środa, 5 maja 2021

Hydra Ensemble and Voltas!


Jednym z wiecznie powracających tematów redakcyjnych dyskusji jest rola brzmień elektronicznych w żmudnym procesie swobodnej improwizacji. Na łamach Trybuny raz za razem dochodzi do małych wojen żywych i syntetycznych dźwięków, a recenzenckie emocje często kierują się ku deprecjonowaniu muzyki elektronicznej w kontekście improwizujących, w pełni akustycznych instrumentów. W naszej ultra subiektywnej ocenie elektronika, z racji swych nieograniczonych możliwości kreowania brzmień i struktur narracyjnych, często wiedzie prym w improwizacji, a sami artyści zdają się mieć dużo większe problemy z temperowaniem swoich namiętności niż operatorzy żywych instrumentów.

Dziś chcielibyśmy zaprosić do odczytu i odsłuchu płyty, która wydaje się idealnie godzić żywe, akustyczne dźwięki z intrygującą poświatą elektroniki. Tak właśnie, poświatą – do takiej roli sprowadzamy elektronikę, taka syntetyka podoba nam się najbardziej w zetknięciu z żywymi dźwiękami. Owa nieco złośliwa uwaga nie dotyczy jednak muzyki elektronicznej samej w sobie. Jeśli tylko ona rządzi sceną, nasza percepcja zjawiska jest zupełnie inna. Ale nie o tym dzisiejsza epistoła.

Zapraszamy do starego obiektu sakralnego w Rotterdamie, gdzie latem ubiegłego roku muzykowali artyści wyposażeni w trzy instrumenty akustyczne i jeden zestaw urządzeń, który dla uproszczenia nazwali electronics. Prawdziwie ekumeniczne towarzystwo – Portugalczyk Gonçalo Almeida na kontrabasie, Szwajcarka Nina Hitz i Chorwatka Lucija Gregov na wiolonczelach oraz Holender Rutger Zuydervelt (szerzej znany światu jako Machinefabriek) zatopiony w kablach. Artyści przygotowali dla nas sześć improwizacji, które trwają łącznie 45 minut z sekundami. Wydawcą płyty CD jest słoweński label Inexhaustible Editions (premiera miała miejsce w marcu br.).

 


Zakręty otwiera epicka, ponad 15-minutowa improwizacja, której dramaturgia rodzi się leniwie, w niemal minimalistycznej estetyce. Zaczyna kontrabasista, który dotyka struny smyczkiem lub delikatnie je szarpie. Po czym czeka, aż dźwięki ładnie wybrzmią. Po kilku chwilach na prawej flance coś zaczyna drżeć i wydawać pierwsze oznaki życia. Podobnie rzecz ma się na drugiej flance. Wiolonczelistki stawiają pierwsze kroki z dużą rozwagą – ich instrumenty skrzypią, dygoczą ze strachu, rysują małe drony, które lepią się z dużym dronem kontrabasu. Każdy z muzyków produkuje tu mikro preparacje, w początkowa rola elektroniki sprowadza się do wzmacniania strumienia dźwiękowego trzech strunowców. W połowie utworu czeka nas zmiana. Przez moment pozostajemy zatopieni w mgle ambientu. Wiolonczele schodzą do krypty i zaczynają pojękiwać. Kontrabas powraca z akcentami percussion. Zaczyna się nowa opowieść, odrobinę bardziej dynamiczna. Strings swobodnie tańczą, stojąc po kolana w gęstniejącym ambiencie. Syntetyka wybudza się z letargu i nerwowo skwierczy, zwiastując finał tego niebywałego kwadransa post-kameralnych emocji.

Kolejne cztery improwizacje są znacznie krótsze – trwają od trzech do sześciu minut. Druga zaczyna się od zmysłowego współistnienia obu sfer improwizacji – trzy swobodne smyczki i elektronika, która wstaje z kolan i przez moment hałasuje. W ramach reakcji obronnej strunowce wypuszczają się w cudowny, post-barokowy flow, którego jakość podkreśla minimalistyczne pizzicato kontrabasu. Kolejna opowieść budowana jest na dysonansie – elektronika skwierczy i pulsuje, struny oddychają i kreują małe, dronowe ekspozycje. Dramaturgia rośnie, choć dźwięków wcale nie przybywa. Piękne, nerwowe chamber z preparowanymi dźwiękami i zmysłową poświatą syntetyki. Część czwarta zmienia klimat. Wszystkie strunowce podrygują lekkimi, stylowymi ruchami, kreowanymi techniką pizzicato. Elektronika też stawia na drobne, rwane frazy. Całość narracji zdaje się unosić w powietrzu, a dźwięki strun rezonować delikatnie syntetycznym echem. Kolejna opowieść stawia na długie, efektownie brzmiące potoki dźwiękowe, posadowione nisko, niemal przy podłodze – uroczy post-barok z elektroniką, czającą się za rogiem.

Skąpani w cudownościach świetnie skonstruowanej, kameralnej elektroakustyki być może nie jesteśmy dobrze przygotowani na finał Zakrętów. Niemal 10-minutowa improwizacja, w trakcie której elektronika zaczyna pokazywać swoje nieco bardziej demoniczne oblicze. Narrację otwiera pizzicato kontrabasu, które napotyka na syntetyczne zasieki wielowątkowej, niemal stojącej w miejscu e-muzy. Wiolonczele zdają się być pełne niepokoju i egzystencjalnych wątpliwości – delikatnie, smutnie cmokają i pojękują. Oto opowieść, którą moglibyśmy nazwać electro chamber with jazz taste (ten ostatni atrybut z racji trybu pracy kontrabasu). Wszyscy aktorzy tej części widowiska szczęśliwie wchodzą we wzajemne interakcje, a sama syntetyka nie ma ambicji zdominowania sceny. Emocje jednak rosną, a dźwięki z kabli nie odpuszczają. Ostatnie frazy brzmią wyjątkowo zmysłowo. Po peaku elektroniki płyta umiera w poświacie czerstwego ambientu i rozleniwionych podrygów kontrabasu.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz