W piątkowy wieczór wybieramy się do Amsterdamu! Po kilku wizytach w zaprzyjaźnionych kofiszopach, na zasadniczą część wieczoru lądujemy w klubie Atellier, gdzie mamy zamiar spędzić urocze chwile z muzyką swobodnie improwizowaną.
Na niewielkiej scenie spotykamy dwie legendy nie tylko
lokalnej sceny muzycznej - Raoula van der Weide (kontrabas, cracklebox, instrumenty perkusyjne) oraz
Henka Zwervera (gitara). Dziarscy weterani zarażą nas swoją energią i umiejętnością
budowania improwizacyjnego napięcia na całe 30 minut z sekundami. Zagrają nam
sześć epizodów, a potem nie wypuszczą nas z klubu do samego rana! Jest wrzesień
2020 roku, pandemia nie osiągnęła jeszcze swojej drugiej fali. Wszyscy zdają
się być szczęśliwi.
Holendrzy na powitanie proponują nam dwa szybkie, dwuminutowe strzały! Pierwsza porcja emocji - silne, męskie ręce szarpią za struny, próbują je dewastować, każą im wydawać dziwne dźwięki, które z miejsca wzbudzają nasz entuzjazm. Pudło kontrabasu śmiało może okazać się werblem, inne, tajemnicze dźwięki mogą pochodzić z zabawki zwanej cracklebox. Kontrabasowa dynamika, strunowe ślizgawki, gitarowe niuanse, które sypią skojarzeniami z Derekiem Baileyem, ale kompletnie go nie naśladują. Drugi strzał wydaje się być bardziej śpiewny, jakby umocowany w historii jazzu na niedługą chwilę. Masa kontra filigranowość, dysonans, który po chwili staje się już jedną porcją ekspresji.
Trzecia historia budowana jest bardziej skrupulatnie, muzycy
dają już sobie więcej czasu na zbudowanie narracji, która spróbuje wbić nas w niewygodne
krzesełka dla publiczności. Bas dudni i śpiewa, gra arco, gra pizzicato, ktoś
w coś puka i jeszcze ta dziwna zabawka – oj, prawdziwy one man orchestra! Gitara stoi z boku, uboga krewna prosi o prawo
do wydania dźwięku, pachnie post-jazzem, a nawet wyuzdaną post-klasyką. Plejada
dźwięków rozkołysana na falach śmiertelnego oceanu! Temperament muzyków eksploduje,
jak temperatura w środku upalnego lata. Smyczek, akcenty percussion i drobiazgowe repryzy na wybrzmiewaniu. Czwarta część
początkowo kreowana jest na wdechu, niemal delikatna, kobieca, nieco frywolna.
Gitara pachnie soft rockiem, bas
wlecze się leniwie po zbrukanej ulicy. Ta pierwsza buduje narrację szeroką
paletą gatunkowych konotacji, ten drugi szyje dynamikę najprostszymi metodami.
Kolejna historia nie dba o niuanse dramaturgiczne, od startu
wrzuca nas do kotła piekielnych emocji. Posuwisty smyczek i bystre riffowanie! Półśpiewne
frazy kreowane przez wyjątkowe zwinne palce. Plamy percussion, bluzgi cracklebox
i kolejny smyczek, także na gryfie gitary. Robi się gęsto, niczym w
niewietrzonym od stuleci zakładzie szlifierskim. Muzycy budują flow powtarzając frazy, jak złą mantrę o
zmierzchu. Bas znów gra arco i pizzicato jednym pociągnięciem za spust!
Piękny moment! Ekspresja free jazzu puka do bram, ale ma nieważną wejściówkę.
Neoklasyczne zawijasy i kilka uderzeń w pudło rezonansowe kontrabasu robi swoje.
Nieszczęśliwie dopada nas już finał tej ekspresyjnej
improwizacji. Kontrabas kłębi się w sobie, jak rozespany niedźwiadek, struny
gitary tańczą i plączą się ze sobą. Plejada short-cuts
w oczekiwaniu na jakąkolwiek dramaturgiczną zaczepkę. Gdzieś z boku baru rozsiadł
się Bailey. Bije brawo z uznaniem! W tej
opowieści jest chyba wszystko, także posmak porannego jazzu przy pustym
kieliszku. Są śpiewy, także na kontrabasie i kilka zdań przerwanych w pół słowa.
Emocje zostają jednak z nami do samego końca – finałowe podrygi, post-jazz
wylewany za kołnierz i jeszcze grube plastry smyczka! Zostajemy do rana!
Modèles Volatils (Casco
Records 007, CD 2021)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz