Trójka włoskich improwizatorów, odpowiedzialnych za album N-EST, zdaje się, że nie stawiała sobie zbyt wygórowanych celów, jeśli chodzi o poziom innowacyjności, czy też przekraczanie kolejnej nieprzekraczalnej bariery w zakresie technik rozszerzonych, ale pojawiła się w rzymskim studiu nagraniowym Abbey Rocchi, w maju dwa lata temu, chyba głównie po to, by czerpać ogromne pokłady radości ze wspólnego improwizowania. Muzycy, siedząc jedną nogą w open jazzie, drugą zaś w swobodnej kameralistyce, postawili też na różnorodność narracyjną i bogate instrumentarium. Efekt jest dalece frapujący i dający także nam, odbiorcom, dużą radość z odsłuchu. Wszak nie potrzeba przekraczać granic i skakać do samego nieba, by sprawiać przyjemność – sobie i publiczności.
Marco Colonna zabrał na sesję nagraniową klarnet, klarnet
basowy, saksofon altowy i flet, a jego partnerzy skupili się na pojedynczych
instrumentach – Dario Miranda na kontrabasie, zaś Fabrizio Spera na perkusji.
Co do wspomnianej zaś wcześniej różnorodności, muzycy proponują nam aż
jedenaście dość krótkich i zwartych dramaturgicznie form dźwiękowych, których
odsłuch zajmie nam niespełna 51 minut.
Włosi zaczynają swoją opowieść bardzo kolektywnie i bez
zbędnych introdukcji przystępują do dzieła. Swobodny, taneczny open jazz z frywolnym klarnetem basowym,
drobnym, ale stylowym circle drumming
i burczącym basem. Muzycy dobrze trzymają tempo, choć donikąd się nie śpieszą. W
kolejnej części pojawia się saksofon altowy, który stawia na medytację, podczas
gdy perkusja i bas wyznaczają sobie bardziej dynamiczne cele. Za raz potem Colonna
prezentuje nam klarnet i znów szuka pewnej zwiewnej taneczności w formule panowie proszą panów i serwuje nam kilka
fraz, które już tu pachną Steve’em Lacy, choć wedle opisu płyty jego kompozycja
winna być piąta na płycie. Na następne dwa utwory na scenę wkracza flet i buduje
wraz z kontrabasowym smyczkiem dużo ciekawych, tajemniczych fraz. Duże emocje towarzyszące
spacerowi bosą stopą po wilgotnej łące. Jako piąty ów Lacy, tu grany na wdechu,
szczoteczkami i niebanalnym fletem. Stawiamy przy nim duży stempel jakości.
Szósty numer, mimo barokowej introdukcji smyczka, stawia na
emocje, świetnie buduje dynamikę (dobra praca perkusji!), a do roli rozrusznika wyznacza klarnet basowy! Trzeba
wszakże zaznaczyć, iż artyści wyjątkowo skutecznie trzymają ekspresję w ryzach
szyku dramaturgicznego i biją w dzwony tylko wtedy, gdy uznają, iż jest na to
właściwy moment. Dodajmy, iż rzadko dochodzą do takich konkluzji. W siódmej
improwizacji smyczek wciąż tęskni do baroku,
a koledzy nie mają ochoty wytrącać go z tego stanu ducha. Collona sprawia
wrażenie, że na alcie i dopiero po kilku pętlach słyszymy, iż ma w dłoniach
jednak klarnet basowy, ale wyjątkowo wysoko podwieszony. Dużo zadumy i czerstwa
powolność, to kolejne cechy tej części G-niazda.
Ósma część stawia sobie za cel wyrwanie nas z narracyjnego letargu. Czyni to
perfekcyjnie! Nerwy, zazębiające się frazy – rozśpiewany klarnet basowy, stymulujące
tempo pizzicato kontrabasu z krótkim expose solowym i perkusyjne szczoteczki,
tu podawane być może w charakterze rekontry.
W dziewiątej części powraca flet. W tle szeleszczące perkusjonalia
i smykowe igraszki. Całość pachnie orientem,
powolnym oddechem i chęcią niezadawania zbędnych pytań. Trochę gry na małe pola
i garść melodyjności na dokładkę. W przedostatniej części powraca mocny klarnet
i kontrabasowe pizzicato. Muzycy
szukają korzeni jazzu, a przy okazji znajdują małą przestrzeń na perkusyjne
solo. Finał płyty, która nie goni za salwami ekspresji nie może nie być
nostalgiczny i wyciszony – rezonujące talerze, posuwiste frazy fletu i
wyjątkowo leniwe szarpanie za struny kontrabasu. Trochę tajemnicze, bardzo
powolne, ale i zaskakująco zmysłowe.
*) recenzja powstała
na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana całkiem
niedawno temu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz