Elektroakustyczna grupa Evana Parkera powstała prawie trzy dekady temu, jako koncepcja rozwijania swobodnej improwizacji akustycznego tria Parker/ Guy/ Lytton w kierunku brzmień elektronicznych, zarówno generowanych jako pewien rodzaj echa, jak też będących dekonstrukcją żywych dźwięków. Koncepcja zakładała również produkowanie dźwięków syntetycznych jako niezależnego strumienia improwizacji, pozostającego w opozycji do dźwięków akustycznych. Przez lata aparat wykonawczy Electro-Acoustic Ensemble rozstał się, początkowo był ledwie septetem, by na jednej z płyt wydanych pod koniec pierwszej dekady XXI wieku składać się nawet z czternastu muzyków.
Ostatnia dekada nie obfitowała już w nowe edycje bandu
(jakkolwiek należy pamiętać o północno-amerykańskiej wersji, która koncertowała
na kanadyjskim festiwali w Victoriaville!), co nie było zapewne efektem utraty
mocy twórczych Evana Parkera, a raczej splotem okoliczności finansowych i
logistycznych. Tym większa zatem radość fanów, iż warszawski Festiwal Ad Libitum był w stanie zorganizować
koncert EAE i dodatkowo – po kilkunastu miesiącach - dostarczyć nam go w formie
uroczego dysku.
Jesienią 2019 roku na scenie Centrum Sztuki Współczesnej
pojawił się tentet, który – jak to ma w zwyczaju elektroakustyczna formacja –
składał się z instrumentów akustycznych (dokładnie siedmiu muzyków, z których
część wpierała się elektroniką) i tzw. procesorów dźwięku, w tym wypadku trzech
- jeden z nich produkował syntetyczne frazy niezależnie od biegu akustycznych
improwizacji, dwaj kolejni zgrabnie dekonstruowali flow żywej części orkiestry. Pośród muzyków na scenie odnaleźliśmy
zarówno wieloletnich współpracowników Parkera, jak i muzyków, którzy pod
szyldem EAE zagrali bodaj po raz pierwszy. Niemal godzinny set wystawił liczną
(jeszcze wtedy!) publiczność na konieczność maksymalnego skupienia, w zamian
oferując całe mnóstwo wspaniałych wrażeń i niekończące się eksplozje endorfin.
Waszemu Recenzentowi nie pozostało zatem nic innego, jak spisać swoje wrażenia
z odczytu nośnika fizycznego, jak i sięgnąć do szerokich zasobów pamięci,
albowiem był on – oczywiście! – żywym świadkiem wydarzeń w Warszawie, ówczesnej
dość ciepłej jesieni.
Koncert rozpoczyna się efektowną, dość masywną wiązką
dźwięków, podaną na raz przez kilka instrumentów. Wszystko wybrzmiewa odrobiną
ciszą i sytuacja powtarza się. Saksofon jako pierwszy inicjuje wątek bardzo powolnej,
leniwej narracji. W roli kolejnych inspiratorów podobnych zachowań odnajdujemy
trąbkę, kontrabas, falującą elektronikę, a także fortepian. Muzycy zdają się
prowadzić grę rozpoznawczą, choć z pewnością przed wejściem na scenę niektóre
aspekty dramaturgiczne mieli delikatnie umówione. Muzyka mości się na swoistej
sinusoidzie – potrafi być incydentalnie bardzo głośna, chętnie jednak rozpływa
się w gęstych strumieniach ciszy. Jak na estetykę tej formacji, muzycy generują
jednak dużo dźwięków w jednostce czasu, nie bawią się w minimalistyczne
zagrywki, choć wszystko, co dzieje się na scenie, jest efektem ich dużego
skupienia i skrupulatnej kreatywności. Flow
zdobi spora ilość syntetycznych dźwięków, nie brakuje także fake sounds, generowanych przez
instrumenty akustyczne. Do roli wodzireja improwizacji kandyduje oczywiście soprana
Parkera. To on zdaje się najpiękniej wzbudzać nowe wątki, tudzież aktywizować
pozostałych uczestników spektaklu. Szczególnie wtedy opowieść kipi świetnymi reakcjami.
Improwizacja stawia częściej na ekspresyjne zachowania, nie bawi się nadmiernie
w narracyjne subtelności, raczej pracuje na wydechu, niż korzysta z
jakichkolwiek hamulcy.
Dziewiąta minuta koncertu, to pierwszy peak dramaturgiczny, kolektywnie zdobyty dużym nakładem dźwięków i
adekwatnych emocji. Sam szczyt jest krótki, a schodzenie w dół wyjątkowo
urocze! W 14 minucie kolejny stempel jakości – sopran tapla się w szerokim
strumieniu syntetyki, i jak ma w zwyczaju, inteligentnie wzbudza aktywność
kilku kolejnych instrumentów. W kilka chwil później w podobnej roli występuje
trąbka, której frazy bystrze rozrzedza koherentny live processing. W 20 minucie w roli kontrapunktu post-klasyczna
rejterada pianisty, dobrze wsparta na kontrabasie i pogłosie perkusjonalii. Po
tym zaskakującym epizodzie improwizacja na kilka chwil znów oddaje pole
sopranowi, który płynie na ramionach delikatnej elektroniki i perkusjonalii.
Kolejny akcent piano i opowieść topi się w niemal mrocznej atmosferze, tkanej
zarówno przez dźwięki akustyczne, jak i syntetyczne. Z tej chmury ambientu
pięknie wyłania się sopran, wsparty na rytmizującym pianie i prowadzi narrację
na kolejne, nieznane terytoria.
W okolicach 35 minuty opowieść na moment łapie oniryczną
aurę, którą dość dosadnie komentuje rytmiczne bicie w bęben basowy, którego … nie
widzimy jednak na scenie. Ów fake sound
zdaje się skutecznie przyciągać do siebie inne frazy, czego efektem jest kolejne,
acz dość niespodziewane spiętrzenie narracyjne. W roli bystrego komentatora tym
razem występuje trąbka, której towarzyszy cała plejada dźwięków live processing, które czerpią z
podmuchu saksofonu sopranowego tyle, ile się da. W 40 minucie powracający do żywych
dźwięk sopranu pnie się ku górze i szuka kolejnego punktu spiętrzenia. Dobrze wspiera
go piano, znów pachnące post-klasyką. Zaraz po tym wydarzeniu improwizacja
zdaje się odnajdywać brakujący element tej elektroakustycznej epopei – morze
dźwiękowych subtelności, krótkich, urywanych fraz, budowanych na wdechu, korzystających
z mocy kreatywnego zaniechania. Przez moment mamy wrażenie, że na scenie pozostają
jedynie saksofon i trąbka, spowite w obłok rezonujących dźwięków nieznanego pochodzenia.
Śmiało ów moment uznać możemy za najpiękniejszy fragment koncertu.
Ostatnie dziesięć minut, to jakby kolejny wątek tej
historii. Dźwięki dzwonów, talerzy, rodzaj nowego ceremoniału, który stara się
brać w nawias wszelkie zbyt dosłowne frazy, na ogół pozbawione tajemniczości,
jakimi spowita była przez długie minuty scena CSW. Oto prawdziwie mroczna aura,
zmysłowo tkana zarówno ambientem akustyki, jak i jej syntetyczną powłoką. Po
dłuższej chwili milczenia powraca sopran i postanawia zaciągnąć muzyków na
ostatni tego wieczoru szczyt. Parker pracuje swoim słynnym oddechem
cyrkulacyjnym, a reszta uczestników zbiera siły na końcowe fajerwerki. Ten peak narracji kipi emocjami, a nawet
free jazzem (piano!). Akustyczne frazy wydają się poniewierać swe syntetyczne
echo. Ale to właśnie elektronika z nieznanego źródła i obłok milknącej akustyki
sprawiają, iż po 57 minucie narracja efektownie przygasa, serwując nam na
koniec jedynie plejadę tłumionych, filigranowych fraz.
Evan Parker
Electro-Acoustic Ensemble Warszawa 2019
(Fundacja Słuchaj!, CD 2021). Evan Parker – saksofon sopranowy, Matt Wright – laptop & turntable, Paul Lytton –
instrumenty perkusyjne i analogowa elektronika, Richard Barrett i Paul Obermayer
– elektronika, live processing, Percy
Pursglove – trąbka, Peter van Bergen – klarnety, Mark Nauseef – instrumenty
perkusyjne, Sten Sandell – fortepian i syntezator oraz Adam Linson – kontrabas i
elektronika. Koncert
zarejestrowany 12 paździenika 2019, 14th Ad Libitum Festival, CSW Warszawa.
Jeden trak: 58 minut i 35 sekund
Niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana, jakieś ... kilkanaście godzin temu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz