Ceremoniał otwarcia przypada w udziale samotnemu puzonowi. Duży blaszak kłębi się w sobie, podśpiewuje, stukają mu mechanizmy, a na dnie tuby rodzi się wątek, melodia strudzonego wędrowca, której ostrze zaczepnie kieruje się ku milczącym współtowarzyszom podróży. W połowie drugiej minuty syczeć zaczyna gitarowy amplifikator, a zaraz potem pierwsze, bardzo basowe dźwięki wydaje sama gitara. W tle pracują talerze, tworząc mgławice pięknych dźwięków. Zachowanie puzonu zwiastuje nadciągającą burzę, o tym samym zdają się świadczyć pierwsze frazy dostarczane przez trąbkę. Tak oto liquid quartet delikatnie żłobi koryto narracyjne - misterna plecionka perkusjonalii, gitarowy półtrans, ciche, relaksacyjne dialogi blaszaków. Dalszy przebieg pierwszej improwizacji bazuje na minimalistycznej gitarze, która trzyma meta rytm i kilku popisowych frazach trąbki. Narracja dociera na drobne wzniesienie i skrzy się rozkwitającą gitarą, skwapliwie wypełniającą przestrzeń, jaką pozostawił milczący puzon.
Kolejny etap podroży rozpoczyna się na suchym werblu. Obok
pierwsze znaki życia dają preparowany puzon i gitara, która znów szuka niskich
częstotliwości, a także trąbka, której wentyle syczą i delikatnie skrzeczą. Znów
improwizacja budowana jest bardzo skrupulatnie, czasami z wyjątkowo drobnych
elementów. Orszak owych frapujących dźwięków ciągnie ku górze puzon, a dobra
robota gitary cały ich strumień istotnie zagęszcza. Nie bez znaczenia jest
także matowe, ale pęczniejące tło perkusjonalii. Pikanterii całości dodają zmysłowe
dialogi obu instrumentów blaszanych. W dalszej fazie kilkunastominutowej
opowieści w rolę mąciciela dobrego nastroju wciela się gitara, która sieje
ferment, brudzi brzmienie i sprawia, iż flow
kwartetu, zwłaszcza po wybiciu szóstej minuty, można już określić jako całkiem
głośny i intensywny. Zauważmy, iż to ekspresja bliższa rozimprowizowanego
post-rocka niż ognistego free jazzu. Blaszaki
kipią emocjami, gitara brzmi znów bardzo basowo, a nietypowo powykręcany drumming (przez moment pozostający nawet
w solowej ekspozycji) dodatkowo eskaluje napięcie. Kolejne emocje nie każą na
siebie czekać - puzon i trąbka snują zmysłowe frazy na wydechu, a gitara
dorzuca błyskotliwe ornamenty, godne post-klasycznego flamenco. W tym cudnym rozgardiaszu dramaturgicznym pojawia się
także smyczek, który wynosi misterium niestandardowych zachowań scenicznych na
jeszcze wyższy poziom. Rozłożysta, niemal epicka opowieść gaśnie z woli gitary,
ale nim to nastąpi, dostajemy jeszcze garść wyjątkowo śpiewnych, blaszanych
dźwięków.
Finałowa, najdłuższa pieśń Machiny Światła zaczyna się w tubach blaszaków. Puzon i trąbka kroczą spokojnym, ale intrygująco tanecznym
krokiem. Bystrze łapią echo, zawłaszczają przestrzeń sali koncertowej niemal na
wyłączność. Perkusja budzi się do życia po drugiej minucie, podrzucając garść
dynamiki i całkiem sporo emocji. Opowieść pachnie tu post-free jazzem i czeka
na przerwanie milczenia przez gitarę. Ta ostatnia wchodzi do gry dopiero pod
koniec piątej minuty. Od razu rozstawia wszystkich po kątach brudnym, na poły
rockowym, ponownie odrobinę basowym brzmieniem. Puzon zabiera się w tę
przebieżkę (nawet przez moment błyskotliwie szczytuje), trąbka dla odmiany
postanawia poczekać, cóż wyniknie z aktualnych wydarzeń scenicznych. Powraca
dopiero w połowie dziewiątej minuty i śpiewa bolesne frazy, czyniąc to jakby o tempo
wolniej niż reszta muzyków. W niczym to jednak nie przeszkadza, by tę fazę koncertu
określić mianem całkiem ognistej. W połowie jedenastej minuty opowieść przygasa
z woli gitary, która rysuje kilka post-klasycznych bohomazów, a w tle słyszymy świszczący wiatr z blaszanych tub i backgroundowy drumming. Klimat
improwizacji zdaje się obracać o 180 stopni w dowolnej skali. Przez moment flow prowadzony jest przez gitarę
jedynie w towarzystwie perkusji. Narracja pęcznieje, a powrót blaszanych łobuziaków
ciekawie stygmatyzuje ją pewną wspólną, tajemniczą melodyką. Sam finał koncertu
wydaje się być wyjątkowo rozchełstany, uroczo niestaranny, z gitarą, która
szuka post-rockowych, meta
psychodelicznych fraz, z perkusją, która płynie pełnym strumieniem mocy,
wreszcie z przekrzykującymi się blaszakami.
Końcowy ogień narracji zdaje się smakować jeszcze bardziej niż ten wcześniejszy,
a ugaszony zostaje z saperską precyzją, niemal na raz.
Light Machina (Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune
Series, CD 2021). João Valinho - perkusja,
Luís Vicente – trąbka, Marcelo dos Reis – gitara elektryczna oraz Salvoandrea
Lucifora – puzon. Nagranie koncertowe, Salão Brazil, Coimbra, 1 marca 2020 roku. Trzy improwizacje, 41:22.
Uwaga! Autor recenzji
jest współproducentem tej płyty!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz