Dziś zapraszamy do krainy mrocznego ambientu na spektakle dźwiękowe, które zdają się nie mieć konkretnego początku, a już na pewno nie mają definitywnego końca! Nie będziemy jednak chill-outować w wygodnym hamaku, tudzież raczyć się delikatnymi, młodzieżowymi używkami, raczej stawać będziemy w obliczu egzystencjalnych pytań o miejsce dźwięku w kosmosie i skutki cierpliwego powtarzania fraz aż do ich nieistniejącego końca.
W części przypadków pozostawać będziemy w orbicie muzyków
dobrze nam znanych. Przypomnimy sobie, iż nasza ulubiona formacja
improwizowanego dark ambientu – Yodok
– ma także swoją wersję prymalną, niezakładającą w niej udziału belgijskiego
gitarzysty Dirka Serriesa. Tego ostatniego spotkamy jednak na kolejnej płycie,
gdzie będzie istotnym Kolaboratotem
muzyka ukrywającego się pod pseudonimem Stratosphere. Będzie nim także tajemniczy
N, z którym zetkniemy się zresztą
chwilę później, na kasecie, która zawiera najnowsze dzieło duetu Scatterwound.
Duet ów tworzą zarówno rzeczony N, jak
i wspomniany sekundę wcześniej Dirk Serries. Wreszcie na kilka chwil zanurzymy
się w projektach, które zagoszczą na
naszych łamach zdecydowanie po raz pierwszy, czym uroczo domkniemy prezentację
pięciu wiosennych nowości niemieckiego labelu Midira Records.
Emocji zatem nie zabraknie! Uwaga, nie trzeba zakładać
ciemnych okularów - z mroku egzystencji nie wyłonimy się choćby na ułamek
sekundy!
Yodok &
Massimo Pupillo V (Midira, CD 2021)
Pisana po rzymsku Piątka,
to studyjne spotkanie oryginalnego duetu Yodok (Kristoffer Lo – amplifikowana
tuba i flugabone, gitara barytonowa oraz Tomas Järmyr - perkusja) i włoskiego basisty
Massimo Pupillo, którego zapewne pamiętamy choćby z formacji Zu. Muzycy
improwizowali przez niemal pełną godzinę zegarową, produkując nieprzerwany
strumień dźwiękowy.
Rozciągnięta w czasie opowieść rodzi się w prawdziwych
bólach kreacji, a wszystkie procesy introdukcyjne, aż po przecięcie pępowiny, trwają
niemal dziesięć minut! Zaczynają amplifikatory, które szumią i syczą
niewykorzystaną mocą. Potem pojawiają się pierwsze pasma ambientu, które
niepokoją nastrojem i niemal stoją w miejscu. Pierwsze znaki życia zestawu drummerskiego, to połowa 8 minuty. Akcja
właściwa zaczyna ślamazarnie wykluwać się ze skorupy cierpliwości dopiero w
połowie 11 minuty, gdy od strony Lo coś zaczyna efektownie podśpiewywać (ach,
ta jego tuba!). Po upływie kwadransa do ognia dolewa drummer, który rysuje pętle, ale także preparuje dźwięki. Garść
usterkowych brzmień dodaje Pupillo, który jak na razie przysypia, a ciekawiej zaczyna
frazować dopiero w połowie 21 minuty. Akcję napędza w każdym razie perkusja, bo
ambientowe strumienie z dęciaków
wciąż grzęzną w mule narracyjnym. Pojawiają się także tajemnicze dźwięki, które
być może pochodzą z gitary barytonowej. Całość wszakże nabiera rumieńców, a moc
zdaje się płynąć z każdej strony - bas szeleści brudnym fuzzem, czasami nawet sprzęga się, a perkusja trzyma wszystko w
ryzach meta rockowej improwizacji.
Czyste, długie i kojące frazy ambientu pojawiają się na
powrót dopiero w okolicach 37 minuty. Ten specyficzny stopping daje jednak sygnał do budowania kolejnego spiętrzenia,
które osiąga swój szczyt ledwie po kilku minutach – tuba śpiewa, stopa perkusji
bije jak serce wszechświata, a bas dudni dopełniając obrazu najlepszego momentu
tego nagrania. W 50 minucie perkusja na kilka chwil milknie, ale towarzystwo
nie zdejmuje nogi z gazu. Emocje rosną, drony niskiego i wysokiego rejestru
przenikają się wzajemnie. Powrót perkusji wyznacza ostatni dziś atak mrocznych
sił! Finałowe fajerwerki, to plejada dźwięków ze strony każdego muzyka,
dźwięków, które krzyczą, ale i swobodnie zamierają. Ostatnia minuta drży
post-ambientem i ciszą wygasłego drummingu.
Stratosphere Collaborations
II (Midira, CD 2021)
Edycja muzyki ambientowej często szczędzi nam szczegółów w
zakresie czasu i miejsca powstania danego nagrania, jego trybu realizacji, a
także danych personalnych samych artystów. Zatem, któż kryje się pod
pseudonimem Stratosphere nie wiemy –
być może produkuje on dźwięki wyłącznie za pomocą gitary, być może korzysta
także z elektronicznego akcesorium. Dużo więcej wiemy o muzykach, których
zaprosił na kolejną edycję swoich Collaborations.
W utworze pierwszym wspomaga go kolejny muzyk-anonim Ashtoreth, który koncertuje się na produkowaniu ambientu z
przetworzonej elektronicznie wokalizy (zapewne własnej). W drugim utworze
pojawia się gitarzysta N, którego znamy
m.in. ze współpracy z Dirkiem Serriesem. Ten zaś belgijski gitarzysta posadawia
się na płycie w utworze trzecim i wraz z perkusistą Tomem Malmendierem,
pozostanie na niej aż do końca. W ostatnim, piątym utworze słyszymy wszystkich
artystów, jacy zaprezentowali się w poprzednich częściach, a także – na
dokładkę – kolejnego naszego dobrego znajomego ze świata ambientu, gitarzystę
Aidana Bakera. Pięć improwizowanych części trwa łącznie prawie 65 minut.
Pierwszą opowieść budują rozlegle strumienie czystego ambientu,
udanie wchodzące w zwoje elektronicznie przetworzonego głosu, którego śpiewny flow ciekawie kontrapunktuje
post-gitarowe frazy. W tej magmie chill-outu
z czasem pojawia się pewien zgiełk niepokoju. W kolejnej części do bazowych
fraz gospodarza nagrania dołącza drugi gitarzysta, zatem nie dziwi fakt, iż
obaj muzycy budują narrację mnożącymi się wątkami gitarowymi. Epizod rozpoczyna
basowy loop, a po kilku jego
powtórzeniach całość nabiera odrobinę syntetycznego posmaku i zdecydowanie
bardziej mrocznej aury. W ramach uroczych zdobień, na flankach słyszymy garść
post-akustycznych dźwięków.
Począwszy od trzeciej części jakość ambientowych ekspozycji definitywnie
rośnie, co jest efektem działań nowego gitarzysty, ale także, a może przede
wszystkim, intrygujących improwizacji perkusisty, który buduje swoją opowieść
akustycznymi frazami, dba o rezonujące talerze, czy generuje garść dźwięków
preparowanych na suchej glazurze werbla i tomów. Mroczny nastrój nie opuszcza muzyków,
improwizacja nabiera intensywności i w swojej końcowej fazie brzmi, niczym
najlepsze wersje formacji Yodok III. Czwarta improwizacja zdaje się być na tle
poprzedniczki znacznie łagodniejsza, kreowana dźwiękami zdecydowanie wyżej zawieszonymi.
Sam drumming pachnie tu rockową piosenką
bez tekstu, a basowe inkrustacje dopełniają obrazu. Szczęśliwie narastająca
retoryka ambientu zagęszcza flow i
wyrzuca ekspozycję poza nawias rockowych skojarzeń. Ostatnia część, grana już
niezłą watahą muzyków, zaczyna się w niemal pogrzebowym tempie. Czyste i
zabrudzone fale ambientu, blask talerzy, wokalna mgławica - wszystko to lepi
się w strumień dźwięków, który z czasem wstaje z grobu, zaczyna gęstnieć i ponownie
pachnieć yodokowym spleenem.
Kilkunastominutowa improwizacja ma kilka faz, chwilami sprawia wrażenie, iż powoli
zamiera, by na ostatniej prostej znów efektownie nabrać wiatru w żagle.
Scatterwound
x Duane Pitre CB (Midira, Kaseta 2021)
Duet gitarzystów – Dirk Serries i N – zagrał onegdaj pewien krótki, ale bardzo intensywny performance w belgijskim Merksem, w miejscu
zwanym Zamkiem Bouckenborgh. Dokumentację tego wydarzenia fonicznego usłyszymy
na pierwszej stronie kasety. Na drugiej zaś – miks owego koncertu, dokonany
przez Duane’a Pitre. Całość odsłuchu nie zajmie nam więcej niż 33 minuty.
Gitarowy, dość grubo ciosany ambient tworzą tu dwa drony.
Jeden, wysoko posadowiony, zdaje się stać w miejscu, drugi – mroczny, pełen
kosmicznego brudu, pick-up’owych zniekształceń,
nadciąga z daleka i raczej nie budzi przyjaznych reakcji. Oba pasma mroku nie
zadają pytań i nie czekają na zbyteczne odpowiedzi – one kompulsywnie wyją
post-gitarową transcendencją, niepozbawioną posmaku psychodelicznego rocka.
Płyną niczym gęsta struga krwi, którą jedna gitara brudzi, drugi zaś stara się
filtrować czystszymi frazami. Muzycy kreślą wyjątkowo długie pętle, a w tle
budują delayami i przetwornikami
prawdziwe piekielny background. Na
finał flow łagodnie, rozlewa się w
szersze koryta, ale to nie jest rodzaj odrodzenia, to jedynie powolne konanie.
Druga strona kaseta zdaje się ów ciężki trud dwóch
gitarzystów od razu silnie skompresować, pozbawić oddechu i sprowadzić do
wąskiej strugi syntetycznego, surowego post-ambientu. Całość wydaje się być
wyjątkowo daleka od oryginału, stanowi raczej nową narrację zupełnie innego
autora. W połowie seta coś delikatnie pulsuje, jak zepsuty mechanizm nieznanego
urządzenia. Opowieść zdaje się wybrzmiewać, tracić moc, nabierać niemal dubowej
poświaty. W końcu wydaje nam się, iż słyszymy pierwotne frazy gitar, ale
umieszczone w takiej odległości od naszych receptorów słuchu, iż mogą one być
jedynie złudzeniem.
Ringhof Ballad For Heavy Lids (Midira, Kaseta
2021)
Przed nami kolejna anonimowa postać, Ringhof, która przy
użyciu brzmień elektronicznych (wszakże nie bez posmaku naturalnych dźwięków)
zabiera nas w intrygującą podróż po bezdrożach ambientu, opowieść uformowaną w
jeden strumień dźwiękowy, acz podzielony na cztery części, które łącznie trwają
około 35 minut.
Pieśń otwarcia budują fale czystego ambientu, które wykonują
jakby drogę odwrotną w stosunku do reguł gatunku. Wraz z upływem czasu, z
gęstego, wieloelementowego strumienia zaczynają wyodrębniać się jego poszczególne
składniki, by na końcu pozostawić nam jedynie basową pulsację. Opowieść ma
bardzo molowy, ale niezbyt mroczny nastrój i bazuje na wielokrotnych
powtórzeniach. Kolejna część, do której docieramy bez chwili ciszy, zdaje się
być bardziej mroczna, z czasem nabiera też bardzo syntetycznej intensywności.
Nie stroni wszakże od blasku bardziej czystych fraz. Muzyk po raz kolejny stawia
na szerokie spectrum możliwości brzmieniowych i form ambientowego frazowania –
od czystego piekła po siarczyste niebo!
Trzecia część tej samej historii budowana jest zarówno przez
basowe, matowe frazy, jak i błękitny
niemal ambient. Wszystko tu funkcjonuje na zasadzie pewnego dysonansu
brzmieniowego. Górne frazy płyną leniwie, środkowe i dolne pulsują. A na finał znów
czeka nas mała dekonstrukcja, pewnego rodzaju rozwarstwienie dźwięków. Ostatni
etap tej intrygującej podróży zaskakuje najbardziej - muzyk co rusz dostarcza
nam dźwięki, które kojarzyć moglibyśmy z żywą
akustyką. Coś pulsuje, ktoś ciągnie za struny, coś innego drży i skwierczy. Oto
misterna pajęczyna syntetycznych brzmień, które szukają (udanie!) swych
akustycznych korzeni. Ów konglomerat niespodzianek wieńczy fala czystego
ambientu, głosząc swój niemal epicki triumf narracyjny. Ale … ostatni dźwięk
zdaje się być prawdziwie gitarowy!
Jean D.L. & Otto Lindholm Apophenia (Midira, Kaseta 2021)
Pod ostatnią dziś nowością wydawniczą Midiry podpisuje się
dwóch muzyków, z których jeden częściowo ukrywa swoje dane personalne. O samym
nagraniu wiemy jedynie tyle, iż powstało podczas trzech nocnych sesji
(improwizowanych?), a muzycy używali w ich trakcie gitary i kontrabasu.
Zbudowali dalece intrygujący konglomerat mrocznych soundscapes i dronowych pasaży. Podzieli go na siedem odcinków,
które trwają łącznie 45 minut z sekundami.
Trzy apofoniczne
kwadranse z misterną plecionką dalece fascynujących dźwięków zdają się idealnie
reasumować nasze spotkanie z midirowym
dark-ambientem. Na początek muzycy serwują nam mroczne pasma niemal czystego ambientu,
ale dobywające się jakby z samego dna głębokiej krypty. Wokół bazowego
strumienia fonii krążą półdźwięki, urywane frazy, sprawiające wrażenie, jakby
źródłem ich pochodzenia były żywe, wręcz akustyczne instrumenty. Flow jest definitywnie wielowątkowy,
niepozbawiony tajemniczych szumów i szmerów. W drugiej części słyszymy dźwięki
strun basu i gitary. Brzmienie tej drugiej jest delikatnie sfuzzowane. W koniec tej części coś zaczyna podśpiewywać, jakby
pijane skrzypce połączone zostały do prądu niewielkiej mocy. Kolejną narrację
zdaje się tworzyć głównie gitara, ale jej dźwięk płynie w magmie post-industrialnych mikro hałasów.
Opowieść pełna wątków i pomysłów narracyjnych gaśnie pojedynczym, akustycznym
dźwiękiem.
Czwarty epizod budowany jest z drobnych, niemal akustycznych
fraz, które rezonują ambientowym echem, a komentowane są szeptem, który dociera
do nas z bardzo daleka. W piątej części powraca posmak industrialu. Gęste, post-gitarowe strumienie, małe sprzężenia,
lejące się przez ręce z czerstwym delayem.
W przedostatniej części bas sugeruje post-rockowe frazy, pracuje echo, a
gitarowe pick-upy zdają się tańczyć w
niemal dubowej poświacie. Utwór kończy cała plejada wysokich, dość kanciastych
fraz. W zakończenie płyty powraca czysty ambient, ale znów stawia wiele znaków
zapytania. Dubowy pogłos, a nim kawalkada rozśpiewanych dronów o różnej
intensywności i chropowatości, która kończy się nagle, wraz z drastycznym wyrwaniem
kabla z gniazda zasilania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz