Barcelońska formacja, której nazwa sławi imię chińskiego boga chaosu Hung Mung, debiutowała fonograficznie w styczniu ubiegłego roku. Działo się to na srebrnym krążku kompaktowym w naszej krajowej, iberyjskiej serii wydawniczej. Owa płyta, to jednak ledwie początek góry lodowej! Dziś, u progu jesieni kolejnego roku grupa dostarcza nam już swoje … ósme wydawnictwo (wszystkie kolejne dostępne jedynie w plikach elektronicznych w zacnych szeregach Discordian Records). W tak zwanym międzyczasie grupa udanie koncertowała w Polsce, na poznańskim Spontanicznym Festiwalu, a u progu nowego roku rozrosła się już na stałe z tria do rozmiarów kwartetu.
Nagrania z najnowszej płyty The Place Of Dead Roads pochodzą dokładnie z tej samej sesji, w
trakcie której powstały nagrania do poprzedniego albumu The Art Of Chaos. Jeśli pierwszy rzut dźwięków z owej płodnej sesji
studyjnej jawił się nam jako całkiem dynamiczny, o tyle ten najnowszy tonie w
półmroku zmysłowych, jakże powolnych improwizacji. Oto Hung Mung i jego
dźwiękowe yang & ying.
Pierwsza improwizacja tkana jest z drobnych, niemal
filigranowych fraz, które budzą się do życia doposażone w sporą porcję echa.
Muzycy prowadza skromne gry rozpoznawcze, badają wzajemnie swoje skłonności do
kreacji. Syczące tło, będące zapewne efektem pracy syntezatora, ślamazarna,
post-rockowa gitara, równie ślimaczy tryb pracy perkusji i saksofon, który
zdaje się brzmieć niczym zepsuta sygnałówka. Na tym etapie utworu pęcznieje
głównie flow kreowany przez
syntetykę, sprawiając, iż cała opowieść zaczyna pachnieć post-industrialnie.
Niewielkiej porcji oliwy do ognia dolewają także udane dialogi tejże syntetyki
z budującym coraz większe emocje saksofonem. Całość przypomina wszakże mroczną meta balladę, zatopioną w brzmieniach
post-rocka i matowej elektroniki.
Druga opowieść przenosi nas na kilka minut do świata
typowych dla sceny barcelońskiej fake
sounds. Mnożą się pytania, kto odpowiada za dany dźwięk, w jakich okolicznościach
powstaje dźwięk kolejny. Coś stuka, coś rezonuje, coś szumi i oddycha
czerstwym, brudnym powietrzem. Ślimacze tempo improwizacji wcale nie sprzyja
ocenie zastanej sytuacji fonicznej. Ów niemal programowy brak dynamiki zdaje
się być efektem dużej konsekwencji i determinacji muzyków w budowaniu swobodnej
improwizacji. Pozostaje nadstawiać uszu i zastanawiać się, kto kryje się za
tymi coraz bardziej frapującymi dźwiękami. Zatrważająco piękny dysonans poznawczy
dobrze koreluje tu z niemal medytacyjnym charakterem całej improwizacji. Frazy budowane
na zaciągniętym hamulcu ręcznym wydają się smakować nam równie dobrze, jak salwy
ekspresji, którymi ten skład raczył nas na swojej poprzedniej płycie, powstałej
wszak tego samego dnia.
W trzeciej improwizacji muzycy na moment opuszczają jaskinie
złych mocy i wyjątkowo powolnych narracji. Intensywnie drżące perkusjonalia i nieśmiało
podśpiewujący saksofon czynią duetowe wprowadzenie. Po niedługiej chwili pozostałe
instrumenty także wchodzą w ów tygiel niespodzianek – elektronika syczy, a
gitara znajduje garść całkiem jazzowych zagrywek. Tempo opowieści wydaje się
być bardziej żwawe, a nowe porcje ekspresji znaczą kolejne fazy utworu. Na
finał tej części dramatu gitara łapie pod koła nieco rockowych emocji, a
syntezator nabiera niespodziewanej taneczności. Utwór ostatni na powrót wtłacza
nas do mrocznej komnaty dramaturgicznej powolności. Pierwsze dźwięki być może
pochodzą ze strony perkusjonalii, być może są jednak efektem pracy syntezatora.
Dźwięki saksofonu giną w głuchej przestrzeni echa. Flow ponownie przechodzi w tryb niezobowiązującej medytacji. Uroczy
suspens, niemal rytualne zawieszenie narracji, która leniwie czeka na tak zwany
ciąg dalszy. Opowieść wydaje się zmierzać delikatnie ku górze, tak przynajmniej
stara się frazować saksofon. Gitara najpierw broczy po kolana w dark ambiencie, potem ślimaczy się post-rockowymi
frazami. Garść niespodzianek serwuje perkusjonalny arsenał dźwięków niemożliwych. O tło znów udanie dba syntezator, który
także teraz nie ma zamiaru wychodzić przed szereg i ciągnąć improwizację za
uszy. Woli pozostawać w tyle i siać dramaturgiczny niepokój. Oto, jak Martwe Drogi zdają się jakże uroczo
odwzorowywać mroczną stronę Sztuki Chaosu.
Ostatnie dźwięki toną w ciemnościach, płyną długimi strumieniami, które
zmierzają donikąd.
Hung Mung The Place Of Dead Roads (Discordian
Records, DL 2021). Liba Villavecchia – saksofon altowy, Diego Caicedo –
gitara elektryczna, El Pricto
– syntezator modularny oraz prictar
(utwór 4), Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane w
lutym 2021 roku, Heartwork Recordings,
Barcelona. Cztery improwizacje, łącznie: 36 minut bez kilku sekund.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz