Brytyjski kontrabasista, improwizator i kompozytor Dominic Lash gości na naszych łamach w miarę regularnie, choć przyznajmy, iż nie za często. Dziś wszakże okazja do prezentacji jego twórczości jest dalece szczególna, albowiem artysta dostarcza nam aż trzy nowe płyty! Wszystkie wydane przez niego samego w ramach inicjatywy Spoonhunt, wszystkie wyprodukowane na nośniku fizycznym (co nie było dotychczas regułą), wszystkie zarejestrowane na koncertach w londyńskim Cafe Oto (dwie pierwsze nawet tego samego dnia!), wreszcie wszystkie wyposażone w ładunek pięknych dźwięków, niosących niebywałe emocje!
Nasz krótki przegląd zaczniemy od … 21-osobowego składu,
który bystrze improwizuje wedle wskazówek kompozytorskich Lasha, zaraz potem odczytamy swobodnie improwizujący
kwartet brytyjskich asów, którego koncert jest jednym z ostatnich publicznych
występów Johna Russella (płyta dedykowana zmarłemu w styczniu bieżącego roku
gitarzyście), wreszcie napotkamy na kwartet hiszpańsko-brytyjski, który gra
smakowity jazz z przyległościami, znów wedle wskazań kompozytorskich
kontrabasisty.
Consorts Distinctions
W połowie stycznia ubiegłego roku, na niewielkiej scenie Café Oto pomieściła się cała armia
muzykantów. Poznajmy ich dane personalne: Douglas Benford – harmonium,
instrumenty perkusyjne, Steve Beresford – elektronika, Marjolaine Charbin –
fortepian, Chris Cundy – klarnet basowy, Seth Cooke - steel sink and metal detector, Angharad Davies – altówka, Phil
Durrant – syntezator modularny, Matthew Grigg – gitara z amplifikacją, Bruno
Guastalla – wiolonczela, Martin Hackett – syntezator, Tim Hill – saksofon
barytonowy, Tina Hitchens – flet, Sarah Hughes – zither, Mark Langford – klarnet basowy, Dominic Lash – kontrabas i
kompozycja, Yvonna Magda – skrzypce, Hannah Marshall – wiolonczela, Helen
Papaioannou – saksofon barytonowy, Yoni Silver – klarnet basowy, Alex Ward –
klarnet z amplifikacją oraz Shaun Crook – live
sound. Skomponowana improwizacja Distinctions
jest nieprzerwanym ciągiem dźwięków i trwa 46 minut z sekundami.
Ceremonia dźwięku budzi się do życia w ciszy nieistnienia –
elektroakustyczne piski, drobne frazy dętych, kontrabas, mała elektronika. Im mniejszy,
delikatniejszy dźwięk, tym lepiej zdobi on narrację wstępną. Tworzą ją także dźwięki
ciągnione (sustained) i cisza, która
szczelnie wypełnia puste przestrzenie pomiędzy frazami. Pierwsze wzniesienie narracyjne
ma miejsce w okolicach 5 minuty, ale opowieść szybko wraca do estetyki short-cuts with long eyes! Dramaturgię buduje
także smyczek na kontrabasie i cała plejada tajemniczych dźwięków
elektronicznych. Multi-składnikowy dron powstaje z mozołem, ale systematycznie
i precyzyjnie. Zdarzają się jeszcze momenty zawahania - flow przygasa, ale natychmiast rodzi się na nowo i rusza w dalszą podróż
z rosnącą determinacją. Zasadniczy strumień dźwięków płynie dołem (cała armia
klarnetów basowych i barytonu), delikatnie błyszczy się też w górnych partiach,
zdobionych wyziewami elektroniki i innych przedmiotów muzycznego użytku. Narracja
pęcznieje naprawdę efektywnie dopiero w okolicach 17 minuty. Muzyka przypomina wtedy
stado szerszeni, tudzież innych owadów brzęczących, a może eskadrę
złowieszczych krążowników zasnuwających niebo pożogi. Ów strumień kardynalnych
fonii zdaje się mieć kilka warstw – dęte pomruki, strunowe boleści i morze
basowych westchnień.
W połowie nagrania opowieść wyhamowuje, schodzi na samo dno,
wprost w objęcia gwiazdozbioru drobnych, urywanych i nerwowych fraz. Dęte
wydechy topią się w elektroakustycznej poświacie - rozhuśtane emocje, tygiel strachu
i dramaturgicznego suspensu. Narracja sprawia wrażenie tworzonej definitywnie ad hoc, z kompozytorem, który zatracił
się w wirze improwizacji i dyrygentem, który jeszcze się nie narodził. W okolicach 30 minuty wszystkie dźwięki
dostają na moment syntetycznego pogłosu, jakby ktoś przepalił bezpieczniki w
Cafe Oto. Emocje rosną, strumień dźwięków w dalszym ciągu pęcznieje - przypomina
wielki świder, który buduje kolejną linię metra. Oj, tak, muzycy zdecydowanie
idą już na spotkanie ze ścianą dźwięków! Jeden przekrzykuje drugiego, trzeci
modli się do nieistniejącego boga, czwarty ciśnie na gaz – stare, dobre czasy
Globe Unity Orkiestra stają nam przed oczyma, niczym piękny koszmar z
ulubionych horrorów. Na prawej flance poziom emocji eskalują klarnety, wsparte
amplifikacją, na lewej drży moc gniecionej akustyki repetującego fortepianu.
Wszyscy jadą na pełnym wydechu - kompulsywny spazm wielkiej improwizacji, furia
i deterministyczny nihilizm nieograniczonej wolności tworzenia trwa do końca 43
minuty. Wtedy to hipo-dron mocy
zaczyna rozpadać się na pojedyncze elementy, które wciąż jeszcze generują
energię kinetyczną, jak małe planety hałasu w bezmiarze kosmicznej pustki. W
połowie 45 minuty płomień narracji zaczyna definitywnie gasnąć, ześlizgiwać się
ze strun, wydawać martwe oddechy. A potem już tylko finałowe podrygi syntetyki,
która umiera jako ostatnia.
John
Butcher/ Dominic Lash/ John Russell/ Mark Sanders Discernment
Tego samego dnia, w tym samym miejscu czeka na nas kwartet w
składzie wyjątkowym: John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy, Dominic Lash
– kontrabas, John Russell – gitara oraz Mark Sanders – perkusja. Cztery
swobodne improwizacje (trzy pierwsze, to nieprzerwany ciąg dźwięków) trwają
niespełna 40 minut, a cała płyta dedykowana jest Russellowi, który zmarł niemal
dokładnie rok po tym koncercie.
Na scenie mamy wprawdzie kwartet dalece międzypokoleniowy,
ale muzycy znają się świetnie (Londyn, to przecież małe miasto!), zatem nie
potrzebują jakiejś szczególnej introdukcji, by wejść w dobre akcje i jeszcze bystrzejsze
reakcje. Talerze, smyczek, sucha tuba saksofonu i mikrofrazy gitary budują
wszakże dalece nieśpieszną i stonowaną emocjonalnie improwizację otwarcia.
Niektóre dźwięki grane są na wdechu, inne wynikają z dramaturgicznego
zaniechania. Muzycy nie forsują tempa i nie będą tego czynić w trakcie całego
koncertu. Dynamika rośnie incydentalnie, na ogół wtedy, gdy kontrabas przechodzi
w tryb pizzicato. W drugą część płyty
wchodzimy płynnie, jakkolwiek jest ona kardynalnie nowym wątkiem improwizacji. Gitarzysta
łagodnie pląsa, saksofonista udanie skrywa swoje emocje, a nad całością opowieści
zdaje się czuwać główny strateg improwizacji, usadowiony u wezgłowia dużego
kontrabasu. W roli złotnika, tudzież zdobiciela narracji bystry i kreatywny drummer. Muzycy nie stronią od
preparacji, cały czas szukają zadziornych fraz i kantów, ale pozostają na
etapie przedekspresyjnym. Na finał odcinka dostajemy bystre solo gitary, w klimatach
niemal neoklasycznych. Kolejny etap trylogii pierwszego seta rozpoczyna
wystudzony saksofon sopranowy. Reszta załogi nie wykazuje jednak ochoty, by iść
na całość, raczej wdaje się w spokojne przepychanki, tudzież dramaturgiczne
uprzejmości. Muzycy z mozołem doprowadzają ów fragment koncertu do finału, na
samych końcu fundując nam drobną eksplozję mocy.
Ostatnia część spektaklu, de facto jego drugi set, trwa 17 minut i jest zamkniętą formą dramaturgiczną.
Zaczynają go perkusjonalia i smyczek kontrabasu. Po chwili podłącza się jak
zwykle delikatna gitara i cokolwiek rozochocony saksofon. Improwizacja szuka
swojej dynamiki, ale co rusz hamuje, a muzycy stają w obliczu pewnych rozterek
sytuacyjnych. Tenor ciągnie w kierunku rytmu i bluesowych niemal pomysłów,
smyczek kontrabasu zgłasza zdanie odrębne. W efekcie tych nieco ambiwalentnych
zachowań kwartet najpierw wpada w ramiona open
jazzu, a potem koi troski w obliczu bardziej kameralnych fraz. Na zakończenie
artyści dobywają jednak ze swoich trzewi odrobinę więcej energii kinetycznej,
dzięki czemu ostatnie partie dźwięków możemy uznać za bardziej niż udane.
Aktywny saksofonista, gitarzysta ze wzajemnie zazębiającymi się riffami, bystry
drummer i jakże elastyczny
dramaturgicznie kontrabasista efektownie wieńczą dzieło w oczekiwaniu na zasłużone
oklaski.
Dominic Lash Quartet Limulus
Ostatnia dziś płyta, to znów londyńskie Café Oto, ale na osi
czasu cofamy się do stycznia 2019 roku. Sześć kompozycji tzw. lidera wykona tu
dla nas kwartet w składzie: Javier Carmona – perkusja i instrumenty perkusyjne,
Dominic Lash – kontrabas i rzeczone kompozycje, Ricardo Tejero – saksofon
altowy oraz Alex Ward – gitara elektryczna. Całość koncertu zamieszczonego na
srebrnym krążku, to niemal 52 minuty.
Pierwsze trzy utwory koncertu, to nieprzerwany strumień
jazzowej improwizacji, która raz za razem czerpie inspirację z różnych gatunków
– rocka, kameralistyki, czy otwartego, jakże ekspresyjnego post-free jazzu. Pierwszy
temat, pełen rytmu, swobodnej melodii i dobrego humoru, podają jednocześnie kontrabas
i gitara. Perkusja dba o właściwy kierunku rozwoju dynamiki, a roześmiany
saksofon czuje, że znajdzie w tej przestrzeni dużo miejsca dla swojej
kreatywności. Power Quartet zaczyna swój
multigatunkowy taniec z gracją i wyłącznie dobrymi emocjami. Szczególnie
ekscytujące wydają się wzajemne imitacje gitary i saksofonu, czynione w prawdziwie
ognistej fazie improwizacji. Zakończenie tego wątku skrzy się mroczną psychodelią,
budowaną smyczkiem kontrabasowym. Muzycy płynnie wchodzą w drugi temat, który
dość mocno zmienia klimat koncertu. Smyczek zabiera nas do krainy swobodnego post-chamber. Początkowo opowieść wydaje
się nad wyraz leniwa (gitara pachnie dalekim wschodem!), ale to tylko pozory. Emocje
i nerwy biorą górę, muzycy przyjmują otwarte pozycje i skaczą w ogień free
jazzu. Niemal niepostrzeżenie zaczyna się trzecia kompozycja, introdukowana
przez trio bez saksofonu, które bezceremonialnie swinguje i buduje ciekawą dynamikę.
Świetne expo staje się udziałem gitary.
Saksofon wchodzi do gry wprost w prezentację tematu, po czym ucieka w efektowne
solo w klimatach definitywnie godnych Charlie Parkera. Muzycy znajdują też czas
i miejsce na solową ekspozycję perkusisty.
Po krótkiej chwili kwartet powraca na dwie kolejne kompozycje.
Pierwsza z nich powstaje w ciszy, z wytłumionym smyczkiem i gitarą, która
frazuje niezwykle semicko. Perkusyjne szczoteczki tworzą klimat ballady, która
jednak dość szybko przepoczwarza się w efektowne, bardzo rozwichrzone free
impro! Po niedługiej, kolektywnej ekspozycji, na czoło wysuwa się kontrabas,
który najpierw smyczkiem tłumi emocje, a potem śmiało przystępuje do solowej
przebieżki. W tak zwanym międzyczasie zaczyna się już kolejny utwór. Gitara i
saksofon lepią się w gasnące solo basu przeciągłymi frazami. Preparacje
perkusji także kreują ciekawy suspens. Dynamika rośnie, powraca post-swingowy
sznyt, a narracja bez wysiłku osiąga stan kolektywnych, improwizowanych
eksplozji. Sam temat kompozycji pojawia się na jego zakończenie, podany unisono jakby od niechcenia. Na bis,
niemal 10 minutowy, muzycy wychodzą w dużym skupieniu. Od razu proponują nam
zmyślną zabawę w pytania i odpowiedzi. Znów, jak na początku koncertu,
dostajemy piękny duet imitacyjny – psychodelizująca gitara i preparujący
saksofon. Narracja szybko wspina się na szczyt, po czym efektownie opada, niesiona
temperamentem kontrabasowego smyczka. Na zakończenie muzycy śpiewają hymny
pochwalne, ewidentnie zadowoleni ze swego dzieła. Nie pozostaje nam nic innego,
jak zgodzić się z ich oglądem sytuacji scenicznej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz