayer – saksofon barytonowy, Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Oriol Roca – perkusja.

Tàlveg, co do zasady, lubi stawiać na minimalizm, powolną, leniwą narrację, którą jedynie od czasu do czasu doprawia ognistymi paralelami. Finałowa część trylogii definitywnie stawia na minimalistyczne, niemal żółwie podrygi, ale znów czyni to po mistrzowsku! Najpierw duet gitary i saksofonu – garść relacyjnych pytań i odpowiedzi, w formie spokojnego spaceru w porannej mgle. Co intrygujące, po kilku pętlach baryton zaczyna frazować niemal cool-jazzowo. Zaraz potem gitara do pary z perkusją, znów minimalistycznie, prawie na stojąco, dźwięk po dźwięku, na wybrzmiewaniu z orientalnym posmakiem. Po niedługim czasie narracja nabiera dynamiki, ale jakże … spokojnej. Trzeci duet, to spotkanie saksofonu i perkusji (a w zasadzie, perkusyjnych szczoteczek). Znów leniwa do granic opowieść, lekka, ale na brzegach zadziorna.

Finał ep-ki, to wreszcie trio. So slowly as well! Flażolety gitary, kilka głębszych oddechów saksofonu i mikro drumming z rezonansem. Bayer szuka tu dronów, Roca intrygi, a Fages wewnętrznego wytłumienia. Ten ostatni zdaje się zagłębiać do wewnątrz swego instrumentu, szuka oniryzmu i posmaku psychodelii. Po paru minutach całość rozlewa się w bezgraniczny pogłos, niczym nierealna, stawiające egzystencjalne znaki zapytania meta muzyka.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz