Solowe nagrania być może są najważniejszym wyróżnikiem czasów pandemii w obszarze szeroko rozumianej muzyki improwizowanej. Oczywiście tuż obok horrendalnej nadprodukcji muzyki, ale o tym zjawisku opowiadamy na tych łamach niemal codziennie.
Wielu muzyków w trakcie lockdownu,
tudzież w okresach międzylokdałnowych,
podjęło próby zmierzenia się z samotną, jakże wyczerpującą emocjonalnie
improwizacją graną do lustra. W gronie muzyków, których lubimy lub o których
często piszemy, próby te na ogół kończyły się powodzeniem, a niektóre przypadki
pokazały nawet, iż potencjał kreatywności skończonej grupy improwizatorów jest
dalece większy niż dotychczas podejrzewaliśmy. Oczywiście znamy też przykłady
negatywne, ale te dostrzegamy na ogół w muzyce bliższej jazzowi, tudzież
łagodnemu free jazzowi. Innym słowy – w najlepszej kategorii świata, czyli
muzyce swobodnie improwizowanej, tak zwanych wtop było relatywnie najmniej.
Zatem z pełnym spokojem zapraszamy na nie pierwszą na tych
łamach kolekcję recenzji płyt z solowymi improwizacjami, czasami przyobleczonymi
w ramy kompozycji, czy też koncepcji artystycznej. Sześć smakowitych płyt,
oczywiście bardzo różnych, choć w sumie bardzo sobie bliskich – dwa kontrabasy,
trzy gitary elektryczne, a na koniec perkusja, ale wystawiona na szwank szalejących,
prawie syberyjskich żywiołów natury.
Zaczniemy na ostro, nie pierwszą jakże challangową ekspozycją Àlexa Reviriego. Muzyk ten zdaje się
przeciągać granice możliwości tzw. rozszerzonych technik gry na kontrabasie
daleko poza widnokrąg międzyplanetarny. W dalszej kolejności, definitywnie dla
kontrastu, silnie stąpający po ziemi solowy występ Hernaniego Faustino, który
skutecznie przywróci nas do świata żywych. Autorem kolejnej płyty będzie Alex
Ward, który zrobi dla nas krótki przegląd podgatunków muzyki … rockowej,
używając do tego gitary z prądem. Kolejni dwaj gitarzyści solowi, także elektryczni, to Luciano Bagnasco i Andrea
Massaria. Oba albumy tak samo do siebie podobne, jak zupełnie od siebie różne. Ach,
ta nasza kochana free improv! Na finał Konstantin Samolovov, który wystawi swe
członki oraz pewne elementy zestawu perkusyjnego na działanie silnego wiatru.
Gwarantujemy duże emocje i całą masę niesamowitych dźwięków.
Àlex Reviriego Raben
(Tripticks Tapes, Kaseta 2021)
Druga solowa płyta katalońskiego kontrabasisty nagrana
została zimą 2019 roku w miejscu zwanym V20,
zapewne w ślicznej Barcelonie. Muzyk wystawia nasze uszy na ujmująco trudne dźwięki preparowanego kontrabasu
w dziewięciu odcinkach, które trwają mniej więcej 41 minut.
Reviriego nie idzie w swej artystycznej drodze na skróty i
wielka mu za to chwała. Jego solowe eksploracje czasami rzeczywiście nadwyrężają
nasze receptory słuchu, ale też nie sposób się od nich uwolnić. Dodatkowo
poziom kreatywności muzyka sprawia, iż trwająca niemal trzy kwadranse kanonada zrównoważonego
acoustic noise nie nudzi choćby przez
ułamek sekundy. Bezwzględnie zatem warto Katalończykowi te kilka chwili
wieczności poświecić z należytą uwagą.
Na początku muzyk prawdopodobnie pociera smyczkiem o pudło
rezonansowe kontrabasu. Szuka rezonansu i pierwszego dźwięku. Zaraz potem buduje
nisko zawieszony dron, który jednocześnie drży i pulsuje, po czym szuka meta hałasu i bez trudu go odnajduje. W
kolejnej części mamy wrażenie, że pudło rezonansowe oddycha, a skrzypienie
smyczka po czasie wydawać się zaczyna ptasim skowytem. W czwartej opowieści
muzyk gra czystym, post-barokowym tembrem, ale jakby zmodyfikowanym
genetycznie. Po paru chwilach bawi się w rytmiczne, całkiem dynamiczne
szorowanie strun, a flow improwizacji
zdaje się nabierać wymiaru niemal elektroakustycznego. Szczególnie piękny
wydaje się odcinek szósty, gdy muzyk zapuszcza się w rejony dark ambientowej ekspozycji. Jego strunowiec brzmi tu niczym zdezelowana melodica. Po chwili rży jednak niczym
głodny niedźwiedź. Siódma historia trwa niewiele ponad minutę i jest pasmem
nieokreślonego z imienia skowytu strun. Część przedostatnia, to pracująca, ale
zepsuta szlifierka. Bardzo brudny sound sięgający
głębokiej piwnicy. Na finał Alex przywraca nas do świata żywych. Gra czystym
tembrem post-barok z każdą sekundą coraz mocniej uginając kolana.
Hernâni
Faustino Twelve Bass Tunes
(Phonogram Unit, CD 2021)
Zgodnie z wcześniejszym anonsem improwizowana podroż
kolejnego kontrabasisty, Portugalczyka Hernaniego Faustino, definitywnie
przywróci nas do świata właściwie
słyszących! Bardziej tradycyjna w formie i treści, ale nawet o włos niemniej
frapująca! Dwanaście improwizacji, trwających niespełna 40 minut, powstało w
najsłynniejszym studiu nagraniowym Lizbony, Namouche,
w styczniu ubiegłego roku.
Muzyk stosuje na swojej pierwszej solowej płycie (lepiej
późno niż wcale!) wszelkie dostępne sposoby gry na dużym instrumencie
strunowym, ale nie przesadza z nadmiernymi preparacjami i absolutnie nie ma
zamiaru dokonywać jakiejkolwiek rewolucji w tym zakresie. Na ogół stosuje
technikę pizzicato, którą
incydentalnie łączy w jednej improwizacji z techniką arco (jak choćby w części dziewiątej). Grywa spokojnie, grywa też
nerwowo, czasami delikatnie pląsa, z rzadka galopuje. Czuć w tej grze rasowego
jazzowego kontrabasistę, ale chwilami muzyk skory jest także pokazać nam swój
rockowy, w jego przypadku jakże korzenny, sznyt emocjonalny (choćby w utworze
trzecim). A wszystkie dostępne metody gry stosuje w utworze otwarcia, który
zdaje się być małym przeglądem jego artystycznego portfolio.
Definitywnie najciekawiej dzieje się w improwizacjach, w których
muzyk pracuje wytrwale smyczkiem. W części czwartej jego smyczek zgrzyta
zębami, pracuje w trybie minimalistycznym, ale nie unika też skowyczących,
pięknych zaśpiewów – zmysłowy post-barok w postaci klinicznej! W części szóstej
smyczek delikatnie frazuje i czeka na echo, które uroczo komentuje zagrane
przez artystę dźwięki. Improwizacja pachnie średniowieczem, stylową muzyką
dawną. W części siódmej smyczek skacze po strunach i buduje całkiem
perkusjonalną ekspozycję. Wreszcie finałowa, dwunasta improwizacja – piękny deep bowed bass, którego dźwięk dociera
do nas z głębokiej krypty. Ecstatic slow motion dance to the
end!
Alex
Ward The Trade (Café Oto, DL
2021)
Pierwsze dwa miesiące covidowego
lockdownu, to czas wykluwania się koncepcji tego albumu, zaś sam akt
rejestracji nagrania miał miejsce 28 maja ubiegłego roku. Alex Ward, jeden z
naszych brytyjskich faworytów, tym razem bez klarnetu, wyłącznie na gitarze
elektrycznej, proponuje nam trzy improwizacje, które trwają łącznie 43 minuty.
Ward przystępuje do dzieła z dużą energią i mocą sił
witalnych, jakże niecharakterystycznych dla epoki lockdownu. Szyje nam zgrabnym, gęstym ściegiem post-rockowe,
improwizowane opowieści. Przez moment sprawia nawet wrażenie, jakby nakładał na
siebie ścieżkę gitary i basówki. Rysuje
zadziorne frazy, stosuje dramaturgiczne przełomy i łamańce godne najlepszych
wzorów amerykańskich bandów hc-punk z
przełomu lat 80. i 90. ubiegłego stulecia. Zmiana goni tu zmianę - tempa od umiarkowanych
do niemal speed metalowych. Muzyk proponuje
nam coś na kształt przeglądu rockowych gatunków, jakby pisał elementarz
zagrywek dla adeptów sztuki gitarowej. Wszystko oczywiście czyni z mistrzowską
klasą i techniką użytkową godną pozazdroszczenia przez wielu improwizujących
gitarzystów. W połowie pierwszej improwizacji delikatnie zwalnia tempo, szuka
psychodelii, dokleja nawet frazy pozbawione prądu. Raz za razem sprawia
wrażenie, jakby przypominał sobie nowe wątki ze swojego bogatego dzieciństwa
rockowego. Na finał tej części wpada w rozmazany
ambient.
Część druga, najdłuższa zdaje się przenosić nas do krainy
zachowań bardziej minimalistycznych, ale szukających też niemal post-bluesowych
korzeni. Dopiero w połowie ponad 20-minutowej improwizacji Ward powraca do
rockowej dynamiki, sięga nawet po post-metalowe grepsy. Pod koniec zwalnia i na
kilka chwil wpada w post-gitarowy, oniryczny flow pełen tajemniczych fraz. Część ostatnia, dla odmiany
najkrótsza, stawia na brudniejsze brzmienie, ale znów szuka rockowych, niemal
klasycznych punktów odniesienia. Opowieść ma balladowe inklinacje, ale w jej
środku tli się nerw niepokoju. Z czasem nabiera tempa, ale niespodziewanie
rozpływa się w pogłosie. Na sam koniec mamy ochotę zapalić światełko lub
uruchomić latarkę w telefonie, jak na prawdziwym rockowym koncercie gwiazd.
Luciano
Bagnasco Transitorio Permanente
(Discordian Records, DL 2021)
Czas na kolejną improwizującą gitarę elektryczną! Tym razem
spotkanie z Argentyńczykiem na ziemi hiszpańskiej (dokładnie w Badajoz, w
kwietniu bieżącego roku). Luciano Bagnasco (to nasze pierwsze spotkanie!) i
pięć swobodnych improwizacji (około 35 minut), które zdają się czerpać
inspiracje z naprawdę wielu muzycznych gatunków, nie tylko z muzyki rockowej,
jak to miało miejsce w przypadku wcześniej omawianego albumu.
Płyta bliżej nam nieznanego gitarzysty, nie dość, że
przynosi całe mnóstwo intrygujących dźwięków, pomysłów narracyjnych i unaocznia
niezliczone pokłady kreatywności artysty, to jest jeszcze nad wyraz ciekawie skonstruowana.
Pierwsze cztery niezbyt rozbudowane improwizacje umiejętnie podprowadzają nas
pod finałowy, trwający blisko kwadrans utwór, który zdaje się konsumować
wszelkie komplementy, jakimi winniśmy obdarzyć tę skromną improwizację solową
na gitarę elektryczną.
Pierwsze dźwięki sprawiają wrażenie, jakby muzyk znalazł się
w głębokiej studni. Produkuje post-gitarowe preparacje, zniekształca dźwięki, jego
instrument zgrzyta i piszczy, ale w tym tyglu ciekawostek artysta znajduje też
miejsce dla podskórnego rytmu i szczypty melodii. W drugiej części wychodzi na
powierzchnię i frazuje bardzo rockowo, ale brzmienie jego instrumentu wydaje
się być bardzo syntetyczne. W kolejnej części wraca do owej studni, a wiele
wygenerowanych tu dźwięków przypomina zmyślne nagrania terenowe. Są bogobojne
lamenty, szczypta melancholii, a na koniec dynamiczne, gitarowe zapętlenia. W
czwartej części muzyk bawi się dubową przestrzenią i wychodzi mu to doskonale -
garść ambientu i cała plejada gitarowych przesterów. Wreszcie zapowiadany
finał! Słyszymy dźwięki piana (?), zgrzyt metalowych przedmiotów. Muzyk
preparuje struny, ale jakiego instrumentu? Oniryczny taniec po nieznanych
terytoriach pięknieje z każdą sekundą tej improwizacji. Gitarowe przetworniki i
cała masa tajemniczych czynności muzyka sprawiają, iż na koniec czujemy się jak
na mrocznym koncercie post-techno, gdy bicie naszego serca zlewa się z
uderzeniami maszyny. Muzyk nie stroni od hałaśliwych fraz, wciąż dodaje nowe
elementy. Na końcu wpada w zmysłową repetycję i niebanalną sekwencję gitarowych
spiętrzeń.
Andrea
Massaria New Needs Need New Techniques
(Leo Records, CD 2021)
Kolejna gitarowa improwizacja solowa - znów dużo prądu
pomiędzy strunami, wytrwała praca na gitarowych przetwornikach i całe garście
inspiracji płynące z eksploracji malarstwa awangardowego (m.in. Jacksona
Pollocka). W roli głównej Andrea Massaria, którego w drugiej improwizacji
wspiera głosowo Francesco Forges, który wygłasza coś w rodzaju manifestu
artystycznego. Ponieważ jego glos pętli się i multiplikuje, cały przekaz
werbalny bierzemy w spory nawias autoironii. Włoski muzyk proponuje nam dziewięć
improwizacji, które trwają łącznie 44 i pół minuty.
Pierwsza opowieść od samego początku wydaje się być dość
gęsta, usiana dźwiękami incydentalnie hałaśliwymi, płynącymi wszakże jakby zza
teatralnej kurtyny. Gitarowe przetworniki generują dużo tajemniczych fraz, a
całość przypomina farbę, która leje się na płótna samego Pollocka. W drugiej części
pojawia się wspomniany już głos, a gitara brzmi tym razem bardzo sucho, z
czasem nabierając nieco ambientowej struktury. Zaraz potem instrument Włocha
sięga po brzmienia syntezatorowe. Na tak zbudowanej bazie muzyk zaczyna
frazować na jazzowo, trochę nieśmiało, ale stylowo. W czwartej improwizacji
powraca nasz ulubiony Pollock, a muzyka znów skrzy się elektroakustycznymi
drobiazgami, których zadaniem jest mącić nasz wewnętrzny spokój. Natomiast inkrustacje
gitarowymi frazami w estetyce fussion
jazzu niekoniecznie zdobią pozostałą część opowieści.
Kolejne dwie improwizacje zdecydowanie stawiamy po stronie
plusów albumu. Głosy z sampli i dużo
niemal plądrofonicznych zjawisk, które z czasem nabierają dynamiki, nie
stroniąc od dobrego hałasu gitarowego. Zaraz potem muzyk zaprasza nas do
mrocznej krainy syntezatorów i szorstkiego ambientu. Dodaje do tego kilka fraz,
które brzmią bardzo basowo. Siódma część zdaje się kontynuować te dobre
praktyki, ale muzyk nadaje im nieco frywolności i taneczności, co wydaje się
osłabiać mroczny efekt całości. W ósmej improwizacji pojawia się dubowe echo,
obłoki ciszy i post-gitarowa syntetyka. Finałowa opowieść znów czerpie ze
stylistyki ambientowej, dobrze czuje się w mrocznym klimacie, ale sięga też po
rockowe i jazzowe grepsy, na moment pachnąc stylistyką Pata Metheny’ego.
Szczęśliwie sam finał skrzy się bystrym, efektownie monotonnym dronem.
Konstantin
Samolovov Routes and Stops
(self-bandcamp, DL/ CD 2021)
Ostatnią dziś solową ekspozycję nie powinniśmy zaliczać do
muzyki swobodnie improwizowanej, jest bowiem definitywnie pewnym artystycznym
konceptem. Rosyjski perkusista zaprasza nas na podróż po świecie, tworząc
opowieść, którą śmiało moglibyśmy uznać na pewną metaforę rzeczywistości covidowego lockdownu. Nagrania powstały
w latach 2017-2019 (a zatem przed zarazą!), w różnych miejscach, ze znaczącym
wykorzystaniem dźwięków otoczenia, zarejestrowanych wewnątrz samochodu, w
lesie, a także, zgodnie z opisem, na planecie
Ziemia, w okolicznościach dalece miejskich. Dodajmy, iż dźwięki field recordings muzyk konfrontuje z
brzmieniem zastawu perkusyjnego, smyczka, dźwięcznymi obiektami, a także
odgłosami radia. Całość podzielona na trzy części trwa 43 i pół minuty.
Pierwsza opowieść trwa blisko 20 minut i tworzą ją dwa
strumienie dźwiękowe – silnie wiejący wiatr (prawie wichura!) i dźwięki
perkusji nagrane jakby w środku, w zamkniętym pomieszczeniu, w metaforycznie
pojmowanej klatce. Z jednej strony żywy ambient hulającego wiatru, z drugiej
elektroakustyka perkusji i obiektów zamknięta w głuchej przestrzeni. Same dźwięki
preparowanej perkusji pojawiają się dopiero w drugiej połowie nagrania.
Druga, krótka opowieść, to w zasadzie zlepek
kilkusekundowych sampli, alegoryzujących hałas życia miejskiego – maszyny
budowalne, ludzkie rozmowy, beat techno etc.
Z kolei ostatnia, znów długa część, to jakby repryza części pierwszej. Sam wiatr
zdaje się wiać już dużo spokojniej, muzyk zaś konsekwentnie snuje swoją
elektroakustyczną opowieść post-perkusyjną. Znów w drugiej połowie utworu
narracja staje się bardziej interesująca, dzięki temu, iż muzyk przechodzi do
fazy preparowania instrumentu i serwuje nam większą porcję żywych dźwięków.
Cała płyta intrygująca pod względem koncepcyjnym, nieco wszakże monotonna,
pozbawiana odpowiedniej dramaturgii pod względem czysto muzycznym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz