sobota, 14 sierpnia 2021

Cecil Taylor Quintet shows how to Lifting The Bandstand! *)


Amerykański pianista Cecil Taylor, w opinii wielu najważniejszy muzyk tego instrumentu w historii free jazzu, stał się artystą europejskim bodaj w roku 1988. Wtedy to, na zaproszenie FMP Production, spędził w Berlinie okrągły miesiąc i nagrał pewnie tuzin płyt z muzykami europejskimi. Dobrze się czuł w Europie, a że od początku miał tu status półboga, jego współpraca z muzykami europejskimi kwitła także w kolejnych latach. W dekadzie lat 90. miał po tej stronie Atlantyku nawet swoje working bandy, a przynajmniej jeden, ten, który spotykamy na najnowszej płycie Taylora, wydanej całkiem niedawno przez krajową Fundację Słuchaj!, która w kręgach anglojęzycznych bywa już nazywana skrótowo FSR Records.

W bardzo demokratycznym kwintecie, którego sam Taylor nazywał ponoć Bandem, spotykamy dwóch Niemców (Tristana Honsingera - wiolonczela i Paula Lovensa - perkusja) oraz dwóch Finów (Harri Sjöströma – saksofon sopranowy i Teppo Hauta-Aho – kontrabas). Każdy z tych muzyków jest dziś – na różnym poziomie intensywności – legendą gatunku, zatem premierowa prezentacja pewnego koncertu tegoż kwintetu z końca lat 90. ubiegłego stulecia musi stanowić prawdziwy rarytas pośród free jazzowych publikacji początku 2021 roku.

Muzyków zastajemy w przedostatni dzień października 1998 roku na fińskim zlocie jazz fanów, zwanym Tampere Jazz Happening. Płyta Lifting The Bandstand (tytuł, to cytat z wypowiedzi Steve’a Lacy, zachwyconego jakością kooperacji w ramach tegoż składu) jest pełnym zapisem koncertu – wstępnych, niemal slapstickowych zabaw głosowych, części zasadniczej koncertu, pierwszej burzy oklasków, dwuminutowego encore i wyciszonej, drugiej burzy oklasków. Całość podana w jednym traku trwa blisko 76 minut.

 


Kabaretowa zabawa na pięć głosów męskich i przypadkowe dźwięki percussion trwa tu niemal sześć pełnych minut. Wtedy to z uroczego chaosu sytuacyjnego wyłania się wiolonczela, która zaczyna urokliwie piłować struny. Reszta muzyków pozostaje jeszcze przez moment w stanie wybudzania. Wejście w fazę formowania narracji właściwej ogłaszają czarne klawisze piana, a zaraz potem pierwsze dźwięki saksofonu sopranowego. Od lewej słyszymy zatem: fortepian, wiolonczelę, perkusję, kontrabas i saksofon! Kwintet ludowej demokracji pod światłym przewodnictwem pianisty rozpoczyna swoje free jazzowe życie estradowe! Free Cecil Dance with Good Companies płynie szerokim strumieniem, do którego każdy z muzyków dokłada symboliczne 120% mocy i kreatywności!

Wraz z wybiciem 20 minuty mamy pierwsze, ledwie dostrzegalne wystudzenie emocji i zejście w okolice free chamber, głównie za sprawą wyjątkowo aktywnej, wręcz nadpobudliwej wiolonczeli. Przez moment ów post-barokowy flow tłumi nawet temperament Cecila! Ten ostatni wznosi jednak okrzyk i zawraca kwintet na jedynie słuszną drogę free jazzowej galopady. Odnotujmy także pierwszych kilka chwil bez saksofonu (muzyk będzie tak czynił from time to time, z dużą wszakże konsekwencją). Pod koniec trzeciej dziesiątki minut pióro recenzenta nie może nie odnotować masywnego expo Lovensa, czynionego w trakcie gry pełnym składem, zatem naprawdę ekspresyjnego. Po kolejnym zdjęciu nogi z gazu muzycy serwują nam przecudny moment w duecie – piano i perkusja. W ułamku sekundy dołącza do nich kontrabas, być może pracuje też cello, ale w tumulcie emocji nie jesteśmy tego pewni. Po chwili wraca też saksofon i efektownie śpiewa, mimo dość głośnego akompaniamentu pozostałych kolegów.

W 40 minucie tym, który gasi ekspresyjną narrację jest sam pianista. Kilka masywnych uderzeń i flow schodzi na kolanach niemal do poziomu samotnej wiolonczeli. Znów świetny moment odnotowuje Lovens, a barwa brzmienia saksofonu intrygująco zbliża się do tego, czym zwykł nas zachwycać sam Steve Lacy. Po kolejnych kilku minutach, znów na zaciągniętym ręcznym, bodaj najpiękniejszy fragment koncertu – wystudzone piano płynie swobodnie na podkładzie dwóch strunowców traktowanych arco i pizzicato. Powrót saksofonu, to moment na równie efektowne duo dęciaka z wiolonczelą. Kameralny nastrój nie trwa jednak zbyt długo, mistrz Cecil jest bowiem niezwykle czujny pod względem dramaturgicznym.

Czarno-białe piano wrzuca tryb gęstej galopady, a nam pozostaje jedynie nadstawiać uszu. Kwintet na szóstym biegu dobrze łechta nasze zmysły, ale można odnieść wrażenie, iż muzycy grają wciąż to samo. Rotują poziomem intensywności, nie zaś metodami pracy. Ale cóż, nie można mieć wszystkiego, wszak egzystujemy tu w ramach stuprocentowego free jazzu! Opowieść, która odnotowuje coraz krótsze momenty spowolnienia (w trakcie jednego z nich kontrabas gra smyczkiem!) prowadzi nas autostradą emocji do 63 minuty, gdy narracja gaśnie znów niemal do poziomu gołej wiolonczeli. Pojawia się głos pianisty, który zalotnie pokrzykuje, a w rolę akompaniatora dobrze wkleja się Lovens, tu na wyjątkowo delikatnym percussion. Muzycy zaczynają fazę drobnych, urywanych fraz dodawanych przez kolejne instrumenty, zaczynają się też delikatnie przedrzeźniać, by wraz z wybiciem 70 minuty śmiało przejść do kabaretowych igraszek, które znamy z początku koncertu. Muzyka gaśnie niemal równocześnie z nastaniem burzliwych oklasków. Na dwuminutowe encore wraca tylko Taylor i Lovens, w sumie … tylko Taylor. Piętnaście sekund po wybiciu 75 minuty koncert kończy się definitywnie.

 

*) recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana, onegdaj, minionej wiosny

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz