wtorek, 13 września 2022

The Relative Pitch and the august’ fresh fruits: Amidea Clotet! Michael Foster! Forbes Graham!


Amerykański label Relative Pitch Records doskonale wpisuje się w idiom pandemicznej nadprodukcji dźwięków w obszarze naszej ukochanej muzyki improwizowanej. Nowych wydawnictw przybywa z każdym miesiącem, a w nieskończonych zasobach pamięci zewnętrznej redakcji właśnie wylądowało osiem premier wrześniowych. Przed nam wszakże do omówienia nowości … sierpniowe! To szczęśliwie tylko trzy tytuły i zaraz z nieukrywaną radością (bo to dobre płyty są!) pochylimy nam nimi nasze uszy i nasze recenzenckie pióro.

W dzisiejszym zestawie dwa albumy solowe i jedno trio, choć na okładce płyty podpisane ledwie jednym nazwiskiem. Wśród podmiotów wykonawczych jedna Katalonka i czworo przedstawicieli amerykańskiej socjety improwizatorów. A na samych dyskach trzy zestawy zaskakujących i intrygujących fonii, niekiedy trudnych w odbiorze, na ogół podanych w swobodnych, choć czasami ustrukturyzowanych improwizacjach. Jedni z walki z materią dźwięku wychodzą definitywnie obronną ręką, inni miewają chwile słabości, ale decydując się na redakcyjne resume, możemy już teraz wszystkie trzy albumy z całą stanowczością zarekomendować!




Amidea Clotet  Trasluz

Amidea Clotet – gitara elektryczna i obiekty; od września do października 2021, La Sexta Baja, Barcelona. Siedem improwizacji, niespełna 42 minuty.

Z ekspresyjną gitarzystką z Barcelony zetknęliśmy się po raz pierwszy kilka miesięcy temu, przy okazji efektownego albumu Spontaneous Combustions, nagranego wspólnie z Agusti Fernandezem. Wiemy zatem, że młoda Amidea traktuje struny gitary elektrycznej silnie zatemperowanym smyczkiem, a dodatkowo zniekształca generowane przez siebie dźwięki bardzo wytrwale pracując na gitarowych przetwornikach. Efekt jej pracy bywa doprawdy piorunujący. Na swoim debiutanckim albumie solowym Katalonka pokazuje także, iż zmysł dramaturgiczny i umiejętność utrzymywania uwagi słuchacza w potoku trudnych, niekiedy agresywnych dźwięków jest jej definitywnie mocną stroną.

Improwizacja otwarcia przypomina tu martwy post-barok, który dekonstruowany jest gitarowymi przetwornikami i mechanicznymi dewastacjami strun. Całość udanie szuka rezonansu, a w swej końcowej fazie przypomina pomruki basu, któremu ktoś odciął zasilanie elektryczne. Druga opowieść także przypomina płynną strugę zagęszczonych, gitarowych wymiotów, jakby struny rozciągane tu były ponad miarę swoich fizycznych możliwości. W trzeciej narracji artystka stawia na pewną dynamikę, nie tylko piłuje struny smyczkiem, ale także dodaje dźwięki szarpane. Całość, choć równie dosadna, jak poprzedniczki, wydaje się jednak lżejsza, bardziej wyczulona na dźwięki zbliżone do tego, czym winna nas obdarzać gitara. Na zakończenie improwizacji słyszymy niemal pojedyncze frazy, które szukają ciszy. Kolejne dwa odcinki, najdłuższe na albumie, to crème de la crème tego zbioru jakże szalonych fonii. Początek czwartej opowieści, to szemrzące, gitarowe pick-upy, rodzaj elektroakustycznej medytacji. Całość nabiera gęstości, ale jednocześnie artystka selekcjonuje nam więcej żywych, niemal akustycznie brzmiących fraz. Wraz ze wzrostem ekspresji, mamy wrażenie, że grają dla nas przynajmniej trzy gitary. Finał tej zmysłowej opowieści przypomina wytłumioną, elektroniczną plądrofonię. W piątej odsłonie gitarzystka jeszcze bardziej skupia się na szczegółach, ale nie gubi przy tym agresji. Pracując blisko ciszy, incydentalnie zbliża się do strefy hałasu. Dewastuje struny, ale jednocześnie do nich przemawia, jakby tuliła je do snu. Buduje rezonujący potok gitarowych post-riffów. W przedostatniej części struny wydają się być zdzierane do gołej skóry, a stukanie po pudle rezonansowym gitary buduje dubowy klimat. Pod koniec instrument Clotet brzmi tu niczym zdewastowana bałałajka. Końcowa improwizacja, to gęste, siarczyste drony. Mroczne podsumowanie doskonałej płyty, w trakcie którego struny gitary ostatecznie konają pod naporem smyczka.



 

Michael Foster  The Industrious Tongue

Michael Foster – saksofon tenorowy i sopranowy, sample i oscylatory; czas powstania nieznany, Nowy Jork, GSI Studios. Dziewięć improwizacji, 45 minut.

Kolejny solowy album w naszej mikro kolekcji nowości zza Wielkiej Wody i znów porcja niebywałych zdarzeń fonicznych. Czy istnieje granica tzw. rozszerzonych technik wydobywania dźwięków z saksofonu? Amerykański muzyk pokazuje, iż only sky is the limit! Na Pracowitym Języku proponuje nam plejadę rozwiązań brzmieniowych, które z jednej strony permanentnie zaskakują skalą swojej innowacyjności, z drugiej mogą być też sporym wyzwaniem dla mniej wprawionego słuchacza. Zwłaszcza te fragmenty improwizacji (zapewne nieco ustrukturyzowanej), w trakcie których artysta doposaża akustyczne frazy gęstymi strugami dodatkowych, niemal syntetycznych dźwięków. Album składa się z ośmiu stosunkowo krótkich improwizacji, pokazujących wysoki poziom kreatywności i wyśmienity warsztat instrumentalny muzyka oraz finałowego, ponad 13-minutowego utworu, pełnego zniekształconych, niemal plądrofonicznych fonii, w trakcie odsłuchu których pojęcie hałas zaczyna nabierać nowego, naprawdę groźnego wymiaru.

W trakcie wspomnianych, pierwszych ośmiu zdyscyplinowanych czasowo utworów muzyk raz za razem podsyła nam dźwięki, których pochodzenia możemy się jedynie domyślać. Wiele jednak wskazuje na to, iż artysta jedynie preparuje dźwięki akustycznego instrumentu. Mamy zatem mechanikę dysz i klasterów, a także hydraulikę tuby, która prawdopodobnie w trakcie improwizacji wypełniana jest różnymi tajemniczymi przedmiotami (silniczki elektryczne?). Słyszymy ruchy zmasowanego powietrza, w strugach których from time to time pojawiają się ochłapy bardziej dźwięcznych fonii, formujących się w rezonujące chmury. Owe gęste powietrze chwilami brzmi, jakby w ciepłej tubie skraplało się, a na studyjną podłogę kapała woda. Z kolei w ósmym epizodzie wszystko brzmi elektroakustycznie, czasami przebierając formę białego szumu. W trzecim i piątym utworze muzyk frazuje zdecydowanie z dźwiękiem i fragmentami zagubionych melodii. Najpierw, na tenorze pokazuje free jazzowy pazur, potem (już na sopranie) frazuje w estetyce wczesnego Trevora Wattsa, jakby przypadkiem trafił na sesję nagraniową Spontaneous Music Ensemble! Finałowa, długa narracja, to już prawdziwy challange! To odgłosy zakładu szlifierskiego, który ktoś podłączył do prądu wysokiej mocy. Część fraz zdaje się mieć żywe korzenie (jakby pies ślinił się na potęgę!), inne przyjmują powłokę syntetyczną i kąsają głośnymi frazami, niekiedy na granicy tolerancji naszych uszu. Pod koniec opowieści muzyk gubi intensywność przekazu i przechodzi do finałowej fazy wielowarstwowych szumów.



 

Forbes Graham  Another Day, Another Vector

Forbes Graham – trąbka, maszyna perkusyjna, elektronika, Brandon Lopez – kontrabas oraz Cecilia Lopez – syntezatory; sierpień 2021, Firehouse 12, New Hampshire. Pięć części, 54 minuty.

Trzecia z nowości, sygnowana nazwiskiem mniej nam znanego muzyka z Bostonu, ale stworzona we trójkę, m.in. z udziałem doskonałego kontrabasisty Brandona Lopeza, to kolejna dawka intrygujących dźwięków, przyobleczona jednak w bardzo dużą, chwilami inwazyjną dawkę elektroniki, płynącą zarówno od strony trębacza, jak i szerokiej palety brzmień syntezatorowych Cecili. Jak to często bywa w takich sytuacjach, w momentach równowagi elektroakustycznej, tudzież lekkiej przewagi żywych dźwięków, nagranie świetnie się broni. Gdy ów balans zostaje zachwiany, a przestrzeń nagrania skrzy się od syntetycznych strumieni dźwiękowych, jakość improwizacji (tu zapewne nieco skomponowanych) zdecydowanie spada. Muzycy, czy też wydawca określają tę muzykę, jako science fiction impro, my – w kontekście brzmienia warstwy elektronicznej – skojarzenia kierowalibyśmy także ku warstwie dźwiękowej gier komputerowych, tych tworzonych w dawnych, w sumie dość analogowych czasach.

Na starcie nagrania muzycy sprawiają wrażenie, jakby chcieli zaprezentować pełne spektrum swojego instrumentalnego oprzyrządowania. Pierwsze skojarzania ze starymi grami komputerowymi, dźwięki godne lądującego helikoptera, ale także garść smakowitych fraz akustycznych, w trakcie których kontrabas brzmi jak harfa. Po kilku minutach elektroniczny kalejdoskop milknie, a sceną rządzić zaczyna trąbka na pogłosie i żywe, masywne frazy dużego strunowca. Całość nabiera rytmiki o posmaku fussion jazzowym. Druga narracja zaczyna się w klimatach wręcz onirycznych. Muzycy lepią rozbudowane frazy, nie bez posmaku industrialnego, ale szefem trakcji zdaje się tu być przede wszystkim kontrabasista. Sporo dobrego można też powiedzieć o trzeciej ekspozycji, znów konstruowanej z dużą dbałością o brzmienia akustyczne. Sam jednak finał utworu, podrasowany elektroniką, przypomina klasyczne drum’n’bass! W czwartej narracji warstwa syntetyczna przejmuje sprawy w swoje ręce i nie bardzo jest nad czym zawiesić ucho. Zdecydowanie najciekawiej dzieje się w części ostatniej. Początek smakuje post-jazzem wtłoczonym w kłęby subtelnej elektroniki, a przypomina berlińskie peregrynacje Jana Jelinka sprzed dwóch dekad. Dużo dobrego płynie ze strony kontrabasu i delikatnie zdekonstruowanego frazowania trąbki. Potem syntetyka zaczyna walczyć o swoje, ale atrybuty akustyczne pozostają w nocy. Zakończenie jest dynamiczne, dość hałaśliwe, z którego kilka chwil możnaby śmiało usunąć bez straty dla percepcji całości.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz