piątek, 18 marca 2022

Gonçalo Almeida in trio, duo and solo! The Fire Walks With Him!


Portugalski kontrabasista i basista Gonçalo Almeida należy do coraz szerszego grona muzyków improwizujących, którzy … mają na łamach Trybuny zrecenzowane niemal każde nagranie! Muzyk od czasu do czasu koncertuje w Polsce, ma tu kilka płyt wydanych w pewnej iberyjskiej serii, ale w realiach krajowych nie jest jeszcze gwiazdą pokroju Rodrigo Amado, czy Vasco Trilli, o Agusti Fernándezie nie wspominając. A to duży błąd, drodzy umiłowani w improwizacji rodacy!

Trzy najnowsze płyty z udziałem Almeidy przynoszą nam wiele wspaniałych dźwięków i po raz kolejny pokazują, jak wszechstronnym muzykiem jest Portugalczyk. Najpierw z gitarą basową u boku zaprosi nas na psychodeliczny trip, którym zakręci nas wokół własnej osi i nie wypuści z rąk do ostatniej sekundy nagrania. W kolejnym nagraniu będzie medytującym kontrabasistą, który plecie niekończące się historie w towarzystwie akustycznego gitarzysty. Wreszcie na koniec dzisiejszego mini przeglądu wróci do basówki i zabierze nas w czarną otchłań niekończącego się mroku.

Oto i On, Pan Gonçalo! Welcome!

 


Almeida/ Lopes/ Ernsting  Misanthrope (Subcontinental Records, CD 2021)

Na otwierające dzisiejszy zbiór recenzji muzyczne trzęsienie ziemi wybieramy się do miasta, w którym Almeida pomieszkuje od wielu lat. To Rotterdam, a miejsce zwie się Soundport. Na hipnotyczny, meta rockowy, w pełni improwizowany, mizantropiczny spektakl dźwiękowy, wyposażony w gitarę basową Portugalczyk zabiera swego rodaka Luisa Lopesa (gitara elektryczna) i lokalnego drummera, z którym muzykuje w wielu składach – Philippa Ernstinga. Muzycy grają tu dla nas przez 55 minut z sekundami, a swoją podróż dzielą na sześć odcinków specjalnych. Uwaga, wydawcą płyty jest label z … Indii!

Początkowa faza koncertu zdaje się stać w miejscu, niczym zastygła lawa po niedawnej erupcji. Szklista, niemal niewidoczna gołym okiem gitara, burczący bas, zdobiony mikro ornamentami i leniwy doom drumming pozostają w meta rockowej repetycji, czekając na kolejny krok, którego kierunek nie jest jeszcze znany. Almeida i Lopes pętlą się w sobie, ich głowy pełne są pomysłów i niezdecydowania, Ernsting zaś oplata ich obu pajęczyną perkusyjnych incydentów. Opowieść trwa, a jej tempo wytrąca się w rezultacie tajemniczych reakcji chemicznych. Każdy z muzyków zdaje się mieć swoje indywidualne tempo, każdy z nich jest tu królem i może pozwolić sobie na wszystko. Punk & jazzy w pokręconych metrach, fikuśnie zapętlone, coraz gęstsze, aż do momentu przełomu. Spowolnienie pcha muzyków w mrok, zdobiony zaprogowymi, gitarowymi dźwiękami i basowymi flażoletami. Drugi odcinek otwiera bas, który tonie w dubowym echu. Szorstka perkusja bije spokojny rytm, a gitara w stadium stand by preparuje i czeka na moment, by uciec w psychodelicznym kierunku. Strumień narracji nadyma się jak balon, tempo zaś ponownie wytrąca się w wyniku zderzenia cząsteczek masy. Tu idzie ono wprost z perkusyjnego werbla. Bas dodaje tymczasem rockowe przełomy, a gitara kilka post-jazzowych frazowań. Kłębowisko emocji pcha narrację ku górze, coraz szybszymi, nerwowymi ruchami. Improwizacja znów gaśnie powoli, jakby muzycy nie chcieli dziś skończyć tej szalonej sesji. Trzecią część otwiera perkusja doposażona w dobrą energię. Bas studzi się w dubie, a gitara efektownie sprzęga. High voltage on lazy fire! Po kilku chwilach na czele orszaku staje gitara o stu twarzach, bas schowany na backgroundzie szyje masywną chmurę dubu, perkusja zaś destymuluje narrację częstymi zmianami dynamiki.

Początek czwartej części znów stoi po kolana w mazistej brei. Perkusja drży, gitara leniwe muska struny, a lekko spóźniony bas czeka na reprymendę. Zdaje się, że teraz wszyscy już mogą tkać lepką pajęczynę wystudzonych powiązań. Tempo rośnie jakby przy okazji, głównie z intrygi perkusisty. Psychodelia leje się za ścian dość leniwymi strugami, ale systematycznie gęstnieje. Bas ucieka ku górze i sieje ferment zmyślnymi improwizacjami. Narracja skrzy się fajerwerkami, niczym wiejski lunapark i znów gaśnie na długim dystansie, z prawdziwie portugalską zadumą. Początek przedostatniej historii wybudza nas z pozornego letargu. Bas rysuje punkowe pętle, gitara najpierw sprzęga się silnym prądem, a potem odlatuje bardzo wysoko, perkusja zaś stawia zasieki i dopełnia czarę zachwytu! Improwizacja znów jest gęsta, lepka od potu i słodka od krwi. Gitara ucieka do nieba, bas chowa się w piekle. Tempo najpierw rośnie, potem raptownie spada. Ostatnia prosta pachnie soczystym, starym Black Sabbath! Finałowy odcinek specjalny trzyma klimat poprzedniego epizodu. Bas żłobi bruzdę w ziemi, gitara płynie wysokim wzniesieniem, perkusja zaś twardo stąpa po ziemi i kreśli ramy tej niebywałej impro dramy ugotowanego rocka! Kwaśne pętle gitary, stabilne tempo basu i perkusji, które z czasem wzrasta, wreszcie efektownie spowolniony, gęsty finisz, który zdaje się być nade wszystko udziałem pulsującej emocjami gitary basowej. What a game!

 


Almeida/ Serries  Live at OZO Land (Cylinder Recordings, CD 2022)

Nastrój zmieniamy dość radykalnie, oto bowiem przed nami skupiona, chwilami medytacyjna improwizacja w wykonaniu naszego bohatera (kontrabas) i Dirka Serriesa (gitara akustyczna). Czerwiec ubiegłego roku, koncert w holenderskim Hunsel (OZO Land) w ramach serii JazzBlazzt. Muzyka płynie do nas nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym, który na potrzeby płyty został podzielony aż na dwanaście części. Odsłuch całości zajmie nam prawie pięć kwadransów.

Początek koncertu swobodnie improwizowanego, to tradycyjnie mała gra rozpoznawcza. Dodajmy, iż muzykom towarzyszą odgłosy ptaków, które zapewne posadowiły się nieopodal salki koncertowej. Narrację tworzą tu pulsujące pizzicato kontrabasisty i skupienie gitarzysty, który ślęczy nad strunami. Obaj szukają punktu zaczepienia, szarpią za struny, ugniatają je, a tym który pierwszy sięga po smyczek jest Almeida. Wypuszcza garść gruboziarnistego baroku i przez moment, w ramach trzeciej części prowadzi koncert w pełni samotnie. W czwartej części znów słyszymy ptaki i nowy zasób energii, jaka pojawia się na gryfie gitary. Reakcja kontrabasu zdaje się być jednak dość leniwa. Muzycy szorują wytrwale struny swoich instrumentów, po czym ich flow narasta, kreując bardziej melodyjne, ale i niepokojące frazy. Piąty odcinek, to pierwsza perełka w zestawie. Najpierw Dirk z kłębowiska dźwięków buduje małą opowieść solo, a potem do gry włącza się mroczny, nisko zawieszony smyczek kontrabasu. Narracja szuka ciszy, w czym pomaga drugi smyczek, jaki pojawia się na gryfie gitary. Nim koncert dobrnie do połowy (przynajmniej w zakresie numeracji jego podczęści), muzycy wrzucają jeszcze do tygla narracji kilka bardziej energicznych szarpnięć za struny. Akcenty percussion także dobrze wpływają na dramaturgię tej fazy koncertu.

Kolejny epizod kreowany jest przez przeciwieństwa. Gitarowe riffy i rezonujące struny kontrabasu, dźwięki krótkie i długie, grane wolno i szybko, zapętlone frazy gitary i westchnienia smyczka. Zaraz potem znów swoje dokłada ptasia rodzina, a tuż po tych drobnych pląsach obaj muzycy zamieniają się w perkusjonalistów. Improwizacja ciekawie się pętli i szuka nowych dróg. Najpierw krótki, ale popisowy epizod solowy Almeidy. Muzyk kreśli post-barokowe frazy używając chyba dwóch smyczków jednocześnie. Piękny moment, niepozbawiony zmysłowej dynamiki! Wreszcie czas na dwa finałowe fragmenty, bardziej rozbudowane czasowo. Najpierw bystre otwarcie ze strony gitarzysty, pełne narracyjnych kantów, zdobiących zaczepną ekspozycję. Po dwóch minutach odzywa się kontrabasista, który leniwie szarpie za struny. Narracja rozkręca się niczym spirala zegara, ale i tak jest odrobinę przegadana. Wiele rekompensuje sam finał koncertu, początkowo budowany w skupieniu, małymi, urywanymi frazami, z oddechem ciszy na plecach. Przypomina balansowanie na linie, kreowanie z mantryczną konsekwencją wyważonego emocjonalnie strumienia dźwiękowego. W połowie tej opowieści muzycy sięgają po smyczki, ich struny delikatnie rezonują, a całość zdaje się schodzić coraz niżej na kolanach, tak, by ostatni dźwięk mógł być wydany już w pozycji leżącej.

 


Goz  Domus (Zona Watusa, Kaseta 2022)

Wracamy do mocy i siły kreacji, jaka płynie z faktu improwizowania na gitarze basowej! Tym razem Almeida w wersji solowej - tylko on, jego instrument i zapewne cała, świetnie uzbrojona armia gitarowych pick-upów. Nie znamy szczegółów, ale prawdopodobnie dla uzyskania frontalnego brzmienia, muzyk użył też innych narzędzi do torturowania basowych strun, a szczególnie dźwięków, jakie wydają. W każdym razie przygotował nam trzy utwory - jeden krótszy, dwa znacznie dłuższe. W przypadku trzeciego z nich w procesie dekonstrukcji żywych dźwięków pomogła mu lokalna, rotterdamska załoga o jakże urocze nazwie Torture Corpse. Reasumując: trzy utwory, 41 minut i niezliczone pokłady dobrych i złych emocji! Uwaga, wydawca jest tym razem kataloński! Brak dokładnych danych o miejscu i czasie rejestracji tej muzyki.

Pierwsza część tej szalonej płyty zdaje się być skromnym do niej wprowadzeniem. Ma formę ambientowego drona, który wypełniony jest stygnącym napalmem – pulsuje, drga, toczy się niczym walec. Śmiertelny i mroczny demon czai się tuż za rogiem, ale sceną rządzi Czarnoksiężnik z krainy Goz! Druga, zasadnicza część opowieści pulsuje już definitywnie basowymi, ciężkimi, doom metalowymi riffami basu, uderzającymi w nasze zwoje mózgowe niczym młot pneumatyczny. Wokół wątku głównego rozbudowuje się warstwa backgroundu, która z czasem także nabiera intensywności. To wielowymiarowy krzyk fonii, płynący z gitarowych przetworników. Owo tło zdaje się mieć silnie zapętlony zwój mikro melodii, który też na swój sposób zdziera gardło. Całość przypomina ogniste wyziewy wprost z paszczy bliżej niezidentyfikowanego stwora. Efekt wzmaga dubowe echo, jakie snuje się pod gitarowymi riffami, bezskutecznie starające się przebić przez skorupę siarczystego drona. W połowie utworu następuje drobna korekta drive ’u. Pojawia się nowy strzęp melodii, który wije się wokół zasadniczego nurtu opowieści, potem pętli się, narasta albo ginie w nicości, wszystko wedle woli dudniącej śmiercią, basowej ekspozycji. Przez moment mamy wrażenie, że w potoku hałasu słyszymy zmutowany śpiew Beduina. Bywa, że formujący się w tle ambient na moment przejmuje dowodzenie, ale i on po paru pętlach przepoczwarza się w kolejny dron.

Trzecia część Domusa, to w dużej mierze elektroniczna dekonstrukcja dźwięków żywego instrumentu, otulana echem zagubionego kosmosu. Owe żywe kultury dźwiękowe towarzyszą nam przez długi czas, czasami mają nawet dość czyste, prawdziwie basowe brzmienie. Narracja jako całość w pierwszej części prawie 19-minutowej ekspozycji zdaje się być rwana na strzępy mocą nieznanej siły. Słyszymy gitarowe sprzężenia i inne pozornie realne frazy, które giną w potoku coraz bardziej siarczystego ambientu. Z czasem ów mroczny, poszarpany, elektroakustyczny flow zaczyna formować się w gęsty, jednorodny strumień brudnego hałasu. Do końca nagrania wybija on nas w fotel, czasami przyjmując formę bardziej zwartej ekspozycji ambientowej.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz