Amerykański pianista Cecil Taylor, w opinii wielu najważniejszy muzyk tego instrumentu w historii free jazzu, stał się artystą europejskim bodaj w roku 1988. Wtedy to, na zaproszenie FMP Production, spędził w Berlinie okrągły miesiąc i nagrał pewnie tuzin płyt z muzykami europejskimi. Dobrze się czuł w Europie, a że od początku miał tu status półboga, jego współpraca z muzykami europejskimi kwitła także w kolejnych latach. W dekadzie lat 90. miał po tej stronie Atlantyku nawet swoje working bandy, a przynajmniej jeden, ten, który spotykamy na najnowszej płycie Taylora, wydanej całkiem niedawno przez krajową Fundację Słuchaj!, która w kręgach anglojęzycznych bywa już nazywana skrótowo FSR Records.
W bardzo demokratycznym kwintecie, którego sam Taylor
nazywał ponoć Bandem, spotykamy dwóch
Niemców (Tristana Honsingera - wiolonczela i Paula Lovensa - perkusja) oraz dwóch
Finów (Harri Sjöströma – saksofon sopranowy i Teppo Hauta-Aho – kontrabas).
Każdy z tych muzyków jest dziś – na różnym poziomie intensywności – legendą gatunku,
zatem premierowa prezentacja pewnego koncertu tegoż kwintetu z końca lat 90.
ubiegłego stulecia musi stanowić prawdziwy rarytas pośród free jazzowych
publikacji początku 2021 roku.
Muzyków zastajemy w przedostatni dzień października 1998
roku na fińskim zlocie jazz fanów, zwanym Tampere
Jazz Happening. Płyta Lifting The
Bandstand (tytuł, to cytat z wypowiedzi Steve’a Lacy, zachwyconego jakością
kooperacji w ramach tegoż składu) jest pełnym zapisem koncertu – wstępnych,
niemal slapstickowych zabaw
głosowych, części zasadniczej koncertu, pierwszej burzy oklasków, dwuminutowego
encore i wyciszonej, drugiej burzy
oklasków. Całość podana w jednym traku trwa blisko 76 minut.
Kabaretowa zabawa na pięć głosów męskich i przypadkowe
dźwięki percussion trwa tu niemal
sześć pełnych minut. Wtedy to z uroczego chaosu sytuacyjnego wyłania się
wiolonczela, która zaczyna urokliwie piłować struny. Reszta muzyków pozostaje
jeszcze przez moment w stanie wybudzania. Wejście w fazę formowania narracji
właściwej ogłaszają czarne klawisze piana, a zaraz potem pierwsze dźwięki
saksofonu sopranowego. Od lewej słyszymy zatem: fortepian, wiolonczelę,
perkusję, kontrabas i saksofon! Kwintet ludowej
demokracji pod światłym przewodnictwem pianisty rozpoczyna swoje free
jazzowe życie estradowe! Free Cecil Dance
with Good Companies płynie szerokim strumieniem, do którego każdy z muzyków
dokłada symboliczne 120% mocy i kreatywności!
Wraz z wybiciem 20 minuty mamy pierwsze, ledwie dostrzegalne
wystudzenie emocji i zejście w okolice free
chamber, głównie za sprawą wyjątkowo aktywnej, wręcz nadpobudliwej
wiolonczeli. Przez moment ów post-barokowy flow
tłumi nawet temperament Cecila! Ten ostatni wznosi jednak okrzyk i zawraca
kwintet na jedynie słuszną drogę free jazzowej galopady. Odnotujmy także
pierwszych kilka chwil bez saksofonu (muzyk będzie tak czynił from time to time, z dużą wszakże
konsekwencją). Pod koniec trzeciej dziesiątki minut pióro recenzenta nie może
nie odnotować masywnego expo Lovensa,
czynionego w trakcie gry pełnym składem, zatem naprawdę ekspresyjnego. Po
kolejnym zdjęciu nogi z gazu muzycy serwują nam przecudny moment w duecie –
piano i perkusja. W ułamku sekundy dołącza do nich kontrabas, być może pracuje
też cello, ale w tumulcie emocji nie jesteśmy
tego pewni. Po chwili wraca też saksofon i efektownie śpiewa, mimo dość
głośnego akompaniamentu pozostałych kolegów.
W 40 minucie tym, który gasi ekspresyjną narrację jest sam
pianista. Kilka masywnych uderzeń i flow
schodzi na kolanach niemal do poziomu samotnej wiolonczeli. Znów świetny moment
odnotowuje Lovens, a barwa brzmienia saksofonu intrygująco zbliża się do tego,
czym zwykł nas zachwycać sam Steve Lacy. Po kolejnych kilku minutach, znów na
zaciągniętym ręcznym, bodaj najpiękniejszy fragment koncertu – wystudzone piano
płynie swobodnie na podkładzie dwóch strunowców
traktowanych arco i pizzicato. Powrót saksofonu, to moment
na równie efektowne duo dęciaka z
wiolonczelą. Kameralny nastrój nie trwa jednak zbyt długo, mistrz Cecil jest
bowiem niezwykle czujny pod względem dramaturgicznym.
Czarno-białe piano wrzuca tryb gęstej galopady, a nam
pozostaje jedynie nadstawiać uszu. Kwintet na szóstym biegu dobrze łechta nasze
zmysły, ale można odnieść wrażenie, iż muzycy grają wciąż to samo. Rotują
poziomem intensywności, nie zaś metodami pracy. Ale cóż, nie można mieć
wszystkiego, wszak egzystujemy tu w ramach stuprocentowego free jazzu! Opowieść,
która odnotowuje coraz krótsze momenty spowolnienia (w trakcie jednego z nich
kontrabas gra smyczkiem!) prowadzi nas autostradą emocji do 63 minuty, gdy narracja
gaśnie znów niemal do poziomu gołej
wiolonczeli. Pojawia się głos pianisty, który zalotnie pokrzykuje, a w rolę
akompaniatora dobrze wkleja się Lovens, tu na wyjątkowo delikatnym percussion. Muzycy zaczynają fazę
drobnych, urywanych fraz dodawanych przez kolejne instrumenty, zaczynają się też
delikatnie przedrzeźniać, by wraz z wybiciem 70 minuty śmiało przejść do
kabaretowych igraszek, które znamy z początku koncertu. Muzyka gaśnie niemal
równocześnie z nastaniem burzliwych oklasków. Na dwuminutowe encore wraca tylko Taylor i Lovens, w
sumie … tylko Taylor. Piętnaście sekund po wybiciu 75 minuty koncert kończy się
definitywnie.
*) recenzja powstała
na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana,
onegdaj, minionej wiosny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz