Dobrej muzyki improwizowanej nigdy za dużo! Tak przynajmniej zdają się myśleć artyści i ich szaleni wydawcy (czasami, to te same osoby!). Nowe dźwięki płyną do nas wyjątkowo szerokim korytem, zatem nie pozostaje nam nic innego, jak zaprezentować comiesięczną zbiorówkę świeżych recenzji jeszcze świeższych płyt!
Dziś słodka siódemeczka! Gatunkowy melting pot - garść free jazzu, dużo swobodnej improwizacji,
szczypta zmyślnych reinterpretacji Monka, odrobina elektroniki, która dobrze
wspiera akustyczne frazy, wreszcie duża porcja zmysłowej post-psychodelii. W
gronie artystów zarówno nasi dobrzy znajomi, jak i czereda muzyków, którzy na
łamach Trybuny debiutują.
Zaczynamy po polsku, bo definitywnie warto! Potem szwedzka
Grecja, brytyjski konkret, dużo Francji, Portugalia, a na koniec międzynarodowe
trio z Danii z ważnym akcentem polskim!
Zapraszamy na odczyt, potem odsłuch, a finalnie na zakupy! Kupujcie
płyty z muzyką improwizowaną, traktujcie to, jak bardzo ważny obowiązek!
Skerebotte
Fatta Appaz (For Tune Records,
CD 2021)
Zaczynamy od dobrze nam znanego duetu, który tworzą
saksofonista Jan Małkowski oraz perkusista Dominik Mokrzewski. Muzycy swoją
nową płytę nagrali pod koniec listopada 2020 w warszawskim studiu WerMik. Zamieścili na niej sześć
swobodnych, free jazzowych ... kompozycji własnych, których tytuły to nazwiska
ich ognistych idoli, pisane wspak.
Całość trwa 39 minut z sekundami.
Duet warszawskich muzyków zdaje się być bardzo konsekwentny
na swojej drodze artystycznej. Muzycy nie wywarzają bram, nie rozciągają …
rozszerzonych technik wydobywania dźwięków ponad miarę zdrowego rozsądku. Grają
swoją, duchową, niemal spirytualną odmianę free jazzu, która czerpie garściami
z historii gatunku, ale też nadają jej własny, jakże indywidualny sznyt. Być
może, to zasługa niebywałej cierpliwości w budowaniu ekspresyjnych narracji,
dużej melodyjności i rytualnego, prostego, ale jakże uroczego bębnienia. Na tej
swobodnej, niemal lekkiej, ale jakże ognistej płycie (fire music, to bardzo dobry trop!) muzyków stać chyba na wszystko. Także
na to, by free jazzowa ekspresja nie była tu celem samym w sobie, a jedynie
środkiem do osiągniecia bardziej złożonych zamierzeń dramaturgicznych.
Płytę otwiera bystra ballada, inspirowana Brötzmannem, początkowa dalece
wystudzona, pod koniec kipiąca emocjami, masywnym rytmem i niebanalną melodyką.
Druga historia, to pieśń dla RayD (Dickaty’ego),
budowana wysoko zawieszonym saksofonem i niemal rytualnym drummingiem. Z kolei Ayler
stawia na śpiewność i taneczność. Emocje buduje zmyślnie wybijany rytm i melodyjny
brud rodzący się w tubie dęciaka.
Kolejna inspiracja to … Zappa. Minimalistyczna,
bardzo spirytualna narracja nabiera mocy nie bez udziału krótkiej, solowej
ekspozycji perkusji. Muzycy skaczą tu w ogień po długich przygotowaniach i jakże
uroczą płoną! Następny jest Braxton,
który w wersji warszawiaków wydaje się być zaskakująco prostą narracją. Saksofon
leni się przez cały utwór, perkusja dla kontrastu idzie w półgalop. Szósty Lloyd rodzi się w ciszy, a pełnego
blasku nadają mu rozbrykane perkusjonalia. Saksofon po fazie kolejnego lenistwa
rozpala tu ogień jakże krwistego zakończenia. Finał płyty, to popis perkusisty,
który buduje filigranowy, jakże nerwowy flow
godny tytułowego Benninka. Saksofon pozostający
nieco w tle, na sam koniec wypuszcza całe połacie melodyjnych, tanecznych fraz
wprost z sopranowej, małej tuby.
Oda Dyrnes
& Zoe Efstathiou Kyaness
(Alkekung Records, LP 2021)
Po ognistych, męskich frazach czas na kobiece, jakże
zmysłowe improwizacje, których dostarczają - grecka pianistka Zoe Efstathiou i
norweska wiolonczelistka Oda Dyrnes. Nie znamy daty, ani dokładnego miejsca (prawdopodobnie
Szwecja) rejestracji sześciu swobodnych improwizacji, pełnych pięknych, niemal
wyłącznie preparowanych dźwięków. Wiemy natomiast, iż płyta Kyaness trwa niespełna 32 minuty.
Od początku spektaklu dłonie obu kobiet spoczywają na
strunach, które drżą i produkują dźwięki, tworzące strumień gesty, kanciasty, odrobinę
jednak leniwy, doposażony plejadą kobiecych, dalece niemęskich subtelności. Artystki
szorują struny, układają na nich dziwne, nieznane przedmioty, lubią klimat
dobrze wentylowanego zakładu szlifierskiego. Pięknie dbają o niuanse, ale wcale
nie stronią od zachowań noszących znamiona dynamicznych. Ich konsekwencja i
determinacja sprawiają, że permanentnie molestowane struny zaczynają śpiewać, jęczeć,
głęboko oddychać i w bojaźni budować zmysłową improwizację. Choćby w trzeciej
części, gdy mała zabawa w dobrze skorelowane ze sobą short-cuts przeistacza się w działania niemal mechaniczne - masywne
szarpnięcia i subtelne uderzenia, testy rozciągliwości strun, a pośród nich nieco
przypadkowy dźwięk fortepianowego klawisza.
Piąta improwizacja wydaje się w tym niedługim zestawie
muzycznych historii kluczowa, trwa bowiem ponad dziesięć minut i składa się z
trzech części, wydzielonych sekundowymi porcjami ciszy. Najpierw garść półdźwięków
z piana, bardzo filigranowych, wzbogacona matowym brzmieniem szarpanych strun cello. Kolejny wątek budowany jest przez
jakże kameralny suspens – cello stęka,
a piano drży nie tylko preparowanymi dźwiękami. Wreszcie trzeci wątek - dwie bystre
przebieżki po strunach piana i wiolonczeli, ale prowadzone w różnych tempach. Pierwszy
z instrumentów pięknie tu śpiewa czystym rezonansem. Ostatnia improwizacja, niezbyt
długa, rodzaj płytowego resume –
skromne zabawy z echem i rezonującymi strunami, które aż gwiżdżą z zadowolenia.
Zupełnie tak samo, jak recenzent!
Hutch
Demouilpied/ Matt Hutchinson/ Sue Lynch Crunch (Empty Birdcage Records, DL
2021)
Teraz na 27 minut przeniesiemy się do londyńskiego Vortexu, by odczytać nagranie swobodnie improwizującego tria w składzie: Hutch
Demouilpied – trąbka i flety, Matt Hutchinson – fortepian oraz Sue Lynch –
saksofon tenorowy i klarnet. Trzy części zarejestrowane zostały w czerwcu 2019
roku, w ramach świetnie nam znanej imprezy Mopomoso
(album dedykowany jest pamięci Johna Russella).
Muzycy wchodzą w swobodną improwizację z marszu, bez
specjalnych przygotowań mentalnych – abstrakcyjne piano wprost z klawiatury,
saksofonowe przedechy i trąbka, która brzmi niczym lamentujący głos kobiecy. Wszystko
w tej improwizacji dobrze się zazębia - narracja bystrze skacze od zmysłowego chamber po ekspresję free jazzu. Dynamikę
dostarcza tu na ogół pianista, ekspresję saksofonistka, a trębacz robi swoje,
stojąc na stronie i zawadiacko zaczepiając przechodniów. W momentach, gdy opowieść
staje się bardziej kameralna, dostajemy także drobną porcję preparowanych dźwięków.
Finał pierwszej improwizacji jest dynamiczny, nie bez fajerwerków.
Na początku drugiej opowieści pojawia się flet i klarnet. Najpierw
sekwencja drobnych preparacji, syczących fraz i gołe struny piana. Szczególnie
dobrze dzieje się na osi flet-klarnet. Narracja pnie się na swój szczyt, po
czym leniwie przygasa dając okazję dysponentom dętych instrumentów na powrót do
saksofonu i trąbki. Tym razem droga nie wiedzie na szczyt, ale broczy w meandrach
rzewnych pieśni post-żałobnych. Muzycy nabierają jednak mocy, czasami nawet
wzajemnie na siebie pokrzykują. Mimo rosnącej ekspresji nie gubią jednak
głęboko zaszytej w sercach melancholii i pewnego rodzaju dramaturgicznej
zadumy. Wraz z upływem czasu improwizacja staje się coraz bardziej nerwowa, a
dźwięki coraz krótsze, bardziej urywane. Pod koniec trąbka znów mówi ludzkim
głosem i zabiera trio na ostatnie wzniesienie. Finał koncertu, to kilkuminutowe
encore grane klawiszami piana, trąbką
i saksofonem. Takie zmyślne post-jazzy-chamber,
rodzaj artystycznego podsumowania, nie bez klasycyzujących fraz fortepianu.
Narracja znów wybiera się na wzniesienie, ale droga doń wydaje się dość
wyboista.
DWBH Don’t Worry Be Happy (Intrication,
CD 2021)
Pod wyżej wskazaną nazwą własną odnajdujemy świetnie nam
znanego trębaczka austriackiego Franza Hautzingera, jego życiową partnerkę,
francuską wokalistkę i klarnecistkę Isabelle Duthoit oraz dwóch francuskich
muzyków, których spotykamy po raz pierwszy, ale … dziś nie ostatni - Pascala
Brecheta na gitarze elektrycznej oraz Thierry’ego Waziniaka na perkusji i
instrumentach perkusyjnych. Dodajmy, iż dwaj ostatni są tu także wydawcami, w
ramach nowego labelu z muzyką improwizowaną. Zamieszczona na albumie dalece
swobodna improwizacja podzielona została na siedem części z tytułami i trwa
łącznie 62 minuty (miejsce i czas akcji nieznane).
Płyta o jakże wesołym tytule zaczyna się z wysokiego C, wbija w fotel i naprawdę dużo
obiecuje w zakresie tak zwanego ciągu dalszego! Od pierwszego dźwięku
kolektywna, zwarta, gęsta narracja – trębackie preparacje, drobiazgi na
gitarowych przetwornikach, bystry, lekko zawieszony drumming i głos, przypominający świergot upalonego wróbla, który po czasie zdaje się zlewać z klarnetowymi
frazami, także dbającymi o poziom brzmieniowej dyfuzji. Muzycy kreują dynamikę
ekspozycji, a także stymulują nasze emocje w stopniu ponadnormatywnym.
Ekspresja sięga chwilami freejazzowego wzniesienia, a głos, który zdaje się
mieć tu sto twarzy, w każdej chwili zdolny jest zaskoczyć i dodatkowo ubarwić
tę krwistą improwizację.
Kwartet bystrych improwizatorów niestety nie jest w stanie
utrzymać tak wysokiego poziomu intensywności do końca płyty. Każda z kolejnych
sześciu improwizacji pełna jest intrygujących, chwilami naprawdę udanych
dźwięków, ale też każda z nich wydaje się być delikatnie przegadana i po prostu
zbyt długa. Dobrze nam znana teoria, iż swobodna improwizacja winna trwać nie
więcej niż 40 minut, i tu znajduje swój jakże praktyczny wymiar. Niemniej warto
podkreślić, iż bardzo nam się podoba to, co wyczynia Duthoit ze swym głosem
(choćby część trzecia) i zadziornym klarnetem (część czwarta), walory
Hautzingera są nam powszechnie znane, z kolei Waziniak dobrze dba o
dramaturgię, często trzyma narrację w trybie suspended, nigdy nie proponuje nazbyt wielu dźwięków. Wreszcie Brechet,
gitarzysta silnie siedzący w jazzie i fussion,
być może w kilku momentach mógłby bardziej poskramiać swoją kreatywność. Reasumując
– gdyby płyta zakończyła się tuż po czwartej, prawie 16-minutowej improwizacji,
chwilami skrzącej się pikantnym, elektroakustycznym posmakiem, nikt by nam tym
nie stracił.
Duo
Libertaire Hint Of Monk
(Intrication, CD 2021)
Dwóch Francuzów z poprzednio omawianej płyty zostaje z nami.
Thierry Waziniak (perkusja, instrumenty perkusyjne) oraz Pascal Brechet (gitara)
zapraszają tym razem na bardzo swobodne … reinterpretacje utworów Theloniusa
Monka. Jedenaście części, 45 minut z sekundami, miejsce i czas nagrania
ponownie nieznane.
Frywolna, jazzowa gitara, która zna doskonale historię
gatunku i równie swobodna perkusja, podobnie jak na poprzedniej płycie, dobrze dbająca
o dramaturgię spektaklu, często bazująca na intrygującym suspensie. Muzycy
płyną strumieniem monkowskich melodii, udanie je cytując lub sugerując dalece
luźne z nimi skojarzenia. Bystrze łapią dynamikę i przewrotną melodykę tak charakterystyczną
dla kompozycji amerykańskiego pianisty. Budują opowieść, która mogłaby być świetnym
soundtrackiem do filmów noire lub starej, francuskiej Nowej Fali. Ich interpretacje Monka zdają
się być pokrętnie abstrakcyjne, jak i definitywnie proste niemal w tej samej frazie.
Kreują narrację, którą z całą pewnością zaliczyć winniśmy do jazzowego chill-outu, niepozbawioną jednak nerwu
improwizacji, wszak to ona jest głównym narzędziem pracy obu Francuzów.
W trzecim utworze proponują swoją autorską impresję, która
wydaje się być kolejnym monkowskim evergreenem.
Ciekawie brzmią w piątej odsłonie, gdy talerze zaczynają rezonować, a gitara
śpiewa swobodnymi flażoletami. W interpretacji jednej z najlepszych melodii Monka Trinkle Tinkle artyści
stosują przewrotne metrum i świadomie uciekają od oryginalnej konstrukcji rytmicznej. W
końcowych piosenkach gitarzysta koncentruje
się na eksponowaniu tematu (czego na ogół nie czynił w pierwszej części płyty),
perkusista zaś swawoli na całego. Ot, taki taniec wyzwolonych bikiniarzy!
I/O: Carlos
Santos & Ulrich Mitzlaff Studies
on Colour Field Modulation (Creative Sources, CD 2021)
Czas na obiecaną Portugalię! Studio w podlizbońskim Algés - Orquestra de Câmara Portuguesa (OCP), wrzesień
ubiegłego roku, a w nim dwóch muzyków: Carlos Santos – elektronika i obiekty
oraz Ulrich Mitzlaff – violonczello
(połączenie skrzypiec i wiolonczeli) i obiekty. Panowie improwizują w dwóch
częściach, a całość trwa niewiele ponad 35 minut.
Swoją jakże błyskotliwą przygodę elektroakustyczną muzycy
rozpoczynają w mgławicy szumów i szmerów. Opowieść z jednej strony pachnie niemal
field recordingiem, z drugiej zaś
jest zapewne efektem działań elektroniki i być może live processingu. Po niedługiej chwili domyślamy się, iż część dźwięków
dociera do nas wprost z gryfu strunowca.
Pojawiają się akcenty percussion i dźwięki
smyczka, który ociera się o struny. Tworząca tło elektroniczna poświata zdaje
się brzmieć w tym momencie nad wyraz akustycznie. Miztlaff raz za razem wrzuca
do strumienia narracji nowe elementy, a praca Santosa sprawia, iż słyszymy dwa,
a nawet trzy wątki narracji generowane przez instrument strunowy, pozostające
na różnym etapie elektroakustycznego rozwoju. Z czasem rośnie też ilość
drobnych, pure elektronicznych dźwięków.
Artyści bardzo udanie zarządzają tu dramaturgią. Ich opowieść wspina się na
drobne wzniesienia, czasami pogrąża się w melancholijnych dolinach, ale nigdy
nie nudzi. Opowieść budują zarówno drobne, szarpane frazy pizzicato, jak i długie, barwne drony multiplikowanego arco, brzmiące niczym chłodny ambient.
Na koniec mamy jeszcze samplowane ludzkie glosy i post-barokowe frazy strunowca, płynące w onirycznej aurze
elektroniki.
Druga improwizacja w swej początkowej fazie wydaje się być
nad wyraz filigranowa. Kreują ją smyczek, który delikatnie pociera o struny i
być może także o pudło rezonansowe oraz niemal imitacyjne dźwięki elektroniki.
Całość przypomina spacer po zamglonym lesie, tuż przed świtem. Po pewnym czasie
frazom strunowca udaje się wydostać
na powierzchnię elektronicznej narracji. Uroczo piłowane struny zaczynają swoją
pieśń pożegnalną. Oto mroczna post-elektronika dobywana wprost z pajęczastego strunowca, który zdaje się mieć
nieskończoną ilość macek. Na finał rzeczona elektronika lepi się w intrygujący
dron, a violoncello kreśli smugi
cienia.
Il
Sogno Graduation (Gotta Let It
Out and Auand Records, CD/2LP 2021)
Na standardowej płycie kompaktowej, wedle osiągnięć
współczesnej techniki, mieści się mniej więcej 79 minut i 57 sekund muzyki.
Trio Il Sogno zdaje się, że pomieściło na swojej nowej płycie niemal dokładnie
tyle dźwięków. W każdym razie mamy na niej piętnaście impro kompozycji utrzymanych w duchu łagodnej psychodelii i całkiem
bystrego fussion jazzu. Poznajmy
muzyków: Emanuele Maniscalco – wurlitzer,
syntezator, Tomo Jacobson – kontrabas oraz Oliver Laumann – perkusja, instrumenty
perkusyjne. Nagranie z października 2019 roku, zarejestrowane we włoskiej
Brescii i jej Teatrze Wielkim.
Graduation jest po
prawdzie nagraniem niebywale długim, ale wiele wskazuje na to, iż przyjęta
przez muzyków koncepcja stylistyczna broni się tu od pierwszego dźwięku do owej
osiemdziesiątej minuty. W każdym razie pomyślunku i kreatywności nikomu nie
brakowało w trakcie tej żmudnej, chwilami wyczerpującej podróży. Już początek
kreśli nam ramy wydarzenia – kontrabasowy smyczek, który po introdukcji
zamienia się w żywe, srebrzyste pizzicato,
cały arsenał środków pianisty, który niemal od startu rysuje tu linię
melodyczną, często kreując dwa, a nawet trzy wątki narracyjne, wreszcie
perkusja, która robi to, co do niej należy, czyli dba o właściwy kierunek
podróży. Muzycy pośród tysiąca pomysłów i melodii, jakie przewijają się przez
całe nagranie, raz za razem wrzucają do tygla narracji pałkę dynamitu, siejąc
niepokój, szyjąc improwizacje dalece nerwowym ściegiem. Śmiało uciekają wtedy w
psychodelię, tudzież frazy pełne tajemniczości, stawiające dramaturgiczne znaki
zapytania. Tak dzieje się choćby w utworze drugim i zwłaszcza piątym, który
jest długą, ponad dziesięciominutową, poszarpaną i jakże stylową, niemal
stuprocentową improwizacją. Dużo kreatywnej nerwowości odnajdujemy także w
utworze czternastym.
Il Sogno lubi też zaskakiwać niemal biesiadną melodyką, nie
boi się struktur rytmicznych idealnie nadających się do tańca i śpiewania. W
takiej estetyce pozostaje trzecia piosenka,
a zwłaszcza niemal wodewilowe zakończenie, lekkie jak puch pod spódnicą
korpulentnej baletnicy. Wszakże chlebem powszednim tej edycji tria jest fussion jazz. W tej stylistyce utrzymana
jest większość kompozycji, w tych ramach świetnie pracują wszelkie klawiatury,
jakich używa pianista, a sekcja kontrabasu i bystrej perkusji płynie
strumieniem pełnym wyłącznie udanych fraz. Tu za przykłady mogą posłużyć
kompozycje numer cztery, sześć, siedem, czy dziewięć. Podoba nam się także
kompozycja dziesiąta, która smakuje dark ambientem.
Z kolei jedenastka świetnie
zmieściłaby się na soundtracku do
serialu wszechczasów, czyli lynchowego Twin
Peaks.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz