Słowo się rzekło, lipiec u bram! Czas na comiesięczną zbiorówkę recenzji najbardziej świeżych płyt z muzyką improwizowaną, jakie zna planeta Ziemia! Dziewięć propozycji na letni odczyt, odsłuch i oczywiście zakupy!
W podtytule naszego zestawienia winno paść słowo pandemia. Poza pierwszym i ostatnim
nagraniem, wszystkie pozostałe powstały już bowiem w czasach pandemii – zatem
na ogół są nagraniami solowymi, a jeśli są duetami, to powstałymi … w efekcie
sklejenia na etapie post-produkcji dwóch solowych ścieżek. Jest wśród nich jednak
pewien duet, który powstał w wyniku kontaktu fizycznego obu artystów – na
szczęście!
Czas poznać dzisiejszą marszrutę! Zaczniemy w Zjednoczonym
Królestwie, jeszcze w roku 2019, potem będziemy już w roku 2021 i odwiedzimy
szwedzkie Malmö, zaraz potem będziemy jedną nogą w USA, a drugą w Barcelonie, podobny
rozkrok dokonany pomiędzy Sztokholmem, a wspomnianą już Barceloną. W dalszej
kolejności czekają nas samotne spacery po Berlinie, Londynie (dwukrotnie) i
Lizbonie, by ostatecznie powróć do roku 2019 i bezpiecznie (to się jeszcze
okaże!) wylądować w Sankt Petersburgu!
Dziewięć płyt, tylko 15 muzyków! Ale emocje gwarantowane!
Overlapping
Layers (Gibbs/ Lash/ Van Schouwburg) Sikeltolodas
(Intrication, CD 2021)
Naszą dzisiejszą wycieczkę dźwiękoznawczą rozpoczynamy w
Walii, gdzie we wrześniu 2019 roku, w okolicznościach studyjnych, muzykowało
dwóch Brytyjczyków i jeden Belg: Phil Gibbs na gitarze elektrycznej, Dominic
Lash na kontrabasie i pracujący wokalnie Jean-Michel Van Schouwburg. Panowie
stworzyli sześć bardzo swobodnych improwizacji (absolutnie niepredefiniowanych,
co podkreślają na okładce!), których odsłuch zajmuje nam 46 minut i kilka
sekund.
Trójka muzyków z okolic Kanału La Manche proponuje nam spektakl, który stawia na dramaturgiczne
zaskoczenia, sypie niespodziankami, jak z rogu obfitości, choć w warstwie
instrumentalnej zdaje się stawiać na sprawdzone patenty. Gitara Gibbsa kocha tu
jazz i bardzo rzadko o tym zapomina. Świetnie swinguje, buduje zwartą melodykę,
a w partiach dynamicznych imponuje świetną techniką użytkową. Kontrabas Lasha
(znamy się przecież świetnie!) również ciągnie narrację w kierunku jazzowym
(dynamiczne pizzicato nie pozostawia
złudzeń), ale wrodzona miłość do kameralistyki i piękna praca smyczka
sprawiają, iż w tych właśnie wytłumionych, ale jakże swobodnych improwizacjach całe
trio czuje się najlepiej. Wreszcie wokalistyka Schouwburga (też znamy się
świetnie!) - ten muzyk potrafi doskonale zadbać o nasze emocje! Śpiewa post-operowym
tembrem, nuci przy goleniu, wymienia wszystkie trudne spółgłoski na wdechu, czasami
przypomina dzikiego kota, zamienia się w żabę szerokoustną, śmiało radzi sobie
w roli cyrkowego słonia, a jak trzeba, jego wokaliza przypomina szczebiot mew
lub monologi Kaczora Donalda.
Muzycy startują z pozycji absolutnie swobodnej improwizacji,
by już w drugiej części stylowo i niemal tanecznie swingować. Potrzebują kolejnych
kilku chwil, by głęboko zanurzyć się w kameralnej zadumie. Owe dychotomie
stylistyczne gitary i kontrabasu wokalista połyka jednym ruchem ust. Tak czyni
choćby w trzeciej części, która zdaje się być pierwszym poważnym krokiem ku samodoskonaleniu
się całej improwizacji. W kolejnej części dostajemy garść porannych śpiewów
przy goleniu, a już w piątej i szóstej odsłonie trio wchodzi na poziom naprawdę
smakowitego free impro. Zaczynają w ciszy, szemrają, mlaskają, głęboko
oddychają. Okazjonalnie łapią jeszcze swingujący dryl, ale smyczek i
nieskończone możliwości wokalisty sprawiają, iż nawet jazzowa gitara zdolna
jest rysować dalece abstrakcyjne frazy. W końcowej improwizacji głos przypomina
roześmianego konia, a łagodna gitara buduje wstęp do pięknej ekspozycji smyczka. Każdy za
artystów dokłada tu swoje najlepsze frazy – dźwięki płyną z dużą swobodą, ale i
dramaturgiczną precyzją, a improwizacja zmysłowo przygasa na wysoko zawieszonym
smyczku.
Johannes
Nästesjö/Jon Lipscomb Malmömento
(Discordian Records, DL 2021)
Czas na pandemiczny duet w czasie rzeczywistym! Dwie
tegoroczne sesje nagraniowe, koniec stycznia i początek lutego, szwedzkie Malmö
i nasi dobrzy znajomi - Johannes Nästesjö na kontrabasie oraz Jon Lipscomb na
gitarze elektrycznej. Ich swobodna improwizacja składa się z siedmiu części i
trwa 42 minuty.
Obu artystów całkiem bezpiecznie zaliczyć możemy jeszcze do artystycznej
młodzieży, także ich duet koniecznie winniśmy nazwać młodzieżowym. Z wielu
zresztą względów. Muzycy dotarli na sesje nagraniowe naładowani pomysłami, ale
też pełni artystycznego zniecierpliwienia, po młodzieżowemu z zagotowanymi
głowami. Ich płyta budzi bowiem sporo ambiwalencji, właśnie z uwagi na fakt, iż
muzycy mają zbyt wiele pomysłów na swobodną improwizację, na stosowane techniki
gry, tudzież wzajemne interakcje. Często dany koncept porzucają w pół zdania, a
nawet krótsze utwory naznaczone są jarzmem ciągłej zmiany. Od tego
lunaparkowego zgiełku może naprawdę głowa rozboleć. Ale dość tych narzekań. Bez
trudu w nagraniu tym odnajdziemy wiele momentów naprawdę ekscytujących.
Johannes zaczyna ostrym, odrobinę brudnym smyczkiem, silnie posadowionym na gryfie kontrabasu. Gdy
pracuje w tym trybie, zawsze możemy przy danym fragmencie improwizacji postawić
duży znak jakości. Gitara Jona bywa
zalotna, czasem pachnie post-jazzem, innym razem na jej gryfie tlą się emocje
post-rocka. Często sięga po preparacje, rzadziej stosuje gitarowe przestery i
pick-up’owe niespodzianki. W drugim utworze artyści bardzo udanie dyskutują
długimi frazami, zmyślnie rozegranymi ekspozycjami. W trzeciej ich post-jazz
natrafia na strzępy psychodelii i wtedy robi się naprawdę ciekawie. W kolejnej
części na poły barokowe frazy smyczka zderzają się z rockowym temperamentem
gitary. Najciekawiej jest chyba w części szóstej, gdy muzycy przez dłuższą
chwilę są konsekwentni dramaturgicznie (!) i budują posuwistymi dronami
mroczną, niemal ambientową ekspozycję. Znajdują też wtedy chwile, by swoje
emocje zanurzać w otrzeźwiającej ciszy. Ostatnia improwizacja stawia na
krótkie, urywane, chwilami filigranowe frazy. To estetyka, w której Szwed i
Amerykanin czują się naprawdę dobrze.
Vasco Trilla & Tim Daisy Bristling Duets (Relay Recordings, CD 2021)
Omówienie dwóch covidowych
duetów perkusisty i perkusjonalisty Vasco Trilli zaczynamy od wirtualnego
spotkania z amerykańskim drummerem
Timem Daisy. Ten drugi pracował w Chicago, Katalończyk - rzecz jasna - w
Barcelonie. Dwie solowe sesje miały miejsce wiosną tego roku. Nie wiemy, który
z muzyków pracował jako pierwszy, domyślamy się wszakże, iż był to Trilla.
Panowie przygotowali dla nas trzynaście improwizacji, które trwają łącznie niespełna
40 minut.
Duet dwóch solowych
perkusistów, to jakby prezentacja ying
& yang współczesnej, improwizującej perkusji. Daisy koncertuje się na drummingu, używa wszelkich dostępnych
metod i technik gry, ale de facto
pozostaje na etapie bębnienia. Bije
rytm i buduje odpowiednią dramaturgię. W całkowitej opozycji do takiej postawy
znajduje się Trilla – mistrz no drumming
percussion. Muzyk kreuje ambientowe tło, używa niezliczonej ilości technik
wydobywania dźwięków, nie stroni od gongów, rezonujących talerzy i armii swoich
cudacznych przedmiotów emitujących najprzeróżniejsze fonie, ale … choćby przez
moment nie bębni, ani nie buduje struktury rytmicznej (jeśli już, to jedynie w
utworze dziewiątym). To specyficzne terytorialnie spotkanie dwóch perkusji nie
jest zatem tym, czym mogłoby się wydawać przy lekturze zapisów okładki płyty. Bez
zbędnej zwłoki zaglądamy przez drzwi drummerskiej
percepcji i oto, co znajdujemy.
Początek, to suchy drumming,
na który reagują rezonujące talerze. Zaraz potem szczoteczki perkusyjne pracują
w towarzystwie drżących, metalowych przedmiotów, by po chwili wcielić się w
rolę dobosza, który pogrywa rytm cyrkowemu iluzjoniście. Kolejne krótkie
improwizacje to m.in. metaliczna, matowa perkusja w zetknięciu ze śpiewającymi zabawkami perkusyjnymi,
znów spotkanie typowego drummingu z
błyszczącymi talerzami, czy ciekawy moment pracy stopy na bębnie basowym w
kontrze do dźwięków instrumentu strunowego. Ósma opowieść, to drummerski balet po krawędziach, a
kolejna, to właśnie ów moment, gdy perkusiści wspólnie budują rytm – jeden na
werblu, drugi na talerzach. Kolejna część zderza small drums z mrocznym ambientem rezonujących, niezidentyfikowanych
obiektów. W ostatnich trzech improwizacjach ciężar kreowania dalece nieperkusyjnych fraz zdaje się spoczywać już na obu
artystach. Z pewnością te fragmenty zaliczyć możemy do najlepszych na płycie. Poszczególne
narracje stawiają na drobne, filigranowe frazy i dużą porcję preparowanych
dźwięków, które bardzo efektownie wybrzmiewają na zakończenie nagrania.
Per Gärdin
& Vasco Trilla Singularity (Creative
Sources, CD 2021)
Kolejny separatywny
duet! Per Gärdin (saksofon altowy i sopranowy) pracował w Sztokholmie, Vasco
Trilla (kocioł, gongi, metronomy, mały zestaw perkusyjny, clock chimes) - w Barcelonie. Wszystko działo się pomiędzy
wrześniem ubiegłego roku, a marcem obecnego. Muzycy wyprodukowali dziewięć
improwizacji, które trwają łącznie około 56 minut.
Szwed i Katalończyk zabierają nas na długą i kontemplacyjną podróż
po bezdrożach improwizacji, która zdaje się nie mieć spektakularnego początku,
ani definitywnego końca. Muzycy pracują nieśpiesznie, jakby płyta kompaktowa,
na której zamierzali pomieścić swoje nagrania była z gumy. W trakcie niemal
godzinnej narracji Trilla prezentuje cały arsenał artystycznych środków wyrazu,
które od niepamiętnych czasów wzbudzają w nas wyłącznie pozytywne emocje,
prezentuje także nowe pomysły dźwiękowe, które wypracował w trakcie lockdownu – dużo korzysta z perkusyjnego
kotła i gongów, kreuje chmury ambientu, które zdają się dobrze strukturyzować
kolejne improwizacje. Saksofonista stara się kontemplować niemal każdy dźwięk,
z rzadka emocje górują tu nad konsekwentnym budowaniem improwizowanego chill-outu. Wiele jego fraz pachnie
psychodelią dalekiego wschodu, snuje się po podłodze lub wije po nieboskłonie.
Czasami muzyka i jego instrument można porównać do bajkowego zaklinacza węży.
Muzyka całego duetu broni się niemal w każdej swojej sekundzie, jakkolwiek w
drugiej części płyty niektóre pasaże grane są zbyt długo, a samą płytę
ocenilibyśmy o poziom wyżej, gdyby została skrócona o przynajmniej kwadrans. Wskażmy
na najciekawsze jej momenty.
Każda opowieść budowana jest niezwykle cierpliwie. W drugiej
części saksofonista pracuje na wdechu, buduje suspens, a narrację ciągnie do
przodu syrena alarmowa i ceremonialne gongi. W kolejnej części Vasco kreuje
rytm grając rękoma na werblu. Saksofon zdaje się pracować jeszcze dłuższymi,
ale i zadziornymi frazami. Najciekawiej robi się w czwartej improwizacji. Vasco
zaczyna swoimi wibrującymi robaczkami, buduje szumiącą przestrzeń, po której
przemieszcza się kontemplujący saksofon sopranowy. Muzycy dobrze na siebie
reagują, a opowieść z czasem definitywnie nabiera wigoru. Kolejne części wnoszą
nowe elementy, także minimalistyczne, ale niektóre improwizacje, zwłaszcza
siódma, zdają się nie mieć końca. Ósma, krótka opowieść wybudza nas ze snu.
Aktywny drumming, saksofon pełen
werwy - muzycy ruszają na bystry i całkiem dynamiczny trip! Finał nagrania
ginie we mgle gongu, leniwych westchnień dęciaka
i kłębiastych chmurach rezonansu. Czuć, że muzycy dobrze czują się w swoim
wirtualnym towarzystwie. Są jak stara rzeka, która nie szuka ujścia do oceanu.
Biliana
Voutchkova Seeds Of Songs (Takuroku,
DL 2021)
Krótki przegląd solowych nagrań covidowych rozpoczynamy od spotkania z bułgarską skrzypaczką Bilianą
Voutchkovą. Część dźwięków, jakie usłyszymy na płycie nagrana została w
Berlinie, we wrześniu ubiegłego roku (tu zapewne chodzi o skrzypce i głos), a
cała reszta, to efekt eksperymentów artystki, prowadzonych w okolicznościach
domowych czasu lockdownu. Ów
intrygujący zbiór dźwięków Biliana zawarła w trwającym niewiele ponad dwa
kwadranse nieprzerwanym ciągu zdarzeń fonicznych.
Początek spektaklu ogłasza gong, którego dźwięk niemal
natychmiast ginie w głuchej przestrzeni nieznanego miejsca. Słyszymy mnóstwo
tajemniczych, ale dalece niemuzycznych dźwięków – jakby szelest spadających
papierków i całe mnóstwo szumiącej meta
rzeczywistości, tej za oknem, czy też tej prawdziwie wewnętrznej. Głos artystki
pojawia się jako pierwszy, tuż za nim dźwięk skrzypiec, których glazurę
poleruje suchy smyczek. Opowieść sprawia wrażenie, jakby się zapętlała,
zakleszczała w zamkniętej przestrzeni. Po kilku chwilach do dźwięków
preparowanych skrzypiec dołączają minimalistyczne frazy piana, które
natychmiast łapią dużą chmurę pogłosu. Ów pogłos zdaje się dotykać wszystkich dźwięków,
jakie pojawiają się w narracji artystki. Część z nich wpada w niemal
mechaniczną repetycję, wszystkie zaś one zdają się być spowite mrokiem retorycznej egzystencji. Ten swoisty
rytuał samotności po kolejnej chwili zaczyna nabierać bardziej metalicznego,
wręcz industrialnego posmaku.
Ceremoniał muzyki do użytku słuchawkowego trwa w najlepsze. Biliana
z tysięcy mikro fraz buduje misterną, jakże efektowną plecionkę dźwięków. Gdy
trzeba schodzi na samo dno ciszy, innym razem hałasuje i nie waha się wprawić
talerzy w głuchy rezonans. Świetnie używa też swojego głosu, multiplikuje jego
ścieżkę, czasami jej wokaliza przypomina starocerkiewne modlitwy, które błagają
o nadejście niemożliwego. Raz za razem sięga też po swoje ukochane skrzypce,
ale tu, w tej samotnej podróży, są one jednym z wielu przedmiotów, które
dostarczają tajemniczych fonii. Po 20 minucie słyszymy szum podobny do odgłosu
wentylatora, na który nakłada się swoista melorecytacja i mikroskopijny beat, sprawiający, iż wątek ten zdaje się przypominać dubowe,
berlińskie post-techno z końca ubiegłego
wieku. Ostatnie minuty tej niesamowitej przygody wypełniają coraz drobniejsze
fonie, nano-frazy, które zbliżają nas do niechybnego końca podróży. Finałowe
dźwięki, to delikatny śpiew, tuż u progu dnia, który nie zwiastuje niczego
nowego.
Steve Noble
Solo (Empty Birdcage Records, CD
2021)
Londyńska Hundred
Years Gallery, początek grudnia ubiegłego roku i samotny perkusista w roli
jedynego uczestnika spektaklu dźwiękowego. Steve Noble, bo o nim mowa, nie
wymaga jakichkolwiek prezentacji, zatem dodajmy jedynie, iż w trakcie niespełna
41 minut swobodnej improwizacji korzystał on będzie ze skromnego zestawu
perkusyjnego (snare drum), talerzy i
równie skromnych akcesoriów perkusjonalnych.
Jedna z legend brytyjskiej perkusji zaprasza nas na świetnie
skonstruowany set solowy, w trakcie którego stosuje wszelkie dozwolone i
niedozwolone sposoby wydobywania dźwięków z perkusyjnych akcesoriów, doskonale
preparuje dźwięk, wprawia przedmioty w kosmiczny rezonans, ale nade wszystko
nie zapomina, iż jest perkusistą, a parametry rytmiczne nie przystają być dla
niego istotnym wyznacznikiem każdej czynności improwizatorskiej. W jego ekspozycji
zmiana zdaje się gonić za zmianą, ale tu lepsze wcale nie jest wrogiem dobrego!
Muzyk doskonale kontroluje swoje działania, sprawia, iż całość jest misternie
zbudowaną strukturą dramaturgiczną. Dba o szczegóły, schodzi do poziomu
pojedynczego dźwięku, nie przestając być eksplozywnym one man orchestra. Wydaje się, że w znoju swobodnej improwizacji
Noble doskonale wie, co zagra za moment, a co za kwadrans.
Zaczyna wachlującym talerzem, który brzmi niemal
syntetycznie. Potem ugniata coś na werblu, zdaje się budować pierwszą strukturę
bardziej rytmiczną, ale cały czas ma coś jeszcze do zrobienia na backgroundzie. Przed 7 minutą kreuje pierwszy
pasaż bardziej typowego drummingu,
ale szybko kończy go uderzeniem w gong i schodzi do poziomu ciszy. Preparuje dźwięki
na całkiem efektownej dynamice, dba też o rezonujące przerywniki, przy okazji bez
trudu wzbudzając emocje godne niemal sakralnego rytuału. Przedmioty w jego
rękach zdolne są wydać każdy dźwięk. Potrafią brzmieć jak kastaniety, ale i przypominać
szlifierską obróbkę skrawaniem lub kocie piski. Spektakl ma wiele faz, a te najpiękniejsze
dzieją się być może na samym końcu. Tuż przed upływem drugiego kwadransa muzyk
na moment pięknie eksponuje swój full
drumming. Zaraz po wybrzmieniu jego perkusjonalia zaczynają śpiewać, a w 34
minucie rozpoczyna się efektowna symfonia rezonansu. Noble snuje chmury ambientu,
kreuje industrialne hałasy, czyni całe mnóstwo niebywałych figur brzmieniowych,
zdaje się pokazywać ów prosty proces fizyczny niekończącą się ilością barw i
tekstur. Na ostatniej prostej dodaje kilka bardziej hałaśliwych uderzeń po
talerzach i tym niemalże kuchennym rozgardiaszem kończy swój występ.
Daniel
Thompson John (Empty Birdcage
Records, DL 2021)
Pozostajemy przy labelu Empty
Birdcage i na niecały kwadrans oddajemy się w ręce jego szefa, przy okazji
jednego z naszych ulubionych gitarzystów – Daniela Thompsona. Muzyk nagrał
krótką improwizację w hołdzie zmarłemu niedawno Johnowi Russelowi, dochód ze
sprzedaży plików przeznaczając na wsparcie inicjatywy koncertowej Mopomoso, którą - jak świetnie pamiętamy
– stworzył wiele lat temu właśnie Russell. Nagranie w pełni domowe (powstałe w
styczniu bieżącego roku), 12 minut z sekundami – gitara akustyczna solo.
Thompson zaczyna ów short-track
w swoim stylu, minimalistycznie repetując dźwiękiem niemalże pojedynczej
struny. Delikatnie konstruuje flow,
który toczy się w ślimaczym tempie, wciąż napotykając na pasma ciszy i bukiety
westchnień. Elegia mikroskopijnych fraz drąży jednak skałę i po kilku minutach
zaczyna lepić się w dość zwartą i całkiem żywotną ekspozycję.
Posmak post-rocka, zapach post-bluesa, to elementy, które
dodają całości pewnego uroku. Muzyka kłębi się, rozwarstwia i zagęszcza
jednocześnie, czupurnieje, ale wciąż dostrzegamy w niej należytą dbałość o
niuanse. Po wejściu w tryb bardziej
dynamiczny uroda improwizacji wręcz eksploduje, niespodziewanie dostarczając
nam nawet frazy godne mistrzów … flamenco.
Po osiągnieciu szczytu, ekspozycja zostaje pięknie, stylowo, jakże precyzyjnie
wygaszona, aż po pojedyncze dźwięki strun, które przypominają początek nagrania.
Step by step to the next silence.
Simão Costa
Beat With Out Byte (Cipsela Records,
CD 2021)
W ramach finalizacji wątku solowych improwizacji w naszej zbiorówce,
spotkanie z portugalskim pianistą Simão Costą. Muzyk zarejestrował swoje
nagranie w marcu bieżącego roku (miejsce nieznane), a w jego trakcie korzystał
zarówno z klawiatury fortepianu, jak i preparował instrument, a także – co
niezwykle istotne dla obrazu całości – korzystał z magnesów, które umieszczał w
pudle rezonansowym i wprawiał struny w różnego rodzaju akcje indukcyjne. Efekt
tych działań zdaje się być dalece intrygujący, ale to nie jedyny powód, dla
którego polecamy to nagranie. Cztery improwizacje z tytułami trwają niepełne 40
minut muzyki.
Costa rozpoczyna swoją opowieść z poziomu ciszy absolutnej.
Buduje ów indukcyjny ambient bardzo cierpliwie, wykonuje określoną sekwencję
działań i czeka na ich efekt. Ambient płynie strumieniem matowych dźwięków, z
drobnym posmakiem syntetyki, która jest tu oczywiście jedynie złudzeniem
fonicznym. Po czasie muzyk ubarwia flow
kilkoma szarpnięciami za struny i uderzeniami czarnych klawiszy. Drugi utwór
kontynuuje konstytucyjny minimalizm narracji. Zabawa w inside piano, w tle której rodzi się nowa chmura ambientu, która z
czasem zdaje się pochłaniać akustyczne dźwięki strun i całkowicie dominować w
narracji. Utwór drugi kończy się dokładnie tam, gdzie zaczynał pierwszy. W
ciszy absolutnej.
Kolejna opowieść początkowo skupia się na metalicznie brzmiących
dźwiękach preparowanego fortepianu. Jego struny nerwowo drżą, a kumulujące się echo
tworzy nową powłokę rezonującego ambientu. Pod koniec tej części pojawiają się
pierwsze akcenty rytmiczne, które formują się w szyk marszowy, zmierzający ku
coraz bardziej hałaśliwym frazom. Czwarta improwizacja nie pozostawia już
złudzeń, co do intencji twórcy. Repetujące, agresywnie brzmiące klawisze budują
dynamiczną narrację, która pęcznieje, mnoży wątki, a muzyk wszystko to wystawia
na działania indukujących magnesów. Dynamic
dirty dancing piano! Efekt jest naprawdę imponujący - można odnieść
wrażenie, że muzyk dekonstruuje, miksuje swoje nagranie w formule live proccesing. Muzyka post-piano
wgryza się w nasze zwoje mózgowe, na finał przypomina energetyczny pocisk piano’n’drum’n’bass!
Dogs Bite
Back Back? Forward! (Noname666,
CD 2021)
Na finał definitywnie porzucamy covid reality, wracamy do roku 2019 i zapraszamy na spotkanie z
trzema naszymi dobrymi, rosyjskimi znajomymi, którzy tym razem przybrali groźne
szaty Dogs Bite Back. Oto oni: Ilia
Belorukov – syntezator modularny, Dmitriy Lapshin – gitara basowa i
przetworniki oraz Konstantin Samolovov – perkusja, objects, voice recorder.
Pomieszane nagrania studyjne i koncertowe z Sankt Petersburga. Ta odświeżająca
porcja gęstego hałasu podzielona została na sześć części i trwa niespełna 40
minut.
Bielorukova i Lapshina słuchaliśmy całkiem niedawno, jak
grali akustyczny jazz. Teraz zapominamy o tamtym nagraniu, a zapomnieć pomagają
nam już pierwsze dźwięki płyty Back? Forward!
Masywny, brudny post-punkowy bas, który szuka dramaturgicznych przełomów w
otwartej formule improwizacji, stawiająca stemple, jak słupy graniczne, aktywna
perkusja i drący się wniebogłosy syntezator modularny. O tak, idziemy na wojnę
i całkiem nam z tym do twarzy! Opowieść intrygująco się pętli, wpada w
efektowne zakręty, ale prze do przodu jak czerwonoarmijny czołg! W drugiej
części delikatne zdjęcie nogi z gazu - jazzujący bas, roztańczony syntezator i
bystra perkusja rysują funkowe pętle z uśmiechem na twarzach. Kolejna część,
kilkunastominutowa, doposażona jest w rozbudowaną introdukcję, pełną
preparowanych dźwięków, szmerów i trzeszczących werbli i tomów.
Elektroakustyczna improwizacja, kreślona lekkim, post-jazzowym basem, na finał
osiąga gęstość wietnamskiego napalmu o pranku.
Czwarta historia w pozycji sporej rekontry - niedługa, budowana
wyłącznie syntetycznymi dźwiękami, ale zapewne z pomocą rąk i głów wszystkich
muzyków. W piątej opowieści powraca dynamika, kreowana przez burczący bas i progresywny
drumming. Syntezator tym razem delikatnie
wycofany, zalotnie skwierczy i buduje ciekawy suspens. Narracja narasta jak
letnia burza, znów łapie funkowy dryl i niweczy w pył wszystko, co napotyka na
swojej drodze. W finałowej rozgrywce bas brzmi nad wyraz czysto, z kolei syntezator
sprawia wrażenie, jakby złapał pod koła wszelki brud świata współczesnego. Małe
percussion tym razem w roli
kontrapunktu. Ostatnia opowieść wydaje się być bardziej zrównoważona
emocjonalnie, ale i ona łapie dynamikę w szprychy i gna na efektowny finał – death dance, death disco, by przywołać w
pamięci klasyków Nowej Fali. Ta
dotkliwa fonicznie przygoda kończy się niespodziewanie i pozostawia nas samotnych
w poczuciu spędzania udanych, jakże oczyszczających mentalnie kilkudziesięciu
minut.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz