piątek, 2 lipca 2021

Overlapping Layers! Nästesjö & Lipscomb! Trilla with Daisy and with Gärdin! Voutchkova! Noble! Thompson! Costa! Dogs Bite Back! The July Morning’ Round-up!


Słowo się rzekło, lipiec u bram! Czas na comiesięczną zbiorówkę recenzji najbardziej świeżych płyt z muzyką improwizowaną, jakie zna planeta Ziemia! Dziewięć propozycji na letni odczyt, odsłuch i oczywiście zakupy!

W podtytule naszego zestawienia winno paść słowo pandemia. Poza pierwszym i ostatnim nagraniem, wszystkie pozostałe powstały już bowiem w czasach pandemii – zatem na ogół są nagraniami solowymi, a jeśli są duetami, to powstałymi … w efekcie sklejenia na etapie post-produkcji dwóch solowych ścieżek. Jest wśród nich jednak pewien duet, który powstał w wyniku kontaktu fizycznego obu artystów – na szczęście!

Czas poznać dzisiejszą marszrutę! Zaczniemy w Zjednoczonym Królestwie, jeszcze w roku 2019, potem będziemy już w roku 2021 i odwiedzimy szwedzkie Malmö, zaraz potem będziemy jedną nogą w USA, a drugą w Barcelonie, podobny rozkrok dokonany pomiędzy Sztokholmem, a wspomnianą już Barceloną. W dalszej kolejności czekają nas samotne spacery po Berlinie, Londynie (dwukrotnie) i Lizbonie, by ostatecznie powróć do roku 2019 i bezpiecznie (to się jeszcze okaże!) wylądować w Sankt Petersburgu!

Dziewięć płyt, tylko 15 muzyków! Ale emocje gwarantowane!

 


Overlapping Layers (Gibbs/ Lash/ Van Schouwburg)  Sikeltolodas (Intrication, CD 2021)

Naszą dzisiejszą wycieczkę dźwiękoznawczą rozpoczynamy w Walii, gdzie we wrześniu 2019 roku, w okolicznościach studyjnych, muzykowało dwóch Brytyjczyków i jeden Belg: Phil Gibbs na gitarze elektrycznej, Dominic Lash na kontrabasie i pracujący wokalnie Jean-Michel Van Schouwburg. Panowie stworzyli sześć bardzo swobodnych improwizacji (absolutnie niepredefiniowanych, co podkreślają na okładce!), których odsłuch zajmuje nam 46 minut i kilka sekund.

Trójka muzyków z okolic Kanału La Manche proponuje nam spektakl, który stawia na dramaturgiczne zaskoczenia, sypie niespodziankami, jak z rogu obfitości, choć w warstwie instrumentalnej zdaje się stawiać na sprawdzone patenty. Gitara Gibbsa kocha tu jazz i bardzo rzadko o tym zapomina. Świetnie swinguje, buduje zwartą melodykę, a w partiach dynamicznych imponuje świetną techniką użytkową. Kontrabas Lasha (znamy się przecież świetnie!) również ciągnie narrację w kierunku jazzowym (dynamiczne pizzicato nie pozostawia złudzeń), ale wrodzona miłość do kameralistyki i piękna praca smyczka sprawiają, iż w tych właśnie wytłumionych, ale jakże swobodnych improwizacjach całe trio czuje się najlepiej. Wreszcie wokalistyka Schouwburga (też znamy się świetnie!) - ten muzyk potrafi doskonale zadbać o nasze emocje! Śpiewa post-operowym tembrem, nuci przy goleniu, wymienia wszystkie trudne spółgłoski na wdechu, czasami przypomina dzikiego kota, zamienia się w żabę szerokoustną, śmiało radzi sobie w roli cyrkowego słonia, a jak trzeba, jego wokaliza przypomina szczebiot mew lub monologi Kaczora Donalda.

Muzycy startują z pozycji absolutnie swobodnej improwizacji, by już w drugiej części stylowo i niemal tanecznie swingować. Potrzebują kolejnych kilku chwil, by głęboko zanurzyć się w kameralnej zadumie. Owe dychotomie stylistyczne gitary i kontrabasu wokalista połyka jednym ruchem ust. Tak czyni choćby w trzeciej części, która zdaje się być pierwszym poważnym krokiem ku samodoskonaleniu się całej improwizacji. W kolejnej części dostajemy garść porannych śpiewów przy goleniu, a już w piątej i szóstej odsłonie trio wchodzi na poziom naprawdę smakowitego free impro. Zaczynają w ciszy, szemrają, mlaskają, głęboko oddychają. Okazjonalnie łapią jeszcze swingujący dryl, ale smyczek i nieskończone możliwości wokalisty sprawiają, iż nawet jazzowa gitara zdolna jest rysować dalece abstrakcyjne frazy. W końcowej improwizacji głos przypomina roześmianego konia, a łagodna gitara buduje  wstęp do pięknej ekspozycji smyczka. Każdy za artystów dokłada tu swoje najlepsze frazy – dźwięki płyną z dużą swobodą, ale i dramaturgiczną precyzją, a improwizacja zmysłowo przygasa na wysoko zawieszonym smyczku.

 


Johannes Nästesjö/Jon Lipscomb  Malmömento (Discordian Records, DL 2021)

Czas na pandemiczny duet w czasie rzeczywistym! Dwie tegoroczne sesje nagraniowe, koniec stycznia i początek lutego, szwedzkie Malmö i nasi dobrzy znajomi - Johannes Nästesjö na kontrabasie oraz Jon Lipscomb na gitarze elektrycznej. Ich swobodna improwizacja składa się z siedmiu części i trwa 42 minuty.

Obu artystów całkiem bezpiecznie zaliczyć możemy jeszcze do artystycznej młodzieży, także ich duet koniecznie winniśmy nazwać młodzieżowym. Z wielu zresztą względów. Muzycy dotarli na sesje nagraniowe naładowani pomysłami, ale też pełni artystycznego zniecierpliwienia, po młodzieżowemu z zagotowanymi głowami. Ich płyta budzi bowiem sporo ambiwalencji, właśnie z uwagi na fakt, iż muzycy mają zbyt wiele pomysłów na swobodną improwizację, na stosowane techniki gry, tudzież wzajemne interakcje. Często dany koncept porzucają w pół zdania, a nawet krótsze utwory naznaczone są jarzmem ciągłej zmiany. Od tego lunaparkowego zgiełku może naprawdę głowa rozboleć. Ale dość tych narzekań. Bez trudu w nagraniu tym odnajdziemy wiele momentów naprawdę ekscytujących.

Johannes zaczyna ostrym, odrobinę brudnym smyczkiem, silnie posadowionym na gryfie kontrabasu. Gdy pracuje w tym trybie, zawsze możemy przy danym fragmencie improwizacji postawić duży znak jakości.  Gitara Jona bywa zalotna, czasem pachnie post-jazzem, innym razem na jej gryfie tlą się emocje post-rocka. Często sięga po preparacje, rzadziej stosuje gitarowe przestery i pick-up’owe niespodzianki. W drugim utworze artyści bardzo udanie dyskutują długimi frazami, zmyślnie rozegranymi ekspozycjami. W trzeciej ich post-jazz natrafia na strzępy psychodelii i wtedy robi się naprawdę ciekawie. W kolejnej części na poły barokowe frazy smyczka zderzają się z rockowym temperamentem gitary. Najciekawiej jest chyba w części szóstej, gdy muzycy przez dłuższą chwilę są konsekwentni dramaturgicznie (!) i budują posuwistymi dronami mroczną, niemal ambientową ekspozycję. Znajdują też wtedy chwile, by swoje emocje zanurzać w otrzeźwiającej ciszy. Ostatnia improwizacja stawia na krótkie, urywane, chwilami filigranowe frazy. To estetyka, w której Szwed i Amerykanin czują się naprawdę dobrze.

 


Vasco Trilla & Tim Daisy  Bristling Duets (Relay Recordings, CD 2021)

Omówienie dwóch covidowych duetów perkusisty i perkusjonalisty Vasco Trilli zaczynamy od wirtualnego spotkania z amerykańskim drummerem Timem Daisy. Ten drugi pracował w Chicago, Katalończyk - rzecz jasna - w Barcelonie. Dwie solowe sesje miały miejsce wiosną tego roku. Nie wiemy, który z muzyków pracował jako pierwszy, domyślamy się wszakże, iż był to Trilla. Panowie przygotowali dla nas trzynaście improwizacji, które trwają łącznie niespełna 40 minut.

Duet dwóch solowych perkusistów, to jakby prezentacja ying & yang współczesnej, improwizującej perkusji. Daisy koncertuje się na drummingu, używa wszelkich dostępnych metod i technik gry, ale de facto pozostaje na etapie bębnienia. Bije rytm i buduje odpowiednią dramaturgię. W całkowitej opozycji do takiej postawy znajduje się Trilla – mistrz no drumming percussion. Muzyk kreuje ambientowe tło, używa niezliczonej ilości technik wydobywania dźwięków, nie stroni od gongów, rezonujących talerzy i armii swoich cudacznych przedmiotów emitujących najprzeróżniejsze fonie, ale … choćby przez moment nie bębni, ani nie buduje struktury rytmicznej (jeśli już, to jedynie w utworze dziewiątym). To specyficzne terytorialnie spotkanie dwóch perkusji nie jest zatem tym, czym mogłoby się wydawać przy lekturze zapisów okładki płyty. Bez zbędnej zwłoki zaglądamy przez drzwi drummerskiej percepcji i oto, co znajdujemy.

Początek, to suchy drumming, na który reagują rezonujące talerze. Zaraz potem szczoteczki perkusyjne pracują w towarzystwie drżących, metalowych przedmiotów, by po chwili wcielić się w rolę dobosza, który pogrywa rytm cyrkowemu iluzjoniście. Kolejne krótkie improwizacje to m.in. metaliczna, matowa perkusja w zetknięciu ze śpiewającymi zabawkami perkusyjnymi, znów spotkanie typowego drummingu z błyszczącymi talerzami, czy ciekawy moment pracy stopy na bębnie basowym w kontrze do dźwięków instrumentu strunowego. Ósma opowieść, to drummerski balet po krawędziach, a kolejna, to właśnie ów moment, gdy perkusiści wspólnie budują rytm – jeden na werblu, drugi na talerzach. Kolejna część zderza small drums z mrocznym ambientem rezonujących, niezidentyfikowanych obiektów. W ostatnich trzech improwizacjach ciężar kreowania dalece nieperkusyjnych fraz zdaje się spoczywać już na obu artystach. Z pewnością te fragmenty zaliczyć możemy do najlepszych na płycie. Poszczególne narracje stawiają na drobne, filigranowe frazy i dużą porcję preparowanych dźwięków, które bardzo efektownie wybrzmiewają na zakończenie nagrania.

 


Per Gärdin & Vasco Trilla  Singularity (Creative Sources, CD 2021)

Kolejny separatywny duet! Per Gärdin (saksofon altowy i sopranowy) pracował w Sztokholmie, Vasco Trilla (kocioł, gongi, metronomy, mały zestaw perkusyjny, clock chimes) - w Barcelonie. Wszystko działo się pomiędzy wrześniem ubiegłego roku, a marcem obecnego. Muzycy wyprodukowali dziewięć improwizacji, które trwają łącznie około 56 minut.

Szwed i Katalończyk zabierają nas na długą i kontemplacyjną podróż po bezdrożach improwizacji, która zdaje się nie mieć spektakularnego początku, ani definitywnego końca. Muzycy pracują nieśpiesznie, jakby płyta kompaktowa, na której zamierzali pomieścić swoje nagrania była z gumy. W trakcie niemal godzinnej narracji Trilla prezentuje cały arsenał artystycznych środków wyrazu, które od niepamiętnych czasów wzbudzają w nas wyłącznie pozytywne emocje, prezentuje także nowe pomysły dźwiękowe, które wypracował w trakcie lockdownu – dużo korzysta z perkusyjnego kotła i gongów, kreuje chmury ambientu, które zdają się dobrze strukturyzować kolejne improwizacje. Saksofonista stara się kontemplować niemal każdy dźwięk, z rzadka emocje górują tu nad konsekwentnym budowaniem improwizowanego chill-outu. Wiele jego fraz pachnie psychodelią dalekiego wschodu, snuje się po podłodze lub wije po nieboskłonie. Czasami muzyka i jego instrument można porównać do bajkowego zaklinacza węży. Muzyka całego duetu broni się niemal w każdej swojej sekundzie, jakkolwiek w drugiej części płyty niektóre pasaże grane są zbyt długo, a samą płytę ocenilibyśmy o poziom wyżej, gdyby została skrócona o przynajmniej kwadrans. Wskażmy na najciekawsze jej momenty.

Każda opowieść budowana jest niezwykle cierpliwie. W drugiej części saksofonista pracuje na wdechu, buduje suspens, a narrację ciągnie do przodu syrena alarmowa i ceremonialne gongi. W kolejnej części Vasco kreuje rytm grając rękoma na werblu. Saksofon zdaje się pracować jeszcze dłuższymi, ale i zadziornymi frazami. Najciekawiej robi się w czwartej improwizacji. Vasco zaczyna swoimi wibrującymi robaczkami, buduje szumiącą przestrzeń, po której przemieszcza się kontemplujący saksofon sopranowy. Muzycy dobrze na siebie reagują, a opowieść z czasem definitywnie nabiera wigoru. Kolejne części wnoszą nowe elementy, także minimalistyczne, ale niektóre improwizacje, zwłaszcza siódma, zdają się nie mieć końca. Ósma, krótka opowieść wybudza nas ze snu. Aktywny drumming, saksofon pełen werwy - muzycy ruszają na bystry i całkiem dynamiczny trip! Finał nagrania ginie we mgle gongu, leniwych westchnień dęciaka i kłębiastych chmurach rezonansu. Czuć, że muzycy dobrze czują się w swoim wirtualnym towarzystwie. Są jak stara rzeka, która nie szuka ujścia do oceanu.

 


Biliana Voutchkova  Seeds Of Songs (Takuroku, DL 2021)

Krótki przegląd solowych nagrań covidowych rozpoczynamy od spotkania z bułgarską skrzypaczką Bilianą Voutchkovą. Część dźwięków, jakie usłyszymy na płycie nagrana została w Berlinie, we wrześniu ubiegłego roku (tu zapewne chodzi o skrzypce i głos), a cała reszta, to efekt eksperymentów artystki, prowadzonych w okolicznościach domowych czasu lockdownu. Ów intrygujący zbiór dźwięków Biliana zawarła w trwającym niewiele ponad dwa kwadranse nieprzerwanym ciągu zdarzeń fonicznych.

Początek spektaklu ogłasza gong, którego dźwięk niemal natychmiast ginie w głuchej przestrzeni nieznanego miejsca. Słyszymy mnóstwo tajemniczych, ale dalece niemuzycznych dźwięków – jakby szelest spadających papierków i całe mnóstwo szumiącej meta rzeczywistości, tej za oknem, czy też tej prawdziwie wewnętrznej. Głos artystki pojawia się jako pierwszy, tuż za nim dźwięk skrzypiec, których glazurę poleruje suchy smyczek. Opowieść sprawia wrażenie, jakby się zapętlała, zakleszczała w zamkniętej przestrzeni. Po kilku chwilach do dźwięków preparowanych skrzypiec dołączają minimalistyczne frazy piana, które natychmiast łapią dużą chmurę pogłosu. Ów pogłos zdaje się dotykać wszystkich dźwięków, jakie pojawiają się w narracji artystki. Część z nich wpada w niemal mechaniczną repetycję, wszystkie zaś one zdają się być spowite mrokiem retorycznej egzystencji. Ten swoisty rytuał samotności po kolejnej chwili zaczyna nabierać bardziej metalicznego, wręcz industrialnego posmaku.

Ceremoniał muzyki do użytku słuchawkowego trwa w najlepsze. Biliana z tysięcy mikro fraz buduje misterną, jakże efektowną plecionkę dźwięków. Gdy trzeba schodzi na samo dno ciszy, innym razem hałasuje i nie waha się wprawić talerzy w głuchy rezonans. Świetnie używa też swojego głosu, multiplikuje jego ścieżkę, czasami jej wokaliza przypomina starocerkiewne modlitwy, które błagają o nadejście niemożliwego. Raz za razem sięga też po swoje ukochane skrzypce, ale tu, w tej samotnej podróży, są one jednym z wielu przedmiotów, które dostarczają tajemniczych fonii. Po 20 minucie słyszymy szum podobny do odgłosu wentylatora, na który nakłada się swoista melorecytacja i mikroskopijny beat, sprawiający, iż  wątek ten zdaje się przypominać dubowe, berlińskie post-techno z końca ubiegłego wieku. Ostatnie minuty tej niesamowitej przygody wypełniają coraz drobniejsze fonie, nano-frazy, które zbliżają nas do niechybnego końca podróży. Finałowe dźwięki, to delikatny śpiew, tuż u progu dnia, który nie zwiastuje niczego nowego.

 


Steve Noble  Solo (Empty Birdcage Records, CD 2021)

Londyńska Hundred Years Gallery, początek grudnia ubiegłego roku i samotny perkusista w roli jedynego uczestnika spektaklu dźwiękowego. Steve Noble, bo o nim mowa, nie wymaga jakichkolwiek prezentacji, zatem dodajmy jedynie, iż w trakcie niespełna 41 minut swobodnej improwizacji korzystał on będzie ze skromnego zestawu perkusyjnego (snare drum), talerzy i równie skromnych akcesoriów perkusjonalnych.

Jedna z legend brytyjskiej perkusji zaprasza nas na świetnie skonstruowany set solowy, w trakcie którego stosuje wszelkie dozwolone i niedozwolone sposoby wydobywania dźwięków z perkusyjnych akcesoriów, doskonale preparuje dźwięk, wprawia przedmioty w kosmiczny rezonans, ale nade wszystko nie zapomina, iż jest perkusistą, a parametry rytmiczne nie przystają być dla niego istotnym wyznacznikiem każdej czynności improwizatorskiej. W jego ekspozycji zmiana zdaje się gonić za zmianą, ale tu lepsze wcale nie jest wrogiem dobrego! Muzyk doskonale kontroluje swoje działania, sprawia, iż całość jest misternie zbudowaną strukturą dramaturgiczną. Dba o szczegóły, schodzi do poziomu pojedynczego dźwięku, nie przestając być eksplozywnym one man orchestra. Wydaje się, że w znoju swobodnej improwizacji Noble doskonale wie, co zagra za moment, a co za kwadrans.

Zaczyna wachlującym talerzem, który brzmi niemal syntetycznie. Potem ugniata coś na werblu, zdaje się budować pierwszą strukturę bardziej rytmiczną, ale cały czas ma coś jeszcze do zrobienia na backgroundzie. Przed 7 minutą kreuje pierwszy pasaż bardziej typowego drummingu, ale szybko kończy go uderzeniem w gong i schodzi do poziomu ciszy. Preparuje dźwięki na całkiem efektownej dynamice, dba też o rezonujące przerywniki, przy okazji bez trudu wzbudzając emocje godne niemal sakralnego rytuału. Przedmioty w jego rękach zdolne są wydać każdy dźwięk. Potrafią brzmieć jak kastaniety, ale i przypominać szlifierską obróbkę skrawaniem lub kocie piski. Spektakl ma wiele faz, a te najpiękniejsze dzieją się być może na samym końcu. Tuż przed upływem drugiego kwadransa muzyk na moment pięknie eksponuje swój full drumming. Zaraz po wybrzmieniu jego perkusjonalia zaczynają śpiewać, a w 34 minucie rozpoczyna się efektowna symfonia rezonansu. Noble snuje chmury ambientu, kreuje industrialne hałasy, czyni całe mnóstwo niebywałych figur brzmieniowych, zdaje się pokazywać ów prosty proces fizyczny niekończącą się ilością barw i tekstur. Na ostatniej prostej dodaje kilka bardziej hałaśliwych uderzeń po talerzach i tym niemalże kuchennym rozgardiaszem kończy swój występ.

 


Daniel Thompson  John (Empty Birdcage Records, DL 2021)

Pozostajemy przy labelu Empty Birdcage i na niecały kwadrans oddajemy się w ręce jego szefa, przy okazji jednego z naszych ulubionych gitarzystów – Daniela Thompsona. Muzyk nagrał krótką improwizację w hołdzie zmarłemu niedawno Johnowi Russelowi, dochód ze sprzedaży plików przeznaczając na wsparcie inicjatywy koncertowej Mopomoso, którą - jak świetnie pamiętamy – stworzył wiele lat temu właśnie Russell. Nagranie w pełni domowe (powstałe w styczniu bieżącego roku), 12 minut z sekundami – gitara akustyczna solo.

Thompson zaczyna ów short-track w swoim stylu, minimalistycznie repetując dźwiękiem niemalże pojedynczej struny. Delikatnie konstruuje flow, który toczy się w ślimaczym tempie, wciąż napotykając na pasma ciszy i bukiety westchnień. Elegia mikroskopijnych fraz drąży jednak skałę i po kilku minutach zaczyna lepić się w dość zwartą i całkiem żywotną ekspozycję.

Posmak post-rocka, zapach post-bluesa, to elementy, które dodają całości pewnego uroku. Muzyka kłębi się, rozwarstwia i zagęszcza jednocześnie, czupurnieje, ale wciąż dostrzegamy w niej należytą dbałość o niuanse.  Po wejściu w tryb bardziej dynamiczny uroda improwizacji wręcz eksploduje, niespodziewanie dostarczając nam nawet frazy godne mistrzów … flamenco. Po osiągnieciu szczytu, ekspozycja zostaje pięknie, stylowo, jakże precyzyjnie wygaszona, aż po pojedyncze dźwięki strun, które przypominają początek nagrania. Step by step to the next silence.

 


Simão Costa  Beat With Out Byte (Cipsela Records, CD 2021)

W ramach finalizacji wątku solowych improwizacji w naszej zbiorówce, spotkanie z portugalskim pianistą Simão Costą. Muzyk zarejestrował swoje nagranie w marcu bieżącego roku (miejsce nieznane), a w jego trakcie korzystał zarówno z klawiatury fortepianu, jak i preparował instrument, a także – co niezwykle istotne dla obrazu całości – korzystał z magnesów, które umieszczał w pudle rezonansowym i wprawiał struny w różnego rodzaju akcje indukcyjne. Efekt tych działań zdaje się być dalece intrygujący, ale to nie jedyny powód, dla którego polecamy to nagranie. Cztery improwizacje z tytułami trwają niepełne 40 minut muzyki.

Costa rozpoczyna swoją opowieść z poziomu ciszy absolutnej. Buduje ów indukcyjny ambient bardzo cierpliwie, wykonuje określoną sekwencję działań i czeka na ich efekt. Ambient płynie strumieniem matowych dźwięków, z drobnym posmakiem syntetyki, która jest tu oczywiście jedynie złudzeniem fonicznym. Po czasie muzyk ubarwia flow kilkoma szarpnięciami za struny i uderzeniami czarnych klawiszy. Drugi utwór kontynuuje konstytucyjny minimalizm narracji. Zabawa w inside piano, w tle której rodzi się nowa chmura ambientu, która z czasem zdaje się pochłaniać akustyczne dźwięki strun i całkowicie dominować w narracji. Utwór drugi kończy się dokładnie tam, gdzie zaczynał pierwszy. W ciszy absolutnej.

Kolejna opowieść początkowo skupia się na metalicznie brzmiących dźwiękach preparowanego fortepianu. Jego struny nerwowo drżą, a kumulujące się echo tworzy nową powłokę rezonującego ambientu. Pod koniec tej części pojawiają się pierwsze akcenty rytmiczne, które formują się w szyk marszowy, zmierzający ku coraz bardziej hałaśliwym frazom. Czwarta improwizacja nie pozostawia już złudzeń, co do intencji twórcy. Repetujące, agresywnie brzmiące klawisze budują dynamiczną narrację, która pęcznieje, mnoży wątki, a muzyk wszystko to wystawia na działania indukujących magnesów. Dynamic dirty dancing piano! Efekt jest naprawdę imponujący - można odnieść wrażenie, że muzyk dekonstruuje, miksuje swoje nagranie w formule live proccesing. Muzyka post-piano wgryza się w nasze zwoje mózgowe, na finał przypomina energetyczny pocisk piano’n’drum’n’bass!

 


Dogs Bite Back  Back? Forward! (Noname666, CD 2021)

Na finał definitywnie porzucamy covid reality, wracamy do roku 2019 i zapraszamy na spotkanie z trzema naszymi dobrymi, rosyjskimi znajomymi, którzy tym razem przybrali groźne szaty Dogs Bite Back. Oto oni: Ilia Belorukov – syntezator modularny, Dmitriy Lapshin – gitara basowa i przetworniki oraz Konstantin Samolovov – perkusja, objects, voice recorder. Pomieszane nagrania studyjne i koncertowe z Sankt Petersburga. Ta odświeżająca porcja gęstego hałasu podzielona została na sześć części i trwa niespełna 40 minut.

Bielorukova i Lapshina słuchaliśmy całkiem niedawno, jak grali akustyczny jazz. Teraz zapominamy o tamtym nagraniu, a zapomnieć pomagają nam już pierwsze dźwięki płyty Back? Forward! Masywny, brudny post-punkowy bas, który szuka dramaturgicznych przełomów w otwartej formule improwizacji, stawiająca stemple, jak słupy graniczne, aktywna perkusja i drący się wniebogłosy syntezator modularny. O tak, idziemy na wojnę i całkiem nam z tym do twarzy! Opowieść intrygująco się pętli, wpada w efektowne zakręty, ale prze do przodu jak czerwonoarmijny czołg! W drugiej części delikatne zdjęcie nogi z gazu - jazzujący bas, roztańczony syntezator i bystra perkusja rysują funkowe pętle z uśmiechem na twarzach. Kolejna część, kilkunastominutowa, doposażona jest w rozbudowaną introdukcję, pełną preparowanych dźwięków, szmerów i trzeszczących werbli i tomów. Elektroakustyczna improwizacja, kreślona lekkim, post-jazzowym basem, na finał osiąga gęstość wietnamskiego napalmu o pranku.

Czwarta historia w pozycji sporej rekontry - niedługa, budowana wyłącznie syntetycznymi dźwiękami, ale zapewne z pomocą rąk i głów wszystkich muzyków. W piątej opowieści powraca dynamika, kreowana przez burczący bas i progresywny drumming. Syntezator tym razem delikatnie wycofany, zalotnie skwierczy i buduje ciekawy suspens. Narracja narasta jak letnia burza, znów łapie funkowy dryl i niweczy w pył wszystko, co napotyka na swojej drodze. W finałowej rozgrywce bas brzmi nad wyraz czysto, z kolei syntezator sprawia wrażenie, jakby złapał pod koła wszelki brud świata współczesnego. Małe percussion tym razem w roli kontrapunktu. Ostatnia opowieść wydaje się być bardziej zrównoważona emocjonalnie, ale i ona łapie dynamikę w szprychy i gna na efektowny finał – death dance, death disco, by przywołać w pamięci klasyków Nowej Fali. Ta dotkliwa fonicznie przygoda kończy się niespodziewanie i pozostawia nas samotnych w poczuciu spędzania udanych, jakże oczyszczających mentalnie kilkudziesięciu minut.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz