środa, 19 października 2016

Wooley! Martini! Lobo! – Legacy of Ashes, czyli Popiół i Diament, ekranizacja muzyczna


Każda nowa płyta wyjątkowego Nate’a Wooleya warta jest miliona słów na tej stronie. Warta być może jest kolejnego miliona, jeśli weźmiemy pod uwagę, iż na jego drodze – pewnej kwietniowej nocy pięć lat temu, być może niedaleko od niesfornego Manekin Pis - stanęło dwóch absolutnie pewnych siebie kolesi, którzy mieli plan, jak zdewastować ogarniające wszechświat poczucie spokoju i wiecznej szczęśliwości. Przynajmniej na niwie muzyki improwizowanej. Prześledźmy legendę popielną i na chwilę przywołajmy też pamięć zmarłego niedawno wybitnego reżysera znad Wisły.

Legacy of Ashes

Czas i miejsce zdarzenia:  Kwiecień 2011, Salle des Harpes, Bruksela. Wiele wskazuje na to, iż rejestracja odbyła się bez udziału publiczności.




Ludzie i przedmioty: Nate Wooley (trąbka i amplifikacje), Daniele Martini (saksofon tenorowy i sopranowy), Joăo Lobo (perkusja). Pierwszy z muzyków nie wymaga na tej stronie jakichkolwiek rekomendacji. Saksofonista pochodzi zaś z Włoch, a jest rezydentem belgijskim. Perkusista to Portugalczyk. Obaj Panowie mają w dorobku kilka wspólnych wydawnictw, m.in. w kwartecie Tetterapadequ (ostatnio - płyta dla ForTune Records; inna ich ep-ka była recenzowana na Trybunie), czy MulaBanda. W obu tych formacjach występuje także pianista Giovanni Di Domenico, z którym Daniele Martini pojawił się wspólnie na doskonałej płycie Posh Scorch Nate’a Wooleya, którą całkiem niedawno zachwycaliśmy się w tym miejscu.

Jak gramy: Wedle opisu na okładce, muzyka została skomponowana przez całą trójkę muzyków. Wnikliwa analiza materiału muzycznego wskazuje, iż komponowanie odbyło się – posiłkując się metaforą Evana Parkera z jednej z jego solowych płyt – w … drodze improwizacji, ewidentnej, dodajmy w tym miejscu.

Efekt finalny: Siedem fragmentów opisanych długimi tytułami, trwających łącznie 35 minut. Trafia do możnych tego świata za pośrednictwem wydawnictwa kompaktowego Creative Sources Recordings, pod tytułem Legacy of Ashes, firmowanego trojgiem nazwisk muzyków wyżej wymienionych.




Subiektywne wrażenia: Ta jedyna bezksiężycowa noc w Chinach zaczyna się nad wyraz spokojnie, niczym cisza przed burzą. Lobo delikatnie znaczy teren werblem i stopą, czym przywołuje, jakże istotne dla dramaturgii tej muzyki i poniekąd recenzji, skojarzenie z drummingiem Toma Bruno i jego legendarnej formacji Test. Uprzedźmy wypadki – od tego skojarzenia nie uwolnimy się do końca tej niedługiej płyty. W kolejnym fragmencie tej, początkowo jakże nieśpiesznej opowieści, Wooley uroczo rozgrzewa ustnik swej trąbki na tle Lobo, szczotkującego, z uporem godnym lepszej sprawy, membrany swego instrumentu. Odzywa się tenor Martiniego, który natychmiast zostaje skomentowany przez szemrające amplifikacje kolegi z lewej strony. Lobo lubi iść w rytmie marszowym, no i ta stopa… niczym bijące serce wojownika, bez nadziei choćby na kroplę wody. Ptasia operacja atakuje nas wyniosłym szczebiotem sopranu (nie inaczej!), któremu wtóruje trębacz, brzmiący jakby tubę miał na podorędziu, a nie zgrabną trąbeczkę. Lobo – trans maszyna, ucieka w obłoki swojej wulgarnej wyobraźni i chlasta po potylicy obu właścicieli instrumentów dętych. Nate czuje się dotknięty i wjeżdża na scenę z odrobinę egzotycznym brzmieniem (co to za tłumik?!) i ma ochotę na krwistą dyskusję z perkusistą. Sopran nie zwalnia, jak zwinna i pyskata, rogowata jaszczurka wgryza się statywy zestawu perkusyjnego. Pyskówka robi się z tego niczego sobie… I znów powraca Test-owe skojarzenie. Drummer trzyma się miejsca po środku, atakowany z obu flanek przez oszalałe dęciaki. Po przebyciu siedmiu dolin, jedziemy już tylko pieprznie i na ostro. Korpulentne, otrzaskane w boju, na wpół żywe byki, tuż przed nosem pijanego torreadora, robią miny i są zdolne do wszystkiego. Ten środkowy ma już na drugie imię Tom i nic tej oczywistej konstatacji nie jest w stanie zmieniać. Ekspresji nie zabraknie do ostatniego dźwięku. Martini, którego onegdaj odsyłałem na kursy do ECM, jakby mnie słyszał, teraz śmieje się w twarz pełną gębą, dymiąc tenor do ostatniej kropli krwi. Energia, co tam – wulkan energii! Gdyby Bruno żył, Martini musiałby zostać jego jurnym rumakiem. Lobo! On tu łapie za ogon wszystkie sroki, też może już śmiało przybierać reinkarnacyjną rolę. Tytan! A Wooley? Niby to nie jego bajka, ale gdy w trzeciej sekundzie tej zabawy łapie sens incydentów dźwiękowych w głębokiej estetyce rasowego free, nie biorącego jeńców, chwyta byka za rogi i po raz sto pięćdziesiąty dziewiąty raz udowadnia, jak doskonałym jest muzykiem. Pod koniec tej eskapady idziemy naturalnie wedle tej samej rzeki. Nie zabraknie przy okazji ciekawych dysonansów akustycznych w momencie, gdy Nate gotuje wodę, Daniele kwili na boku, a Joăo szlifuje brzegi werbla. Doświadczamy czegoś na kształt Stevensowskiego Sustained Piece… który naturalnie trwa jedynie do momentu, gdy Lobo nie zacznie dewastować rzeczywistości zastanej i nie wyśle nas do wszystkich diabłów. A to dopiero 35 minuta…. Czas skurczył się do wymiaru jednego Diamentu. A Popiół? Popielniczki wszak dawno opróżnione.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz