wtorek, 24 maja 2022

The Shrike Records: two next steps! Stovelit Lines & Iklectik Recordings!


Brytyjski label Shrike Records powstał w roku ubiegłym i koncertuje się na prezentacji muzyki zarejestrowanej w ostatnich kilku latach w londyńskim Klubie Iktectik. Oczywiście, muzyki swobodniej improwizowanej, i to często w wymiarze całkiem szalonych, elektroakustycznych incydentów, muzyki jakże brytyjskiej, jakże utytułowanej w wymiarze personalnym.

Do tej pory ukazało się sześć dziarskich płyt CD (i wersji elektronicznych na dedykowanym bandcampie), a jak pokazują trybunowe statystyki, jedynie trzy z nich były do tej pory zrecenzowane. Dziś zatem sięgamy po dwie kolejne, a tę szóstą zostawiamy sobie na inną okazję.

Na rzeczonych dwóch krążkach cofamy się do roku 2017 i słuchamy najpierw bystrej, po części akustycznej improwizacji okraszonej gitarą elektryczną, a zaraz potem tria, które w sposób absolutnie niekontrolowany korzysta z akcesoriów elektronicznych, elektro-pochodnych i jakichś bliżej niezidentyfikowanych obiektów. W drugim z przypadków smaczku naszym słuchowym eksploracjom dodaje fakt, iż wydawca nie wyszczególnia instrumentarium muzyków, zatem nasza wyobraźnia zdaje się nie mieć tu granic! So, Welcome to world of unlimited sounds!

 


Steve Beresford/ John Butcher/ Terry Day/ John Edwards/ Thurston Moore  Stovelit Lines (CD 2022)

Na początek kwintet prawdziwych weteranów sceny free impro i rocka! Bo taki kontrabasista, dziś już po 60. urodzinach, jest w tym gronie najmłodszy! W każdym razie na osi czasu odnotowujemy 30 listopada 2017 roku, na scenie lądują zaś tacy oto muzycy: Steve Beresford – fortepian i obiekty, John Butcher – saksofony, Terry Day – instrumenty perkusyjne, John Edwards – kontrabas oraz Thurston Moore – gitara. Trzy swobodne improwizacje trwają tu trzy kwadranse bez kilku sekund.

Istnieje przypuszczenie, graniczące z pewnością, iż muzycy w takim składzie grają ze sobą po raz pierwszy, i pewnie ostatni, w swym najeżonym wieloma doświadczeniami życiu. Ale każdy dźwięk zdaje się przeczyć tej pokracznej tezie. Artyści od pierwszego westchnienia świetnie się ze sobą komunikują i demokratycznym szlakiem prowadzą swobodną improwizację na kilka efektownych szczytów. Sam początek, to elektroakustyczne szmery z obiektów pianisty, oniryczne frazy na gryfie gitary, a także garść krótszych i dłuższych fraz ze smyczka, perkusjonalii i ciężko oddychającego saksofonu. Moc narracji buduje się tu na gryfie posadowionego centralnie kontrabasu, kreatywny ferment płynie zaś z obu przeciwległych flanek, z woli pianisty preparatora i równie nerwowego gitarzysty. Improwizacja rozwija się wieloma kanałami, muzycy wchodzą w interakcje w podgrupach (choćby saksofon i gitara), kilka ostrych, free jazzowych uderzeń w klawisze proponuje pianista, ale ów elektroakustyczny melanż całkiem niespodziewanie odnajduje gęstą ciszę, głównie za sprawą dramaturgicznej stanowczości gitarzysty. Po kilku pętlach zadumy narracja dość szybko łapie free jazzowy drive i płynie niesiona emocjami roześmianego saksofonu. Kolejne wyhamowanie wydaje się być jeszcze bardziej efektowne, wprost w objęcia preparacji, bardzo kameralnych, ale z uwagi na rozbudowane instrumentarium, chwilami pachnących swądem upalonych kabli zasilających. Finał pierwszej, prawie 20-minutowej opowieści leje się dronami, przy okazji uroczo podkreślając dalece ponadgatunkowy wymiar owej brytyjsko-amerykańskiej przyjaźni muzycznej.

Druga improwizacja tylko nieznacznie przekracza dziesięć minut. Jej pierwsze frazy budzą się w mroku niemal egzystencjalnego lęku. Kontrabas trzeszczy, gitara skowycze, inside piano rozsiewa aurę niepewności, którą wspiera ambient gitary, a samodzielne echo dopełnia obrazu dramaturgicznego suspensu. Całość narasta niczym letnia burza, łyka powiewy gitarowego prądu, a swoje dodają tu lekki saksofon, obiekty i wybudzone ze snu perkusjonalia. Zakończenie jest gęste, bardzo efektownie polepione z dysonujących fraz, smakuje niczym udana randka free jazzu i free rocka.

Ostatnia improwizacja, sama w sobie świetnie skonstruowana jak na kanony free impro, budowana jest inicjatywą ustawodawczą obiektów i gitary, zaś wypełniona uroczymi parsknięciami dźwięków ze strony pozostałych uczestników spektaklu. Zaczyna duet, potem doskakuje rozochocony sopran, zaś bas i perkusjonalia zdają się tu już wchodzić niemal na gotowe. Kilka ostrzejszych fraz piano budzi dodatkowe porcje ekspresji, ale improwizacja, jako kolektywna całość świetnie panuje nad emocjami i dawkuje je nam dokładnie w taki sposób, jaki sobie zaplanowała. Tu, podobnie jak w części pierwszej, po szybko osiągniętym wzniesieniu, narracja wchodzi w odmęty ciszy, onirycznej tajemnicy i brutalnego mroku. Po chwili zawahania, z kontrabasowego pizzicato zdaje się płynąć nowe życie. Jest też ciepłe piano, wystudzony saksofon i lekko rozstrojona gitara. Jakby open jazz mieszał się tu z post-rockowym ambientem. Emocje rosną, a saksofon i gitara stają tu na czele pochodu. I znów zakończenie utworu zdaje się być jego najlepszą częścią. Repetycje, gitarowe slajsy, dęte przedechy, bystre piano lepią się tu w efektowne, finałowe crescendo. Po osiągnieciu punktu przegięcia improwizacja gaśnie duetem, który ją rozpoczynał, czyli gitary i obiektów, tu okraszonym zwinną porcją perkusjonalii.

 


Steve Beresford/ Steph Horak/ Gino Robair  Iklectik Recordings (CD 2022)

Na kolejnym albumie znów odnajdujemy Steve’a Beresforda (zapewne fortepian i obiekty). Towarzyszą mu: Gino Robair (zapewne instrumenty perkusyjne, elektronika, obiekty) oraz Steph Horak (zapewne głos, może elektronika i być może także cały arsenał tajemniczych przedmiotów, które wydają dźwięki, tudzież tworzą sferę wizualną koncertu). Jak już wspominaliśmy, edytor nie podaje nam danych instrumentalnych, zatem pozostają nam jedynie domysły, a także to, co słyszymy w trakcie odsłuchu bardzo długiej (prawie pięć kwadransów) płyty. Pięć pierwszych improwizacji (w tym trzy epizody solowe) zarejestrowano 5 lipca, ostatnią zaś 26 listopada 2017 roku.

Ów elektroakustyczny challange, rozpisany na troje głów i tysiące przedmiotów wydających dźwięki, zaczynamy od dwóch improwizacji w trio, które trwają ponad dwa kwadranse. Pierwsza z nich dość szybko łapie industrialny sznyt i zasypuje nam uszy szalonymi pomysłami i karkołomnymi dźwiękami, pośród których odnajdujemy kobiecy głos i perkusjonalia po stronie żywych fraz i cały ocean elektroakustycznych fake sounds, których źródła pochodzenia jedynie się domyślamy. Duża zmienność akcji i nadkreatywność artystów nie mogą tu ujść naszej uwadze. Początek drugiej części stawia na bardziej akustyczne preparacje, ale ów błogostan nie trwa zbyt długo. Zwoje syntetycznych fraz, sampli i elektronicznych dewastacji szybko opanowują scenę. Tempo narracji jest raczej wolne, nawet leniwe, a jego kolejne fazy wyznaczają incydentalne mikro hałasy i plastry nieco przyjemniejszych fonii. Pod koniec całość zdaje się nabierać nieco slapstickowego charakteru.

Dużo bardziej atrakcyjne wydają się trzy ekspozycje solowe. Ta w wykonaniu pianisty czerpie emocje głównie z akustycznych fraz. Najpierw to bardzo efektowne preparacje, potem free jazzowa rejterada po gorących klawiszach. Jeszcze milsza dla ucha zdaje się być propozycja wokalna. Mroczny głos kobiecy zatopiony w mglistym ambiencie, z czasem nabiera nieco bardziej industrialnego posmaku. Wreszcie solo perkusjonalisty – zaczyna się od dialogu z publicznością i śmiechu. Potem następuje faza akustycznych preparacji, które z każdą pętlą narracyjną nabierają silnego odczynu syntetycznego. Szczęśliwie maszyneria przemysłu ciężkiego raz po raz nabiera tu intrygującej lekkości.

Trzeci set w trio trwa tym razem niespełna dwa kwadranse. Od początku bez zmiłowania dla naszych uszu – elektroakustyczna parada fake sounds! Masywna post-elektronika kontrastowana jest głosem, który zdaje się być lekki, ale i dalece tajemniczy. Część brzmień pachnie tu elektroniką analogową, część lepi się z miliona sampli. Odnosimy wrażenie, że jesteśmy w zakładzie hydraulicznym, tudzież mechaniki pojazdowej, pośród tysiąca elektronarzędzi, na przednówku instytutu doświadczalnego, który pyta o granicę percepcji ludzkiego słuchu. Dużo lepiej dzieje się w drugiej części tej długiej improwizacji. Muzycy hamują temperamenty, zdejmują nogę z gazu, tłumią ekspresje, potrafią nam zaserwować nawet minimalistyczne, akustyczne frazy. Wchodzą w dużo ciekawsze interakcje, a ich improwizacja nabiera pewnego ładu dramaturgicznego. Z czasem znów łapią industrialnego bakcyla, przypominają wtedy wczesne nagrania AMM. Tak, bez wątpienia trio z Iklectic lat temu pięćdziesiąt zrobiłoby na londyńskiej publiczności niesamowite wrażenie.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz