piątek, 23 lipca 2021

This Is Our Portuguese Language: Amado! Vicente! Madeira! Garfo! The Selva! Dos Reis!


Słowo się rzekło, kontynuujemy naszą portugalską opowieść, wypełniającą dwudziesty dziewiąty tydzień kolejnego roku wiecznej zarazy! Po soczystej petardzie Sinister Hypnotization, nie dalej jak w minioną środę, dziś zapraszamy na sześć kolejnych świeżych albumów muzyków portugalskich (nie bez udziału gości zagranicznych), z dźwiękami powstałymi na ogół na południowo-zachodnim krańcu Starego Kontynentu (z jednym wyjątkiem).

Zaczniemy z grubej rury, amerykańskim kwartetem naszego ulubionego portugalskiego saksofonisty (po prawdzie, w perspektywie ostatniej dekady lat, chyba najlepszym working bandem tego świata w kategorii całkowicie wyzwolonego free jazzu), potem zaprezentujemy dwa tria naszego ulubionego trębacza z Lizbony, pierwsze całkowicie autorskie, drugie - istotnie kolektywne. Po wzięciu krótkiego oddechu czeka na nas kolejny trębacz z pięknej stolicy Portugalii i pewien kwartet o dość komiksowej nazwie, wreszcie na finał muzycy znani i lubiani, ale w dość nietypowych odsłonach – elektronicznej i … niemalże pop-rockowej!

 


Rodrigo Amado This Is Our Language Quartet   Let The Free be Men (Trost Records, CD/LP 2021)

Międzynarodowy i dalece wielopokoleniowy kwartet This Is Our Language miał do tej pory w dorobku dwa albumy studyjne (nagrane w Lizbonie w latach 2012 I 2016), teraz - niejako w uzupełnieniu palety możliwości tego składu - dostajemy nagranie koncertowe, nie zarejestrowane jednak w trakcie ostatniej trasy grupy w 2019 roku, ale dwa lata wcześniej, w kopenhaskim klubie Jazzhouse. Za krążek Let The Free be Men odpowiada kwartet w składzie: Rodrigo Amado – saksofon tenorowy, Joe McPhee – trąbka kieszonkowa, saksofon sopranowy (i nie tylko, jeśli ucho recenzenta nie szwankuje), Kent Kessler – kontrabas oraz Chris Corsano – perkusja. Muzycy zagrają dla nas krwisty free jazz, który bazuje na pełnej improwizacji i jak zawsze uczynią to w sposób mistrzowski. Ich kolejna perła w koronie trwa 44 minuty i kilkanaście sekund.

Na koncercie w Kopenhadze pojawiamy się chyba lekko spóźnieni, trafiamy bowiem dokładnie w moment, którym solowe expo rozpoczyna perkusista. Po kilka chwilach podłącza się kontrabasista, który delikatnie preparuje dźwięk. Dęciaki odzywają się dopiero w połowie czwartej minuty. Śpiewają kolektywnie, dając sobie także po kilkadziesiąt sekund na indywidualne wybuchy emocji. Ramy gatunkowe wykłute są tu w skale od pierwszej sekundy. Joe zaczyna trąbką, ale dość szybko przechodzi na sopran. Sekcja rytmu oczywiście robi swoje, trybem narracji podkreślając walory każdego z incydentalnych solistów. W trakcie expo tenoru, dla przykładu, efektownie swinguje. Druga improwizacja rodzi się w tubie tenoru, który efektownie dyskutuje ze smyczkiem kontrabasu. W tle pięknie rezonują talerze, które lepią się z zastanymi dźwiękami. Kameralne intro zgrabnie przepoczwarza się w jazzową balladę, by w odpowiednim momencie przejść kolejną metamorfozę i zaatakować free jazzowym drive’em. Na finał Joe znów pięknie śpiewa, a Rodrigo szczypie go po policzkach zadziornymi frazami.

Trzecią opowieść śmiało możemy nazwać szczególnie udanym epizodem. Zaczyna go dron dużego dęciaka (brzmi jak didgeridoo!), który pozostali komentują z dużym spokojem, dodając całej opowieści mnóstwo smaczków i pikantnych detali (choćby za sprawą smyczka!). I tu improwizacja nabiera dynamiki, a okrasą całości zdają się być dęte dialogi (trąbki i tenoru), czynione w klimatach godnych Ornette’a Colemana – dużo ognia i równie tyle molowej nostalgii. Finałowa improwizacja trzyma poziom poprzedniczek. Ponownie zaczyna się niemal na poziomie ciszy, pracuje rezonansem, szumi ciepłymi oddechami. Początkowo gra dla nas jedynie trio (bez tenoru), które częstuje nas bardzo jazzowym flowem (i znów piękną trąbką!). Balladowy klimat po kilku minutach zostaje uroczo zdewastowany przez powracający tenor, które śle zaczepne frazy na prawo i lewo. Kwartet rozbłyskuje i gna do mety bez zbędnych ceregieli. Jeszcze tylko powrót sopranu i kolejna bystra ekspozycja. Finał z adnotacją recenzenta: more typical free jazz, but also beauty!

 


Luís Vicente Trio  Chanting In The Name Of (Clean Feed Records, CD 2021)

Pozostajemy w klimatach wolnego jazzu i zapraszamy do świata kompozycji Luisa Vicente (trąbka). Nasz ulubieniec z Lizbony zdaje się stawać do walki w takiej roli bodaj po raz pierwszy. Do wykonania swego dzieła zaprosił wyjątkowo kompetentnych muzyków: Gonçalo Almeidę (kontrabas) oraz Pedro Melo Alvesa (perkusja i instrumenty perkusyjne). Sesja nagraniowa miała miejsce na początku stycznia br. w miejscu zwanym Soundinnovation Studios. Wykonanie pięciu kompozycji Luisa trwa 46 minut z sekundami.

Portugalczycy proponują nam jazz pełną gębą – z dobrymi, melodyjnymi tematami, wyśmienitymi improwizacjami, a także, każdorazowo, zgodnie z regułami gatunku, efektywnymi codami, które wieńczą dzieło. Pierwszy temat nie mógł nie powstać nad brzegiem lizbońskiej Tejo! Melancholijny, śpiewny, definitywnie zanurzony w smutku saudade! Narracja z jazzowym zębem, stwarzająca mnóstwo przestrzeni dla bardzo swobodnych improwizacji. Druga opowieść zdaje się już całkowicie stawiać na improwizację, ale ma swoją strukturę i dobrze skrojoną dramaturgię. Kolektywna, bardzo otwarta gra, nie bez akcentów preparowanych, z improwizacjami prowadzonymi niemal równolegle przez wszystkich muzyków. Są fragmenty grane w duetach, są momenty post-barokowej urody spod kontrabasowego smyczka, wreszcie zróżnicowana dynamika całości. W trzeciej części Almeida kontynuuje wątek barokowy, z kolei Vicente śpiewa romantyczną piosenkę, a w tle rezonują talerze. Wszystko do wesołego płaczu i smutnej radości! I tu przestrzeń dla improwizacji zdaje się nie mieć końca i dopiero kolejna zgrabna coda przywołuje muzyków do porządku.

Czwarta opowieść swinguje całą szerokością lizbońskiej ulicy! Temat grany jest kolektywnie, uroczo piętrzony ciekawą dynamiką kontrabasowego pizzicato. Skoczny, wręcz zalotny flow po czasie niesie na swych barakach fantastyczne solo trąbki z efektownymi preparacjami (specjalność zakładu Pana Vicente!). Garść rytmicznych kantów dokłada Almeida, czyniąc ów post-colemanowski temat perłą całej płyty. Finałowa kompozycja startuje z głębi ciszy. Trąbka podaje delikatny, ale znów niezwykle melodyjny temat. Ballada saudade płynie leniwie, ale kłuje smutkiem po oczach. Bogata instrumentacja sprzyja nabieraniu intensywności. Kolejne doskonałe solo trąbki, potem zejście w dół świetnie pracującymi szczoteczkami perkusyjnymi i szybkie, basowe podejście pod finałową codę. To świetne nagranie muzycy kończą, jak zaczynali – ze śpiewem na ustach!

 


João Madeira/ Mário Rua/ Luís Vicente  Trio (Madeira’ bandcamp, DL 2021)

Kolejne swobodnie jazzujące trio w naszej portugalskiej zbiorówce (tym razem płytowe credits nie wspomina o kompozycjach), to João Madeira na kontrabasie, Mário Rua na perkusji i ponownie Luis Vicente na trąbce. Nagranie z grudnia 2020 roku, poczynione w warunkach domowych, składa się z czterech improwizacji, trwających łącznie 42 i pół minuty.

Collective Free After Jazz! Dokładnie taki napis mógłby pojawić się na koncertowym plakacie anonsującym to nowe, doskonale trio z Portugalii. Muzycy stawiają na improwizację, ale ani przez moment nie zapominają o budowaniu dramaturgii, strukturze rytmicznej i muskularnym brzmieniu swych instrumentów. Nic wszakże nikomu nie ujmując, osobą, która pociąga tu najczęściej za improwizacyjne sznurki zdaje się być kontrabasista. Ciągnie trio ku niebu, spada z nim do samego piekła, szarpie na prawo i lewo, ale nade wszystko buduje fantastyczny flow. W pierwszej części jego instrument potrafi brzmieć delikatnie jak wiolonczela, w kolejnej ryje bruzdy w ziemi, niczym młot pneumatyczny, z kolei na samym końcu tej szalonej opowieści przypomina sound amplifikowanej gitary akustycznej. Jak sytuacja tego wymaga, muzyk sięga po smyczek, ale w tej roli wcale nie jest post-kameralnym kolorystą, częściej wciela się w post-rockowe zwierzę, które strzela riffami, jak z kałasznikowa.

Pierwsze trzy improwizacje trwają do dziesięciu minut. Budowane są nieśpiesznie, często stwarzają mnóstwo swobody trębaczowi, który bez trudu zasypuje flow pomysłami i zmysłową kreatywnością. Po rozpoznawczej grze otwarcia, w drugiej i trzeciej opowieści trio potrzebuje ledwie kilku pętli narracyjnych, by wpaść w konwulsyjny, niemal mantryczny drive, który nie stawia jednak na dynamikę, a na kreowanie intensywności przekazu. Muzycy nie stronią od dobrze rozumianej melodyjności, choć bardziej przypominają w tej roli rozjuszone koguty niż smutne, nadrzeczne ptaki, znajdują także wiele momentów na zmyślne preparacje (tu szczególnie trębacz). Ostatnia improwizacja trwa prawie siedemnaście minut. Po fazie spokojnych pląsów, opowieść cudownie pęcznieje – bas pogrubia linię narracyjną, trąbka skrzeczy i wzmaga emocje, a drummer perfekcyjnie stymuluje dynamikę. Po pewnym spowolnieniu ten ostatni dostaje wiele minut wyłącznie na solową ekspozycję. Sam finał budowany jest wedle zasady od ogółu do szczegółu, wieńczy go zaś kolektywna repetycja basowych dronów i trębackich śpiewów.

 


Garfo  Garfo (Clean Feed Records, CD 2021)

Po płytę kwartetu Garfo sięgamy przede wszystkim z uwagi na nasze rosnące zainteresowanie postępami w rozwoju zawodowym młodego lizbońskiego trębacza João Almeidy. Tym razem odnajdujemy go w towarzystwie muzyków zupełnie nam nieznanych, domniemujemy, iż równie młodych jak nasz bohater. Rzeczony kwartet uzupełniają: Bernardo Tinoco – saksofon tenorowy, João Fragoso – kontrabas oraz João Sousa – perkusja. Muzycy na potrzeby sesji studyjnej (Lizbona, grudzień ubiegłego roku) przygotowali dziesięć pure jazzowych kompozycji, których autorstwem podzielili się nad wyraz sprawiedliwie. Krążek bez tytułu własnego trwa niepełne 43 minuty.

Jeśli w mainstreamowym jazzie odnajdujemy coś, co mogłoby istotnie zaciekawić wielbiciela swobodnej improwizacji, to z pewnością mogłyby to być zgrabne, melodyjne tematy, żwawe tempo i emocje bystrych improwizacji. W produkcji młodych Portugalczyków, w wielu momentach ich debiutanckiej płyty, tych elementów definitywnie brakuje. Muzycy zdają się grać na zaciągniętym hamulcu ręcznym, powstrzymują swoje emocje niczym ikony cool jazzu, a na bardziej ekspresyjne improwizacje pozwalają sobie ledwie kilka razy. Dokładnie raz, góra dwa razy, na taką wycieczkę wypuszcza się saksofonista, podobnie perkusista i kontrabasista. Jedynym muzykiem, który stara się wnosić więcej do obrazu całości, zarówno w kolektywnych, jak i solowych ekspozycjach jest trębacz. Dba o interesujące frazy, ciekawe dźwięki, nie stroni od preparacji i nie boi się pójść na drobną wymianę ciosów z partnerami.

Muzycy dobrze sobie radzą w bardziej dynamicznych kompozycjach, które skutecznie mieszczą się estetyce Ornette’a Colemana (choćby w utworze pierwszym i dziewiątym). Do grona pozostających w mniejszości udanych utworów z pewnością warto zaliczyć utwór piąty, który nie dość, że ma dobre tempo, to jeszcze fazę improwizacji okrasza ciekawymi dialogami instrumentów dętych. Bardziej niż intrygujący zdaje się być utwór siódmy, gdy muzycy pozwalają sobie na dużo improwizacyjnej swobody, nie boją się łamać fraz i brudzić brzmienia swoich instrumentów, a sam temat utworu podają dopiero na samym jego zakończeniu. Wreszcie przywołany już utwór dziewiąty, ze świetnym, solowym popisem trębacza, niezłymi pasażami saksofonu i ową dynamiką, która zdaje się na tej płycie ratować Garfo w kilku trudniejszych momentach.

 


The Selva + Machinefabriek  Barbatrama (Shhpuma Records, CD 2021)

Po czterech jazzowych lub około jazzowych nowościach, czas na zapowiadane wolty stylistyczne. Najpierw The Selva - trio, które poznaliśmy najpierw w odsłonie free chamber, potem muzycy swoim pracom dźwiękowym postanowili nadać nieco rockowej ekspresji, by obecnie, na trzeciej płycie, oddać akustyczne dźwięki w ręce jednego z najlepszych elektronicznych procesorów muzycznych tej części świata, Rutgera Zuydervelta, którego znamy od lat pod szyldem artystycznym Machinefabriek. Za wkład akustyczny odpowiedzialni tu są: Ricardo Jacinto – wiolonczela, Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Nuno Morão – perkusja. Dźwięki powstały jesienią 2019 roku, najpierw w Sao Gregorio/ Caldas Da Rainha, potem zapewne w studiu elektronicznego magika. Całość uformowana została w dziewięć części i trwa niespełna 37 minut.

Całkiem niedawno pisaliśmy na tych łamach o innym akustycznym trio z udziałem Almeidy (Hydra Ensemble), intuicyjnie improwizującym z elektroniką, za którą odpowiedzialny był również Zuydervelt. Przy okazji wielu ciepłych słów, album zaliczyliśmy do definitywnie udanej kooperacji żywych i syntetycznych dźwięków. W przypadku Selvy nie ma już mowy o tego rodzaju elektroakustycznej równowadze sił. Tu elektronika dominuje, przy okazji dzieląc album na dwie podgrupy utworów: dwie absolutnie wyśmienite dłuższe opowieści, którym poświecimy więcej miejsca poniżej i garść warsztatowych sprawek lub fragmentów, które sprawiają wrażenie elektronicznych miksów tego, co muzycy zagrali na swoich akustycznych instrumentach. W tym podzbiorze album winien się raczej nazywać Machinefabriek mixing The Selva.

Wracając wszakże do plusów płyty. Utwór piąty trwa ponad osiem minut. Budują go delikatnie mutowane, akustyczne frazy cello i kontrabasu, traktowanych smyczkami, budujące zmysłowy, post-barokowy klimat. Narracja bazuje na kreatywnym minimalizmie, nie stroni od dobrze wykorzystanej repryzy, dba o niuanse brzmieniowe, buduje sieć dźwięków, które czasami przypominają nawet klawisze fortepianu, a pośród nich pojawia się także intrygująca melodia. Ciekawie w tej części pracuje perkusja, która nie stroni do rytmu, a nawet sięga po para rockowe grepsy. Na finał strunowce pięknie śpiewają, a elektronika kreuje tło podkreślające jakość akustycznych dźwięków. Podobnie udanym zdaje się być utwór numer siedem. Tutaj strunowe sprzężenia i urocze brudy komponowane są z ambientowym tłem elektroniki. Całość wydaje się brać w nawias typową narrację i dążyć ku niemal metafizycznym frazom i elektroakustycznym zaskoczeniom. Nie brakuje lirycznych westchnień i znów świetnej roboty perkusisty. Utwór gaśnie w pięknym dark ambiencie. Po stronie plusów śmiało też możemy zapisać dwa ostatnie, już znacznie krótsze utwory. Oba fragmenty intrygująco uwypuklają akustykę kontrabasu i wiolonczeli, które chętnie kooperują z elektroniką i nie boją się jej figlarnych, dalece syntetycznych wymiarów.

 


Marcelo Dos Reis  Glaciar (Miria Records, CD 2021)

Na finał portugalskiej sagi największe zaskoczenie. Muzyk świetnie nam znany, od lat przez nas hołubiony, Marcelo dos Reis (tu gitara elektryczna, akustyczna, głos i efekty), postanowił nagrać dla nas (a może nade wszystko dla siebie) album z muzyką po części skomponowaną, niemal relaksacyjną, a już na pewno chill-outową. Muzyk, który pierwsze kroki muzyczne stawiał jako frontman zespołu rockowego, tu zdaje się nam o tym fakcie przypominać. Sama muzyka, choć nie rwie nam trzewi, zdaje się być delikatnie piękna, soczyście uspakajająca, na swój sposób szczególna. Muzyk ubrał tę opowieść w dwie suity (łącznie dziewięć części; dźwięki powstałe w Academia de Música CNM), które trwają 41 i pół minuty.

Pierwsza suita konsumuje aż pięć utworów zaznaczonych na krążku. Muzyk zaczyna w delikatnej, płynnej, niemal ulotnej estetyce tajemniczych gitarowych dronów, którym wszakże daleko do dark ambientu, raczej dobrze kojarzą się nagraniami brytyjskiej stajni 4AD, sprzed niemal czterech dekad. Muzyk stawia na prostotę, gra gitarowymi akordami, którym dodaje efektownego pogłosu, korzysta z flażoletów, a całą narrację buduje niezwykle skrupulatnie. Drąży skałę i ma na horyzoncie plan finału, do którego dotrze za jakiś czas. Po drodze historia nie skąpi mu dramaturgicznych mielizn, gdy potrafi brzmieć niczym Mike Oldfield, ale też uwypukla chwilami niemal wirtuozerskie umiejętności techniczne Portugalczyka. Ostatnia część suity, definitywnie najciekawsza, budowana jest z efektownym suspensem. Muzyk żongluje emocjami, dba o zaskoczenia, mnoży wątki (znów nie bez wspomnień w klimatach 4AD) i dociera do kresu tej części podróży, którą wyznacza najpierw wokaliza, a potem regularny śpiew z tekstem, którego motyw przewodni, to I found my time.

Druga opowieść składa się z czterech części. Muzyk wystawia swoją gitarę na wielogatunkowe wpływy, brzmi jak basówka, klei się z dźwiękami akustycznymi, dobrze szuka pogłosu, ale bywa, iż przypomina wygładzoną wersję Pata Metheny. Rockowe powtórzenia, stylistycznie mielizny, ale i cały ocean zmysłowego chill-outu, to atrybuty kolejnej części. W ósmej opowieści gitara brzmi dość nietypowo, jakby z posmakiem mauretańskim, jeśli ucho recenzenta dobrze kieruje jego zapętlonymi myślami. Ostatni, najdłuższy utwór wiele wszakże rekompensuje i definitywnie stawiamy go na pozycji najlepszego fragmentu tej zaskakującej płyty. Flow ma basową bazę, budują go zadziorne frazy gitary i post-rockowy niemalże drive. Muzyk snuje wątki, na bazie których prowadzi swobodną, nieco jazzującą improwizację.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz