piątek, 3 września 2021

Reviriego! Faustino! Ward! Bagnasco! Massaria! Samolovov! The collection of solo improvisations as anti-pandemic weapon!


Solowe nagrania być może są najważniejszym wyróżnikiem czasów pandemii w obszarze szeroko rozumianej muzyki improwizowanej. Oczywiście tuż obok horrendalnej nadprodukcji muzyki, ale o tym zjawisku opowiadamy na tych łamach niemal codziennie.

Wielu muzyków w trakcie lockdownu, tudzież w okresach międzylokdałnowych, podjęło próby zmierzenia się z samotną, jakże wyczerpującą emocjonalnie improwizacją graną do lustra. W gronie muzyków, których lubimy lub o których często piszemy, próby te na ogół kończyły się powodzeniem, a niektóre przypadki pokazały nawet, iż potencjał kreatywności skończonej grupy improwizatorów jest dalece większy niż dotychczas podejrzewaliśmy. Oczywiście znamy też przykłady negatywne, ale te dostrzegamy na ogół w muzyce bliższej jazzowi, tudzież łagodnemu free jazzowi. Innym słowy – w najlepszej kategorii świata, czyli muzyce swobodnie improwizowanej, tak zwanych wtop było relatywnie najmniej.

Zatem z pełnym spokojem zapraszamy na nie pierwszą na tych łamach kolekcję recenzji płyt z solowymi improwizacjami, czasami przyobleczonymi w ramy kompozycji, czy też koncepcji artystycznej. Sześć smakowitych płyt, oczywiście bardzo różnych, choć w sumie bardzo sobie bliskich – dwa kontrabasy, trzy gitary elektryczne, a na koniec perkusja, ale wystawiona na szwank szalejących, prawie syberyjskich żywiołów natury.

Zaczniemy na ostro, nie pierwszą jakże challangową ekspozycją Àlexa Reviriego. Muzyk ten zdaje się przeciągać granice możliwości tzw. rozszerzonych technik gry na kontrabasie daleko poza widnokrąg międzyplanetarny. W dalszej kolejności, definitywnie dla kontrastu, silnie stąpający po ziemi solowy występ Hernaniego Faustino, który skutecznie przywróci nas do świata żywych. Autorem kolejnej płyty będzie Alex Ward, który zrobi dla nas krótki przegląd podgatunków muzyki … rockowej, używając do tego gitary z prądem. Kolejni dwaj gitarzyści solowi, także elektryczni, to Luciano Bagnasco i Andrea Massaria. Oba albumy tak samo do siebie podobne, jak zupełnie od siebie różne. Ach, ta nasza kochana free improv! Na finał Konstantin Samolovov, który wystawi swe członki oraz pewne elementy zestawu perkusyjnego na działanie silnego wiatru. Gwarantujemy duże emocje i całą masę niesamowitych dźwięków.

 


Àlex Reviriego  Raben (Tripticks Tapes, Kaseta 2021)

Druga solowa płyta katalońskiego kontrabasisty nagrana została zimą 2019 roku w miejscu zwanym V20, zapewne w ślicznej Barcelonie. Muzyk wystawia nasze uszy na ujmująco trudne dźwięki preparowanego kontrabasu w dziewięciu odcinkach, które trwają mniej więcej 41 minut.

Reviriego nie idzie w swej artystycznej drodze na skróty i wielka mu za to chwała. Jego solowe eksploracje czasami rzeczywiście nadwyrężają nasze receptory słuchu, ale też nie sposób się od nich uwolnić. Dodatkowo poziom kreatywności muzyka sprawia, iż trwająca niemal trzy kwadranse kanonada zrównoważonego acoustic noise nie nudzi choćby przez ułamek sekundy. Bezwzględnie zatem warto Katalończykowi te kilka chwili wieczności poświecić z należytą uwagą.

Na początku muzyk prawdopodobnie pociera smyczkiem o pudło rezonansowe kontrabasu. Szuka rezonansu i pierwszego dźwięku. Zaraz potem buduje nisko zawieszony dron, który jednocześnie drży i pulsuje, po czym szuka meta hałasu i bez trudu go odnajduje. W kolejnej części mamy wrażenie, że pudło rezonansowe oddycha, a skrzypienie smyczka po czasie wydawać się zaczyna ptasim skowytem. W czwartej opowieści muzyk gra czystym, post-barokowym tembrem, ale jakby zmodyfikowanym genetycznie. Po paru chwilach bawi się w rytmiczne, całkiem dynamiczne szorowanie strun, a flow improwizacji zdaje się nabierać wymiaru niemal elektroakustycznego. Szczególnie piękny wydaje się odcinek szósty, gdy muzyk zapuszcza się w rejony dark ambientowej ekspozycji. Jego strunowiec brzmi tu niczym zdezelowana melodica. Po chwili rży jednak niczym głodny niedźwiedź. Siódma historia trwa niewiele ponad minutę i jest pasmem nieokreślonego z imienia skowytu strun. Część przedostatnia, to pracująca, ale zepsuta szlifierka. Bardzo brudny sound sięgający głębokiej piwnicy. Na finał Alex przywraca nas do świata żywych. Gra czystym tembrem post-barok z każdą sekundą coraz mocniej uginając kolana.

 


Hernâni Faustino  Twelve Bass Tunes (Phonogram Unit, CD 2021)

Zgodnie z wcześniejszym anonsem improwizowana podroż kolejnego kontrabasisty, Portugalczyka Hernaniego Faustino, definitywnie przywróci nas do świata właściwie słyszących! Bardziej tradycyjna w formie i treści, ale nawet o włos niemniej frapująca! Dwanaście improwizacji, trwających niespełna 40 minut, powstało w najsłynniejszym studiu nagraniowym Lizbony, Namouche, w styczniu ubiegłego roku.

Muzyk stosuje na swojej pierwszej solowej płycie (lepiej późno niż wcale!) wszelkie dostępne sposoby gry na dużym instrumencie strunowym, ale nie przesadza z nadmiernymi preparacjami i absolutnie nie ma zamiaru dokonywać jakiejkolwiek rewolucji w tym zakresie. Na ogół stosuje technikę pizzicato, którą incydentalnie łączy w jednej improwizacji z techniką arco (jak choćby w części dziewiątej). Grywa spokojnie, grywa też nerwowo, czasami delikatnie pląsa, z rzadka galopuje. Czuć w tej grze rasowego jazzowego kontrabasistę, ale chwilami muzyk skory jest także pokazać nam swój rockowy, w jego przypadku jakże korzenny, sznyt emocjonalny (choćby w utworze trzecim). A wszystkie dostępne metody gry stosuje w utworze otwarcia, który zdaje się być małym przeglądem jego artystycznego portfolio.

Definitywnie najciekawiej dzieje się w improwizacjach, w których muzyk pracuje wytrwale smyczkiem. W części czwartej jego smyczek zgrzyta zębami, pracuje w trybie minimalistycznym, ale nie unika też skowyczących, pięknych zaśpiewów – zmysłowy post-barok w postaci klinicznej! W części szóstej smyczek delikatnie frazuje i czeka na echo, które uroczo komentuje zagrane przez artystę dźwięki. Improwizacja pachnie średniowieczem, stylową muzyką dawną. W części siódmej smyczek skacze po strunach i buduje całkiem perkusjonalną ekspozycję. Wreszcie finałowa, dwunasta improwizacja – piękny deep bowed bass, którego dźwięk dociera do nas z głębokiej krypty. Ecstatic slow motion dance to the end!

 


Alex Ward  The Trade (Café Oto, DL 2021)

Pierwsze dwa miesiące covidowego lockdownu, to czas wykluwania się koncepcji tego albumu, zaś sam akt rejestracji nagrania miał miejsce 28 maja ubiegłego roku. Alex Ward, jeden z naszych brytyjskich faworytów, tym razem bez klarnetu, wyłącznie na gitarze elektrycznej, proponuje nam trzy improwizacje, które trwają łącznie 43 minuty.

Ward przystępuje do dzieła z dużą energią i mocą sił witalnych, jakże niecharakterystycznych dla epoki lockdownu. Szyje nam zgrabnym, gęstym ściegiem post-rockowe, improwizowane opowieści. Przez moment sprawia nawet wrażenie, jakby nakładał na siebie ścieżkę gitary i basówki. Rysuje zadziorne frazy, stosuje dramaturgiczne przełomy i łamańce godne najlepszych wzorów amerykańskich bandów hc-punk z przełomu lat 80. i 90. ubiegłego stulecia. Zmiana goni tu zmianę - tempa od umiarkowanych do niemal speed metalowych. Muzyk proponuje nam coś na kształt przeglądu rockowych gatunków, jakby pisał elementarz zagrywek dla adeptów sztuki gitarowej. Wszystko oczywiście czyni z mistrzowską klasą i techniką użytkową godną pozazdroszczenia przez wielu improwizujących gitarzystów. W połowie pierwszej improwizacji delikatnie zwalnia tempo, szuka psychodelii, dokleja nawet frazy pozbawione prądu. Raz za razem sprawia wrażenie, jakby przypominał sobie nowe wątki ze swojego bogatego dzieciństwa rockowego. Na finał tej części wpada w rozmazany ambient.

Część druga, najdłuższa zdaje się przenosić nas do krainy zachowań bardziej minimalistycznych, ale szukających też niemal post-bluesowych korzeni. Dopiero w połowie ponad 20-minutowej improwizacji Ward powraca do rockowej dynamiki, sięga nawet po post-metalowe grepsy. Pod koniec zwalnia i na kilka chwil wpada w post-gitarowy, oniryczny flow pełen tajemniczych fraz. Część ostatnia, dla odmiany najkrótsza, stawia na brudniejsze brzmienie, ale znów szuka rockowych, niemal klasycznych punktów odniesienia. Opowieść ma balladowe inklinacje, ale w jej środku tli się nerw niepokoju. Z czasem nabiera tempa, ale niespodziewanie rozpływa się w pogłosie. Na sam koniec mamy ochotę zapalić światełko lub uruchomić latarkę w telefonie, jak na prawdziwym rockowym koncercie gwiazd.

 


Luciano Bagnasco  Transitorio Permanente (Discordian Records, DL 2021)

Czas na kolejną improwizującą gitarę elektryczną! Tym razem spotkanie z Argentyńczykiem na ziemi hiszpańskiej (dokładnie w Badajoz, w kwietniu bieżącego roku). Luciano Bagnasco (to nasze pierwsze spotkanie!) i pięć swobodnych improwizacji (około 35 minut), które zdają się czerpać inspiracje z naprawdę wielu muzycznych gatunków, nie tylko z muzyki rockowej, jak to miało miejsce w przypadku wcześniej omawianego albumu.

Płyta bliżej nam nieznanego gitarzysty, nie dość, że przynosi całe mnóstwo intrygujących dźwięków, pomysłów narracyjnych i unaocznia niezliczone pokłady kreatywności artysty, to jest jeszcze nad wyraz ciekawie skonstruowana. Pierwsze cztery niezbyt rozbudowane improwizacje umiejętnie podprowadzają nas pod finałowy, trwający blisko kwadrans utwór, który zdaje się konsumować wszelkie komplementy, jakimi winniśmy obdarzyć tę skromną improwizację solową na gitarę elektryczną.

Pierwsze dźwięki sprawiają wrażenie, jakby muzyk znalazł się w głębokiej studni. Produkuje post-gitarowe preparacje, zniekształca dźwięki, jego instrument zgrzyta i piszczy, ale w tym tyglu ciekawostek artysta znajduje też miejsce dla podskórnego rytmu i szczypty melodii. W drugiej części wychodzi na powierzchnię i frazuje bardzo rockowo, ale brzmienie jego instrumentu wydaje się być bardzo syntetyczne. W kolejnej części wraca do owej studni, a wiele wygenerowanych tu dźwięków przypomina zmyślne nagrania terenowe. Są bogobojne lamenty, szczypta melancholii, a na koniec dynamiczne, gitarowe zapętlenia. W czwartej części muzyk bawi się dubową przestrzenią i wychodzi mu to doskonale - garść ambientu i cała plejada gitarowych przesterów. Wreszcie zapowiadany finał! Słyszymy dźwięki piana (?), zgrzyt metalowych przedmiotów. Muzyk preparuje struny, ale jakiego instrumentu? Oniryczny taniec po nieznanych terytoriach pięknieje z każdą sekundą tej improwizacji. Gitarowe przetworniki i cała masa tajemniczych czynności muzyka sprawiają, iż na koniec czujemy się jak na mrocznym koncercie post-techno, gdy bicie naszego serca zlewa się z uderzeniami maszyny. Muzyk nie stroni od hałaśliwych fraz, wciąż dodaje nowe elementy. Na końcu wpada w zmysłową repetycję i niebanalną sekwencję gitarowych spiętrzeń.

 


Andrea Massaria  New Needs Need New Techniques (Leo Records, CD 2021)

Kolejna gitarowa improwizacja solowa - znów dużo prądu pomiędzy strunami, wytrwała praca na gitarowych przetwornikach i całe garście inspiracji płynące z eksploracji malarstwa awangardowego (m.in. Jacksona Pollocka). W roli głównej Andrea Massaria, którego w drugiej improwizacji wspiera głosowo Francesco Forges, który wygłasza coś w rodzaju manifestu artystycznego. Ponieważ jego glos pętli się i multiplikuje, cały przekaz werbalny bierzemy w spory nawias autoironii. Włoski muzyk proponuje nam dziewięć improwizacji, które trwają łącznie 44 i pół minuty.

Pierwsza opowieść od samego początku wydaje się być dość gęsta, usiana dźwiękami incydentalnie hałaśliwymi, płynącymi wszakże jakby zza teatralnej kurtyny. Gitarowe przetworniki generują dużo tajemniczych fraz, a całość przypomina farbę, która leje się na płótna samego Pollocka. W drugiej części pojawia się wspomniany już głos, a gitara brzmi tym razem bardzo sucho, z czasem nabierając nieco ambientowej struktury. Zaraz potem instrument Włocha sięga po brzmienia syntezatorowe. Na tak zbudowanej bazie muzyk zaczyna frazować na jazzowo, trochę nieśmiało, ale stylowo. W czwartej improwizacji powraca nasz ulubiony Pollock, a muzyka znów skrzy się elektroakustycznymi drobiazgami, których zadaniem jest mącić nasz wewnętrzny spokój. Natomiast inkrustacje gitarowymi frazami w estetyce fussion jazzu niekoniecznie zdobią pozostałą część opowieści.

Kolejne dwie improwizacje zdecydowanie stawiamy po stronie plusów albumu.  Głosy z sampli i dużo niemal plądrofonicznych zjawisk, które z czasem nabierają dynamiki, nie stroniąc od dobrego hałasu gitarowego. Zaraz potem muzyk zaprasza nas do mrocznej krainy syntezatorów i szorstkiego ambientu. Dodaje do tego kilka fraz, które brzmią bardzo basowo. Siódma część zdaje się kontynuować te dobre praktyki, ale muzyk nadaje im nieco frywolności i taneczności, co wydaje się osłabiać mroczny efekt całości. W ósmej improwizacji pojawia się dubowe echo, obłoki ciszy i post-gitarowa syntetyka. Finałowa opowieść znów czerpie ze stylistyki ambientowej, dobrze czuje się w mrocznym klimacie, ale sięga też po rockowe i jazzowe grepsy, na moment pachnąc stylistyką Pata Metheny’ego. Szczęśliwie sam finał skrzy się bystrym, efektownie monotonnym dronem.

 


Konstantin Samolovov  Routes and Stops (self-bandcamp, DL/ CD 2021)

Ostatnią dziś solową ekspozycję nie powinniśmy zaliczać do muzyki swobodnie improwizowanej, jest bowiem definitywnie pewnym artystycznym konceptem. Rosyjski perkusista zaprasza nas na podróż po świecie, tworząc opowieść, którą śmiało moglibyśmy uznać na pewną metaforę rzeczywistości covidowego lockdownu. Nagrania powstały w latach 2017-2019 (a zatem przed zarazą!), w różnych miejscach, ze znaczącym wykorzystaniem dźwięków otoczenia, zarejestrowanych wewnątrz samochodu, w lesie, a także, zgodnie z opisem, na planecie Ziemia, w okolicznościach dalece miejskich. Dodajmy, iż dźwięki field recordings muzyk konfrontuje z brzmieniem zastawu perkusyjnego, smyczka, dźwięcznymi obiektami, a także odgłosami radia. Całość podzielona na trzy części trwa 43 i pół minuty.

Pierwsza opowieść trwa blisko 20 minut i tworzą ją dwa strumienie dźwiękowe – silnie wiejący wiatr (prawie wichura!) i dźwięki perkusji nagrane jakby w środku, w zamkniętym pomieszczeniu, w metaforycznie pojmowanej klatce. Z jednej strony żywy ambient hulającego wiatru, z drugiej elektroakustyka perkusji i obiektów zamknięta w głuchej przestrzeni. Same dźwięki preparowanej perkusji pojawiają się dopiero w drugiej połowie nagrania.

Druga, krótka opowieść, to w zasadzie zlepek kilkusekundowych sampli, alegoryzujących hałas życia miejskiego – maszyny budowalne, ludzkie rozmowy, beat techno etc. Z kolei ostatnia, znów długa część, to jakby repryza części pierwszej. Sam wiatr zdaje się wiać już dużo spokojniej, muzyk zaś konsekwentnie snuje swoją elektroakustyczną opowieść post-perkusyjną. Znów w drugiej połowie utworu narracja staje się bardziej interesująca, dzięki temu, iż muzyk przechodzi do fazy preparowania instrumentu i serwuje nam większą porcję żywych dźwięków. Cała płyta intrygująca pod względem koncepcyjnym, nieco wszakże monotonna, pozbawiana odpowiedniej dramaturgii pod względem czysto muzycznym.

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz