wtorek, 25 maja 2021

Edwards, Lisle, Serries & Webster in the strong streams of Peck and Fleet!


Dokładnie w najbliższy poniedziałek, w ostatni dzień maja, ukaże się pięćdziesiąta pierwsza płyta w katalogu brytyjskiego labelu Raw Tonk Records. Podobnie, jak jej poprzedniczka, ukaże się w formie czarnego krążka.

Angielski saksofonista Colin Webster zaprasza na premierę w podwójnej roli – wydawcy i istotnego elementu składowego kwartetu, którego nagranie zostało zamieszczone na płycie. Jej tytuł - Peck and Fleet - to nazwy dwóch podziemnych rzek Londynu, zatem metafora dla niszowej muzyki swobodnie improwizowanej (tu silnie czerpiącej z dorobku free jazzu) zdecydowanie na miejscu!

Początek lutego ubiegłego roku, londyńskie Dave Hunt Studio i czterech doskonale znanych nam muzyków, tu wymienionych w kolejności alfabetycznej, tak, jak ma to miejsce w albumowym credits: John Edwards – kontrabas, Andrew Lisle – instrumenty perkusyjne (wedle słów wydawcy, to jedynie small drum kit), Dirk Serries – gitara akustyczna oraz rzeczony Colin Webster – saksofon altowy. Dwie strony winyla, dwie długie improwizacje, łącznie 44 i pół minuty. So, welcome to heaven & hell of free improvised music!

 


Peck. Muzycy zawłaszczają nasze emocje niemal od pierwszej sekundy – gitara pełna umiaru, rozgrzany smyczek na kontrabasie, zalotny, ale i zaczepny alt, wreszcie dopełniający obrazu całości energetyczny, ale lekki, kreowany tylko na werblu drumming, który daje pierwszy znak życia po kilkunastosekundowej zwłoce. Na dotarcie na pierwszy szczyt artyści potrzebują ledwie dwie minuty, a zejście z niego zajmuje im jeszcze mniej czasu. Z miejsca pokazują klasę wytrawnych kameralistów – dwa smyczki, rezonujące przedmioty percussion, prychanie i dobitne westchnienia dęciaka. Budują nowy wątek drobnymi dźwiękami, ale znów dbają o odpowiednie tempo. Cała narracja faluje tempem, intensywnością i tylko dobrymi emocjami, a muzycy sprawiają wrażenie, iż w każdej sekundzie improwizacji są nam w stanie zafundować dowolną zmianę. Wszystko czynią z precyzją godną mistrzów kina grozy, a my jemy im z ręki i tryskamy endorfinami. Grają zarówno czystym frazami, jak i preparowanymi, tłumią emocje bądź skaczą sobie do gardeł. O dynamikę dba perkusista (czasami swinguje szczoteczkami w tempie death-metalowym), gitarzysta stylowo kontrapunktuje, raz za razem stawia narrację w nowym świetle, zadaje kolejne pytania nie czekając na odpowiedzi, a prawdziwym jądrem tej improwizacji są kontrabas i saksofon, a w zasadzie to, co dzieje pomiędzy muzykami i ich szalonymi, pozostającymi w nieustannym ruchu instrumentami. Budują emocje jurnym smyczkiem i tubą dęciaka, która zdolna jest podrywać cały kwartet do lotu. Gdy trzeba zejść do samej piwnicy, któż zrobi to lepiej niż mięsisty dron basu i buchający zimnym powietrzem saksofon. Zauważmy, iż wiele dzieje się tu z woli i nadkreatywności kontrabasisty, ale że parterów ma równie znakomitych, ani przez moment nie możemy stwierdzić, iż improwizacja toczy się szlakami wyznaczanymi wyłącznie przez niego. Po 17 minucie, w trakcie kolejnego tłumienia emocji, nowy wątek powstaje na przykład na wystudzonym gryfie gitary i dzięki szumiącym przedmiotom, które leniwie tańczą na werblu. W trakcie ponad 20-minutowej narracji natrafiamy także na mikro incydenty solowe, ale to jedynie przystanki, chwile na zaczerpnięcie świeżego powietrza przez pozostałych artystów. Pierwszą część tej niebywałej podróży muzycy kończą na samym szczycie, do którego drogę wyżłobił nerwowy kontrabas.

Fleet. Druga część płyty zaczyna się na samym dnie, w ciszy zdobionej powiewami mrocznej świeżości. Każdy z muzyków buduje tu niemal filigranowe frazy, które wystawia na żywioł reakcji partnerów. Znów pracują dwa smyczki, szeleszczą perkusjonalia, a saksofon prycha z przekąsem. Energia mocy spada na muzyków zupełnie niespodziewanie, ale nie gotuje im głów. Wciąż są w stanie podejmować racjonalne, wychłodzone decyzje. Tu pierwszy szczyt emocji zdaje się być wyjątkowo nietypowy. Drumming sprowadza się do budowania tła, a pozostałe instrumenty lepią się w imitacyjny dron, w którym nawet saksofon brzmi nad wyraz strunowo. Tuż potem kolejny krok ku doskonałości – drobne dźwięki, które niespodziewanie kreują dynamikę, a na szczycie korowodu saksofon i ciągnący wszystkich za uszy, dynamiczny … tamburyn. Emocje rosną, a gitara kontrapunktuje, zmysłowo piłując swoje rozgrzane struny. Iskry lecą w każdą stronę, ale narracja hamuje, witając koniec dziesiątej minuty seta jękiem gołych, wyposzczonych strun. Muzycy ponownie serwują nam plejadę akustycznych wspaniałości. Przez kolejnych kilka minut pozostają w okolicach ciszy i podsuwają nam perłę za perłą – gitarowe preparacje, szemrzący werbel, ciężko oddychające struny basu, wreszcie parsknięcia saksofonu, początkowo zupełnie pozbawione warstwy dźwiękowej, po chwili brzmiące jak soczyste pocałunki dziewicy. W okolicach 15 minuty dynamika powraca – gitara rysuje pętle, kontrabas zdziera struny, werbel dudni, a saksofon śle światełko do samego nieba. Zaraz potem rozmarzony smyczek łagodzi jednak nastrój i każe zbierać siły przed ostatnim wzniesieniem. Muzycy ruszają powoli, jakby nogi odmawiały im posłuszeństwa. Jęczą, stękają, obijają się o siebie. Opowieść gęstnieje i nabiera mocy początkowo bez udziału dynamicznej perkusji, która stawia stemple i buduje dramaturgiczny suspens. Ów piękny moment w mgnieniu oka przeistacza się w finałową, jakże efektowną przebieżkę. Szlak tyczy kontrabas, tempo dyktuje perkusja, a gitara i saksofon stylowo mizdrzą się do siebie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz