piątek, 31 stycznia 2025

The Relative Pitch’ late autumn: Trance Map! STA! Carne Vale! Abdou, Gouband & Warelis! Agnel & Zerang! ES Trio! Parkins! Scree!


Nowojorski Relative Pitch Records i jego inwazja edytorska z listopada i grudnia ubiegłego roku: czternaście nowych albumów niosących moc wrażeń dla słuchaczy i godziny pracy dla niestrudzonego recenzenta. Poniżej sięgamy po osiem z nich, w bezmiarze milczenia pozostawiając pięć albumów solowych i jeden duet. Kto ciekaw tych ostatnich bez naszej rekomendacji, zapraszamy na relatywny bandcamp, jak zawsze chętny do udostępniania muzyki w streamingu.

W omawianym pakiecie dużo dobrych emocji, całkiem sporo znamienitych postaci światowej muzyki improwizowanej i jak zawsze kilka nowych, tudzież zaskakujących personalnie konfiguracji. Bez zbędnej zwłoki zapraszamy na odczyt i odsłuch brytyjskiego duetu, wielkiej orkiestry australijskiej oraz kilku międzynarodowych składów dwu-trzy-czteroosobowych, a także kwartetu złamanego w septet.

Definitely welcome! 



 

Trance Map Horizons Held Close

Czas i miejsce akcji nieznane: Evan Parker – saksofon sopranowy oraz Matthew Wright - turntable, live processing, sound design. Dwie improwizacje, 48 minut.

Współpraca Parkera i Wrighta, to niemal półtorej dekady elektroakustycznych przygód saksofonu sopranowego i inteligentnej elektroniki, zapoczątkowanej albumem Trance Map, który dał nazwę kolejnym ujawnieniom. Co ciekawe, w wymiarze fonograficznym wszystkie one stanowiły przedsięwzięcia w formule duo+, zatem najnowszy album, to dopiero drugie nagranie purée duetowe. Koncepcja tej jakże swobodnej improwizacji jest dość prosta – płynący szeroką strugą saksofon sopranowy poddawany jest live processingowi, a całość niekiedy bardzo rozbudowanej ekspozycji barwiona mnóstwem elektronicznych drobiazgów i subtelności, w których Wright jest definitywnie mistrzem świata. Nowa płyta nic w tej materii nie zmienia i jak zawsze jest porcją wyśmienitej muzyki.

Opowieść zrodzona w szeleszczącej ciszy dość szybko nabiera tu rumieńców – sopranista ucieka w oddech cyrkulacyjny, a jego flow zaczyna być dekonstruowany na kilka wątków, z których każdy zdaje się prezentować inne odium dętej narracji. Swoją opowieść konstruuje także elektronik – subtelne, rozkołysane electro, syntezatorowe pasma unikalnych meta melodii, wreszcie plejady skwierczeń i drgań. Po upływie kwadransa Parker zdaje się schodzić na drugi plan, wpadając w rozmarzoną pętlę upływającego czasu. Druga improwizacja konstruowana jest z drobnych, cedzonych przez zęby fraz, przypomina ptasie ćwierkania. Sopranowa ekspozycja łapie echo i urokliwe rozwarstwia się. Akcje elektroniczne rozbudowują się po szóstej minucie, przyjmują postać delikatnie pulsującego beatu. W drugiej połowie utworu sopran nabiera soczystości i daje się ponieść efektownej rytmicznie warstwie elektronicznej.




Sound the Alarm A Large Ensemble Instigation for Palestine

Annandale Creative Arts Centre, Australia, czerwiec 2024: Clayton Thomas – kompozycja, dyrygentura, kontrabas, Sam Gill – saksofon sopranowy, Jack Stoneham – saksofon altowy, Matthew Ottignon – saksofon barytonowy, klarnet, Peter Farrar – saksofon c-melody i altowy, Megan Alice Clune - klarnet, Simon Ferenci – trąbka, Phillipa-Haste Murphy – klarnet basowy, altówka, Freya Schack-Arnott – wiolonczela, Julia Magri – kontrabas, Novak Manojlovic – fortepian, Niki Johnson – talerze, instrumenty perkusyjne, Holly Conner - perkusja, instrumenty perkusyjne, Hayley Chan – perkusja, instrumenty perkusyjne, Lauren Tsamouras – organy elektryczne, Hilary Geddes – gitara elektryczna. Trzy utwory, 69 minut.

Sprawcą tego przedsięwzięcia jest świetnie nam znany australijski kontrabasista Clayton Thomas, który odpowiada tu niemal za wszystko. Na scenie szesnastu lokalnych muzyków w bystrze dobranym instrumentarium – siedem dęciaków, trzy strunowce, trzy zestawy perkusyjne, piano, organy i gitara elektryczna, a na pulpitach (?) trzy rozbudowane, jako rzecze sam Thomas, skomponowane improwizacje, które niosą moc wyśmienitej muzyki, przesłanie dla świata i wsparcie dla tych, którzy potrzebują go teraz najbardziej.

Pierwsza odsłona albumu trwa ponad dwa kwadranse, w trakcie których STA pokonuje wyboistą drogę od post-filharmonicznej, strunowej rozgrzewki, poprzez kameralne akcje w podgrupach, nie bez ekspozycji dronowych, po post-jazzową kulminację. Punktem zwrotnym zdaje się tu być centralnie umiejscowiona na osi czasu akcja perkusjonalistów. Kolejne dwie części albumy są nieco krótsze, bardziej skoncentrowane na niuansach dramaturgicznych wieloosobowej kameralistyki. W introdukcji drugiej opowieści nie brakuje pasm o niemal post-klasycznej estetyce. Z drugiej strony w każdym zakamarku narracji zdaje się czaić ekspresja free jazzu. Tu finał okupiony jest efektowną, dość hałaśliwą gitarą. Trzecia improwizacja ściele się rezonującymi frazami dętymi, smyczkami na gryfach kontrabasów i plejadami drobnych, nieco separatywnych mikro eksplozji. Samo zakończenie nasycone jest odrobiną rzewnej, post-kameralnej melodyki, jakże zgrabnie ułożonej do snu.




Foster/ Bennett/ Wick Carne Vale

Pioneer Works, Red Hook, Brooklyn, czas nieznany: Ben Bennett – instrumenty perkusyjne, Michael Foster – saksofony oraz Jacob Wick – trąbka. Pięć improwizacji, 40 minut.

Pięć nieprzegadanych, swobodnych improwizacji, skupionych na frazach preparowanych i dobrze unerwionych wzajemnymi interakcjami, to krew tego albumu. Muzycy mniej nam znani (może poza saksofonistą) proponują dalece wysmakowaną i pełną pozytywnych doznań podróż po obrzeżach dźwięków perkusjonalii, trąbki i saksofonu.

Początek albumu jest niezwykle skupiony, usłany rezonującym talerzem i drobnymi półmelodiami z trąbki. Szemrzący saksofon wchodzi do gry po kilku minutach i udanie lepi się do duetowej ekspozycji, która pod koniec nabiera intensywności. W drugiej odsłonie artyści jeszcze silniej skupiają się nad gramaturą dźwięku, formując wątłą strugę ambientu, rodzaj onirycznego, post-sonorystycznego spaceru. Trzecią część otwiera trąbka, a wspólna ekspozycja na etapie rozwinięcia śmiało zasługuje na miano mrocznej post-ballady, która czerpie jakość z rozśpiewanych, preparowanych odgłosów wciąż jeszcze żywych instrumentów. W czwartej opowieści muzycy przez moment mają ochotę na bardziej linearną narrację, ale broczą po kolana w szczegółach. W ostatecznym rozrachunku dają się ponieść na poły melodyjnej ekspresji. Końcowa improwizacja trwa ponad dwanaście minut i zgrabnie reasumuje ów urokliwy kęs free improvised music. Odrobina dynamiki na etapie preparacji, intrygujące zwarcia i medytacje czynione metodą call and response, post-balladowe interludium i dynamiczne, free jazzowe podsumowanie. 



 

Abdou/ Gouband/ Warelis Hammer, Roll and Leaf

Nagrania domowe, Francja (?), luty 2024: Sakina Abdou – saksofon altowy i tenorowy, Marta Warelis – fortepian oraz Toma Gouband – perkusja, kamienie i liście. Dziewięć utworów, 66 minut.

Francusko-polskie spotkanie rising stars europejskiej sceny improwizowanej w subtelnym, nieinwazyjnym towarzystwie bardziej doświadczonego perkusjonalisty, to być może jedno z bardziej ważkich wydarzeń drugiej połowy roku w rzeczonej stylistyce. Album, zbudowany cierpliwie podczas kilkudniowej sesji w domowych pieleszach saksofonistki, przynosi dużo materiału dźwiękowego, sporo intrygujących splotów dramaturgicznych, ale i cień niedosytu. Niekiedy można bowiem odnieść wrażenie, że muzycy pracują na delikatnie zaciągniętym ręcznym, kryjąc sporo emocji w bezmiarze niezdecydowania.

Otwarcie albumu, szczególnie trzy pierwsze opowieści, zdają się konstytuować ambiwalencje recenzenta. Post-klasyczny minimalizm pianistki, wytłumiona, post-jazzowa narracja saksofonistki ubrana w kameralny suspens, wreszcie repetycje szumiącego zestawu perkusjonalnego. Dopiero w czwartej odsłonie improwizacja nabiera rumieńców. Nerwowa, połamana rytmika szyta plejadą drobnych, niekiedy urywanych fraz kreuje tu dynamikę, który kusi los. W kolejnych ekspozycjach na powrót nie brakuje zadumy, klasycznego posmaku, wreszcie odrobiny post-jazzu, która wykuwa się z kameralnie uformowanej opowieści. Zakończenie szóstej części zwiastuje jednak nadejście czegoś intrygującego. Chwilę potem pianistka bierze sprawy w swoje ręce, osiada na gęstym rytmie i niesie trio ku nowym wyzwaniom. W części ósmej swoje dokłada saksofonistka, która nasyca dęte frazy zabrudzonym brzmieniem i doposaża głosem. Emocje rosną – pianistka skacze po klawiaturze jak gazela, perkusista przypomina zuchwałego kocura. Końcowa improwizacja najpierw sięga po frazy preparowane, potem efektownie rozkołysana wpada w polirytmię delikatnego transu, wiele nam w kontekście całego albumu rekompensując.



 

Sophie Agnel & Michael Zerang Draw Bridge

Experimental Sound Studio, Chicago, kwiecień 2024: Sophie Agnel – fortepian oraz Michael Zerang – instrumenty perkusyjne. Dziewięć improwizacji, 44 minuty.

W ostatnich latach za kojarzenie improwizujących muzyków francuskich i amerykańskich odpowiadała najczęściej inicjatywa The Bridge. Agnel i Zerang zebrali się chyba we własnym zakresie, ale ich spotkaniu także przypięto łatkę mostową. Klasa artystów nie podlega tu dyskusji, a ich album (chyba pierwszy raz w duecie) zasługuje wyłącznie na komplementy, zwłaszcza, że oboje postawili w nim nade wszystko na formułę inside piano i snare drum preparation. 

Otwarcie albumu, to niechybnie klasyka gatunku. Odgłosy z dna pudła rezonansowego piana i ugniatanej glazury perkusyjnego werbla formują się w paradę cierpiących dźwięków, która nabiera pokracznego rytmu. Agnel po raz pierwszy używa klawiatury bodaj w trzecim odcinku, ale wciąż czyni to raczej okazjonalnie. Także wtedy na bardziej konwencjonalne tory narracji sforuje się Zerang, który buduje perkusyjną dramaturgię. Ale i tu puentą jest pisk zarzynanych kurcząt. W kolejnych epizodach artyści pokazują, iż estetyka akustycznego hałasu, to obszar, w którym czują się naprawdę swojsko. W tak zwanym międzyczasie kreują też bardziej subtelny obraz swojej improwizacji. Słyszymy delikatne, metaliczne frazy, nie do końca wiedząc, skąd pochodzą. W trakcie epizodów od szóstego do ósmego Sophie i Michael jeszcze częściej sięgają po brzmieniowe i narracyjne detale, śmiało wyznaczając szczególnie udane momenty całego albumu. Pewnym zaskoczeniem jest ostatni epizod. To gęsty potok dźwięków wprost z rozgrzanej klawiatury i soczysty drumming z preparowanymi zdobieniami niesione ekspresją free jazzu aż po szczęśliwe zakończenie. 



 

ES Trio The Foreign In Us

Experimental Sound Studio, Chicago, marzec 2023: Edith Steyer – saksofon altowy, klarnet, Mabel Kwan – fortepian oraz Michael Zerang – perkusja, instrumenty perkusyjne. Dziesięć utworów, 40 minut.

Na naszej zbiorówkowej scenie (w tym samym studiu nagraniowym) pozostaje Zerang, któremu tym razem towarzyszą aż dwie artystki. Obie z niejednego pieca chleb jadły, także w ujęciu gatunkowym. Nagranie sprawia wrażenie w pełni improwizowanego, jakkolwiek nuta konceptualności zdaje się wić wokół dziesięciu zgrabnych utworów, z których połowa nagrana została w trio, reszta zaś w duetach, każdorazowo z udziałem Steyer, która jest tu zapewne, z racji inicjałów w nazwie formacji, osobą sprawczą.

Album otwierają i kończą ekspozycje sax & drums, pełne free jazzowej swobody, dobrze konstruowanego rytmu i post-aylerowskich melodii. Utwory czwarty i siódmy, to z kolei duety piano & sax, prowadzone zarówno wewnątrz fortepianu, jak i na klawiaturze, z melodyjnym saksofonem, jak i tubą syczącą niczym wąż, czynione w estetyce post-jazzowej, ale i kameralnej. Najbardziej wartościowe na albumie to wszakże ekspozycje trzyosobowe. Świetnie łączą zalety obu duetów, dodając sporo intrygujących koincydencji. Piąta odsłona, to wzajemna wymiana kąśliwych, preparowanych fraz kojona ciepłem saksofonowych post-melodii. Ósma wydaje się abstrakcyjnym post-jazzem, którego nerw szyją perkusjonalne obcierki i samookaleczenia. Najciekawiej jest w utworze dziewiątym, przy okazji najdłuższym. Pozatykana tuba dęciaka i szeleszczące perkusjonalia sieją tu permanentny ferment i rwą narrację na strzępy, z kolei dystyngowane, minimalistyczne piano stara się wszystko porządkować i kierować na bardziej wystudzone tory.



 

Zeena Parkins Dam Against the Spring Tide

Czas i miejsce akcji niewskazane precyzyjnie, prawdopodobnie Berlin: William Winant - wibrafon, krotale, harmonika, Brett Carson - fortepian, organy, Joan La Barbara – głos, Zeena Parkins – łokieć na fortepianie, field recordings (utwory 1-5) oraz Laurent Bruttin – klarnety, Tony Buck – perkusja, orkiestrowe instrumenty perkusyjne, obiekty, Christian Kesten – głos, Magda Mayas - fortepian, clavinet, obiekty, Matthew Ostrowski - elektronika, processing, Zeena Parkins – harfa akustyczna, Sebastian Roux – elektronika, processing (6-10). Łącznie dziesięć części, 68 minut.

Berlińskie dzieło amerykańskiej harfistki, to album niezwykły. Składa się z dwóch multi-kompozycji, z których pierwsza trwa dwadzieścia minut i wykonuje ją akustyczny kwartet doposażony szczyptą nagrań terenowych, z kolei ta druga trwa prawie 50 minut, a podmiotem wykonawczym jest septet (pięciu żywych instrumentalistów, dwóch elektronicznych procesorów). Każda z opowieści podzielona jest na pięć części. Album tyleż niezwykły, co po prawdzie nieodgadniony. Słucha się go z uchem przy głośniku, by nie uronić choćby sekundy, ale czy w pełni satysfakcjonuje, pozostaje pytaniem retorycznym.

Kompozycja kwartetowa bazuje na dialogu fortepianu (na ogół wprost z klawiatury) i wibrafonu. Wokół nich krążą plejady zdobień i dekonstrukcji, które wydają się ciekawsze od wątku głównego. Ten balansuje między stonowanym post-jazzem, a skorą do figli post-klasyką. W ramach dramaturgicznych ornamentów urokliwe, oniryczne pasaże organów, plamy ambientu, odgłosy miejskiej cywilizacji i piękna, dronowa (smyczek na strunie piana?) finalizacja.

Dużo więcej wrażeń dostarcza epopeja septetowa. Otwiera ją ponad trzynastominutowa ekspozycja harfy, która rozwarstwia się na tyle wątków, iż niewykluczone, że w dziele tworzenia uczestniczyło więcej instrumentów. Kolejny odcinek budowany jest pełnym instrumentarium – głosem narratora w języku niemieckim, rozbudowanym akcesorium akustycznym, na ogół preparowanym i dość tajemniczym (słyszymy choćby gitarę niewylistowaną w albumowym credits), wreszcie plamami nieinwazyjnej elektroniki, zapewne głównie processingowej. Trzecia i czwarta część mają bardziej zwartą strukturę narracyjną – ta pierwsza przyjmuje formę onirycznego drona nasączonego elektronicznymi zdobieniami, ta druga jest narracją perkusji, klarnetu i harfy, wokół których snują się drobne frazy pozostałych uczestników spektaklu. W finałowej części powraca narrator, a warstwa instrumentalna jest reaktywną plejadą short-cuts, czasami topionych w onirycznej flaucie nieznanego pochodzenia. Całość przypomina słuchowisko radiowe z pociętą na jego potrzeby warstwą instrumentalną.



 

Chris Brown/ Ben Davis/ Zeena Parkins/ William Winant Scree

Czas i miejsce akcji nieznane: Zeena Parkins – harfa, Chris Brown – fortepian, elektronika, William Winant – instrumenty perkusyjne oraz Ben Davis – wiolonczela. Osiem improwizacji, 41 minut.

Na zakończenie przeglądu relatywnych nowości kwartet, którego pobieżna analiza personalna mogłaby wskazywać, iż czeka nas spotkanie z dobrze rozumianym hałasem, wszak nazwiska Parkins czy Winant niosą w sobie pewien bagaż konsumenckich doświadczeń. Rzeczywistość, być może także wpływ pozostałych członków kwartetu, pokazuje, iż Scree jest albumem stonowanym, niekiedy kameralnym, często zaskakującym, choć nie zawsze trzymającym dramaturgię.

Pierwsza odsłona nieco zaciemnia obraz całości. Jest szorstka, rozdygotana, nasycona emocjami, które mogłoby sugerować free jazzowy kierunek narracji. Począwszy jednak od drugiego utworu kwartet zanurza się w strumieniu akustycznej, incydentalnie elektroakustycznej podróży po bezdrożach multigatunkowości. Strunowe instrumenty, które dominują w kwartecie frazują tu zarówno post-klasycznym ciepłem, jak i dezynwolturą preparacji. Perkusjonalia często dostarczają frazy rezonujące, a ich wkład w warstwę rytmiczną uznać należy za definitywnie śladowy. Opowieść przyobleka barwy kameralne, choć w wielu momentach nie brakuje intrygujących, nerwowych spięć. Szczególnie ciekawie jest w opowieści piątej, gdy nasze uszy wypełniają elektroakustyczne zgrzyty, a także w siódmej, nasyconej mnóstwem brudnych, zniekształcanych fraz strunowych. Ostatnia opowieść reasumuje album, zdaje się konsumować wszystkie jego wątki stylistyczne i estetyczne. Przyznać trzeba, że sporo się ich nazbierało w trakcie tego niedługiego albumu.

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz