piątek, 25 marca 2022

Antenna Non Grata strikes again! Wójciński! Bolek i Lolek! Coagulant! kakofoNIKT!


Koniński label Antenna Non Grata ma się świetnie i systematycznie dostarcza nam nowych nagrań w jakże poręcznym formacie płyty kompaktowej. Nowy rok przynosi cztery kolejne numery katalogowe, jak zawsze w przypadku tego wydawnictwa oparte na muzykach krajowych, sytuujące swoje zainteresowania gatunkowe na czasami bardzo odległych od siebie planetach.

W zestawie nowości solowa płyta na kontrabas, która pachnie kreatywnym post-barokiem, potem zaś zwinny, elektroakustyczny duet, który właśnie dorobił się tytułu akademickiego, jaki upoważnia do …. uprawiania swobodnej improwizacji (a ta, jak wiadomo, winna się trzymać bardzo precyzyjnych reguł!). W dalszej kolejności 33 minuty nagrań terenowych, które w efekcie prac edytorskich zdają się być smakowitą porcją dalece egzystencjalnego dark ambientu, wreszcie na finał kakofoniczna zabawa taneczna, albo może lepiej powiedzieć: stylistyczna żonglerka gatunkami bez jakichkolwiek zahamowań, wszak świat muzyki improwizowanej pozostaje jedyną w dzisiejszej, paranormalnej reality prawdziwie wolną strefą myślenia i życia!

 


Ksawery Wójciński: Tower of Pressure

Ksawery Wójciński nie wymaga na naszej scenie muzyki improwizowanej jakichkolwiek rekomendacji. Jego druga solowa płyta (kontrabas, głos) nagrana została cztery lata temu w konińskiej Wieży Ciśnień, zawiera jedenaście improwizacji, przy czym w trakcie dwóch z nich, pod koniec albumu, Ksawerego wspiera jego brat Maurycy na trąbce. Całość tej niebywale efektownej brzmieniowo płyty trwa 42 minuty i 28 sekund.

Nowa płyta Ksawerego, to kontrabas usytuowany w wysokiej wieży, wyposażonej w niebywałą akustykę, traktowany smyczkiem na tysiące sposobów, obudowany dramaturgią, która stawia na prostotę, kreatywny minimalizm, często korzysta z ciszy, ale nie tłumi emocji. Te ostatnie raz za razem eksplodują tu różnymi kanałami – czasami brudnym, wręcz wulgarnym brzmieniem, innym razem śpiewem, który płynie wysokim wzgórzem i zdaje się koić wszelkie egzystencjalne lęki i zawahania. Początek opowieści uformowanej w krótkie 3-4 minutowe epizody zaczyna się barokowym śpiewem kontrabasowego smyczka. Repetycja wypełniona echem, które szumi otwartą przestrzenią, z czasem doposażona zostaje niższymi frazami. W kolejnej części smyczek pracuje nieco wyżej, brzmienie instrumentu przypomina zaś wiolonczelę, a nawet altówkę. Wraz ze strumieniem dźwiękowym pracuje tu także cisza, jakby wypełniona suchym powietrzem. Oba elementy gry formują się w meta rytmiczną strukturę, pełną desperacji i zapalczywości. Trzecia część budowana jest masywnym, wyjątkowo brudnym tembrem smyczka i pojedynczymi szarpnięciami za struny. Z kolei w czwartej narracja sprawia wrażenie zapętlonej, sycącej się wewnętrznym rytmem opowieści. W piątej improwizacji muzyk nisko ugina kolana i boleśnie wzdycha ugniatając struny, tudzież ryjąc bruzdy w ziemi.

Szósta improwizacja bazuje na szarpaniu strun, kolejna na bardzo efektownym brzmieniowo ich szorowaniu. Artysta za pomocą smyczka i zwinnych palców wydobywa z kontrabasu wszystkie możliwe emocje. Jego instrument śpiewa, skomle, ale i warczy z irytacji. W końcu kontrabasista ów tragizm sytuacji wspiera swoją jakże stylową wokalizą. W dziewiątej części pojawia się zapowiadana trąbka. Smyczek i mały blaszak zaczynają wspólną, niezwykle imitacyjną przebieżkę. Pachnie tu zmysłowym post-barokiem, ale i śpiewnym post-jazzem. Dziesiąta opowieść zdaje się być niezwykle filigranowa. Stojąc na palcach Ksawery płynie filuternym pizzicato, z dużą dawką melodii, jaka rodzi się pomiędzy strunami. Emocje znów pną się ku górze, niemal po rockowemu! W finałowej improwizacji powraca formuła duetowa. Niski smyczek, wokalny zaśpiew Ksawerego i ciepła trąbka Maurycego budują tu balladę, która tłumi nerwowy niepokój całego albumu prawdziwie żywymi, dobrymi emocjami.

 


Bolek i Lolek: Na Dzikim Zachodzie​/​Skutki Uboczne (Live)

Kolejna płyta, to dalece nierysunkowy duet, który rzeczywiście studiował improwizację w Bazylei! Tworzą go: Jacek Chmiel – elektronika, zither, singing bowls i obiekty oraz Jakub Marczyński – instrumenty perkusyjne i zabawki. Muzyka powstała zatem w Szwajcarii (Musik-Akademie Basel oraz H95), część nagrań odbyła się bez udziału publiczności, a część ma charakter koncertowy (ów egzamin!). W sumie, to trzy improwizacje trwające 44 minuty i 6 sekund.

Szwajcaria, to może niezupełnie Dziki Zachód, ale emocje gwarantuje! Po lekturze albumowego instrumentarium łatwo zorientować się, iż tytułowi Bolek i Lolek proponują nam dalece elektroakustyczną przygodę improwizowaną, dodatkowo czynioną pod hasłem naczelnym: nie gramy czystych dźwięków, z czegokolwiek je wydobywamy! I niech żyje preparacja! Dodajmy, z jakże udanym efektem końcowym!

Początek nagrania, to delikatny, elektroakustyczny rozgardiasz. Dużo dźwięków w jednostce czasu, nie zawsze ukierunkowanych dramaturgicznie – przepięcia mocy, mechanika tarcia i stukania, drżące talerze, strunowe echo, dźwięki gar-kuchni w stanie wzmożonej pracy. Wielobarwny free impro efektownie rezonuje, ale i stacza się w mrok post-akustycznego ambientu. Pojawiają się dźwięki samplowane, ale być może, to efekt wykorzystania fal radiowych w trybie live. Muzycy zdolni tu są naprawdę hałasować, ale też doceńmy, jakże efektownie schodzą do akustyki pojedynczego dźwięku. W drugiej improwizacji tkają pajęczynę fonii bardziej skrupulatnie, wyczuleni na niuanse, szukający ciekawych fraz również na pograniczu ciszy. Chwilami całość nabiera post-industrialnego posmaku, przy okazji znów odzywa się radio, które serwuje nam głos … opowiadający o istocie procesu improwizacji. Dużo też dzieje się w warstwie elektronicznej, która nie skąpi nam incydentalnie drum beats, a także siarczystego, syntetycznego szumu. Trzecia, najdłuższa improwizacja zdaje się konsumować wszelkie atrybuty jakości Bolka i Lolka. Muzycy dostarczają nam kolejne porcje nowych dźwięków i nie przestają zaskakiwać. Rezonują talerze, coś drży niczym agregat prądotwórczy, coś szumi, niczym tuba dużego instrumentu dętego. Na powierzchniach płaskich ugniatane są tajemnicze przedmioty, a wokół nich snują się elektroakustyczne drony nieznanego pochodzenia. Znów wracają fale radiowe, które zdają się tu być kolejnym generatorem dobrego hałasu. W końcowej fazie nagrania wiele wątków jeszcze zyskuje na kolorycie brzmienia. Niektóre przypominają pracujące wytrwale elektronarzędzia, inne snują się dronowym, rezonującym ambientem. Na finał znów dostajemy garść talerzowych hałasów, trochę piszczącej elektroniki i kilka post-perkusyjnych incydentów. Czterdzieści cztery minuty za nami i ani jednej straconej sekundy! Egzamin zdany celująco!

 


Coagulant: Archival Recordings for Paolo Monti

W świecie muzyki nieoczywistej precyzyjne sformułowanie albumowego credits bywa czasami dalece utrudnione. W przypadku tej płyty (jedna kompozycja, 33 minuty z sekundami) recenzent postanowił zacytować opis wydawcy w całości:

Coagulant to konceptualny projekt dźwiękowy opracowany przez Fk drone w 1998 roku, a kierowany przez Fabio Kubica. Jest powiązany w wielu obszarach z dźwiękowymi eksperymentami, a sam proces tworzenia polega na elektronicznej manipulacji za pomocą mikrofonów, przycinaniu i klejeniu zebranego materiału z otoczenia dźwiękowego, edycji sprzężenia zwrotnego audio i strukturyzacji częstotliwości skośnych, które opierają się na hipnotycznych dronach.

W fakturze dźwięku, który płynie do nas z samego dna ciszy, odnajdujemy nieprzebrane warstwy szumu, które zdają się drżeć, metalicznie rezonować, a po chwili także pulsować. Ubrane w szaty ambientu trzy, a nawet cztery wątki płyną nerwowym, budzącym przestrach strumieniem dźwiękowym. Wiemy doskonale, iż pierwowzorem tego, co teraz słyszymy są prawdziwe dźwięki otoczenia. Ale to nas nie uspakaja, wręcz budzi dodatkowy niepokój. Mamy wrażenie, że oglądamy film pozbawiony obrazu, który opowiada o wizji świat post-apokaliptycznego, świata, którego nie ma i być może nigdy nie było. Być może to soundtrack do jakże realnej, codziennej trwogi, która jest z nami już cały miesiąc. Bogata narracja, budowana niekończącymi się powtórzeniami potrafi incydentalnie eskalować swoje natężenie, kreując przy tym nową, post-realną definicję piękna.

Opowieść ma dwa punkty zwrotne. Pierwszy ma miejsce w okolicach 14 minuty. Strumień fonii tłumi się wówczas do postaci basowego drona, na którym rozbudowuje się nowy wątek, dalece bardziej mroczny, wolniej pulsujący, bardziej zasklepiony do wewnątrz. Deep bass drones & pulsation, jakbyśmy właśnie schodzili do piwnicy (schronu?). Z kolei w okolicach 22 minuty w dark ambientowym tyglu strachu pojawia się nieco wyższe pasmo fonii. Przypomina zapętlony, zmutowany wrzask choru kościelnego. Flow narasta, rozlewa się coraz szerszym korytem desperacji. Wieczna repetycja gęstej mazi post-realizmu, niczym martwa mantra, która czeka na niechybny koniec. Ten następuje w drodze niemal 90-sekundowego gaszenia wszelkiego życia w tej części ludzkiego kosmosu.

 


kakofoNIKT: Dance Epidemic - Greatest Hits A​.​D. 1518

Nasz ponadgatunkowy taniec z nowościami Antenna Non Grata kończymy … tańcem epidemicznym, jaki miał miejsce 500 lat temu, a dziś stał się konceptualnym powodem, by kilku dziarskich poznaniaków pomuzykowało w jego opętańczym, dalece elektronicznym rytmie. Formacja kakofoNIKT, to Patryk Lichota - syntezator, sampler i sekwenser, efekty, saksofon sopranowy i tenorowy, bass Fendera, Hubert Wińczyk – syntezator, sampler, nagrania terenowe, drum machine, głos i teksty (z drobnymi wyjątkami) oraz Michał Joniec, którego udział został określony jako ghost heart. Dwanaście utworów, 64 minuty.

Dźwiękowy teatr bez obrazu, żonglerka gatunkami, czyniona z dużą artystyczną bezczelnością i cała masa nasyconego elektroniką rytmu, to najkrótszy z możliwych opisów tego, co kakofoNIKT proponuje na swym nowym albumie. Ów nieco szalony kalejdoskop zdarzeń zaczyna się niczym nawoływanie na misterium. Elektroniczne tło, w którym dzieje się naprawdę dużo (startujący samolot, neo-folkowe zaśpiewy), zagubione frazy perkusji i dęcie w złoty róg! Całość lśni dark ambientem i łapie rytm post-electro. Zaraz potem słyszymy stylowy drum’n’bass, bogacony czystymi pasmami syntezatora. W trzecim epizodzie masywna baza nie odpuszcza, pojawia się saksofon, a w pakiecie sampli odnajdujemy wątek ragtime’owy, hałasy ala Squarepusher i pasaże godne J.M.Jarre’a! Wszystko niczym majaczenia upalonego erudyty! W kolejnej części pojawia się głos, który recytuje ważne (nieważne) treści, a całość znów ma postać drum’n’bass z coraz bardziej nerwowym tłem.

Kakofoniczny kalejdoskop epatuje dźwiękami z godną uwagi zapalczywością! Piąty epizod przypomina diabelski młyn w lunaparku, szósty zaś przywołuje dobre czasy new romantic z lat 80. ubiegłego stulecia. Z kolei siódemka zdaje się być jednym z najciekawszych momentów płyty. Zbudowana na pętli kameralnej frazy strunowej, ożywiana zostaje nieco tanecznym rytmem, a barwiona głosem i poświatą saksofonowego echa. W ósemce pulsuje basowe electro, syntezatory tańczą wokół własnej osi, a dołem płynie dość archaiczna w brzmieniu elektronika nierozpoznanej do końca proweniencji. W części dziewiątej chyba unosimy się w powietrzu. Frywolny balet z dużą ilością akcentów perkusyjnych i post-perkusyjnych. Swobodny beat i znów posmak new romantic, ale w dalece mrocznych klimatach. Kolejna opowieść kontynuuje rytmiczny trip, znów brzmi nieco archaicznie, a jej uzupełnieniem są szepty, a potem tajemnicze słowa. Ciekawie na tym tle prezentuje się przedostatni utwór. Zbudowany down-stepowym rytmem i efektownie brzmiącym basem Fendera znów napotyka na bystre, rozhisteryzowane tło. Rytm finalnej opowieści zdaje się zaś być poszarpany nadkreatywnością jego twórców. Bogata w wydarzenia syntezatorowa narracja kończy tę nienudną, ale na pewno zbyt długą opowieść.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz