wtorek, 30 czerwca 2020

Joëlle Léandre/ Myra Melford/ Lauren Newton! Stormy Whispers!


Recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana.


Trzynasty Festiwal Ad Libitum w roku 2018 odbywał się pod buńczucznym hasłem Women Alarm! Na scenie Centrum Sztuki Współczesnej warszawskiego Zamku Ujazdowskiego wystąpiły wyłącznie kobiety, a osią dramaturgiczną trzydniowej imprezy były improwizowane sety trzyosobowych składów z udziałem francuskiej kontrabasistki Joëlle Léandre. Pierwszym z nich był wieloletni working band Les Diaboliques (z udziałem Irene Schweizer i Maggie Nicols), drugim zmutowana wersja Tiger Trio. Z oryginalnego line’upu zabrakło amerykańskiej flecistki Nicole Mitchell, którą zastąpiła wokalistka Lauren Newton. Składu dopełniła kolejna wybitna artystka zza Wielkiej Wody, pianistka Myra Melford. Na koncert, który nazwano Stormy Whispers, złożyło się osiem improwizacji, w tym trzy popełnione w duetach. Całość trwała (łącznie z burzliwymi oklaskami) 45 minut i 13 sekund. Sprawdźmy szczegóły tego wydarzenia.




Koncert otwiera post-barokowy taniec smyczka, smukła recytacja strzelistymi literami, ciepłe, choć dość mroczne klawisze fortepianu. Struny kontrabasu zwołują wyznawców na ceremonię otwarcia, budują dramaturgię, wyznaczają tok opowieści. Emocje falują po kobiecemu, błyszcząca akustyka stawia stemple piękności – płynny, śpiewny, delikatnie rozkołysany free chamber. Lauren i Joëlle raz za razem sieją ferment, Myra raczej w roli komentatorki. Na finał odcinka szept w samym środku strumienia narracji i ciekawe imitacje na flankach, a także kilka salw ekspresji. Druga część zaczyna się bardziej agresywnymi dźwiękami, Dziewczyny stawiają na preparacje i czynią to nad wyraz zmysłowo – słyszymy skrzypienie, pojękiwanie, sapanie i charczenie. Życie bez mężczyzn potrafi być przecież wyjątkowo ekscytujące! Pizzicato kontrabasu podkreśla dramaturgię, struny fortepianu aż iskrzą się z emocji.

Wchodzimy w fazę duetów – najpierw piano i kontrabas! Klasycyzujący sznyt klawiatury i barokowy smyczek nie czynią sobie jakiejkolwiek szkody. Piano buduje post jazzowy flow, kontrabas tańczy, a emocje rosną. Potem to piano radośnie skacze, a smyczek ryje bruzdy w ziemi. Na finał repetycja w służbie improwizacji. Brawo! Duet kolejny, to głos i kontrabas, a rytuał introdukcji przypada w udziale rozgrzanemu smyczkowi. Piękne, niskie, głębokie preparacje dźwięków na strunach. Lauren wchodzi po minucie i gaworzy na stronie. Buduje imitacyjną wokalizę na wysokości. Potem obie Panie płyną cudownym, wspólnym strumieniem fonii – smyczek błyskotliwie skomle, głos ucieka do świata jazzy sketches. Wreszcie duet piano i głos – estetyka minimalistyczna, półśpiew, dźwięki z samego piekła do rozjaśnionego nieba. Moc subtelności, dużo echa i przestrzeni. Piano brzmi niczym struny kontrabasu, literki wypadają z gardła niczym króliczki z cylindra czarnoksiężnika. Tygrysie pląsy, małe preparacje i poszukiwanie wewnętrznego rytmu. Beauty moment!

Na trzy ostatnie akordy koncertu wracamy do formuły tria. Szósta opowieść rodzi się na językach! Gadanie, przeklinanie, piano i pizzicato. Chaos kobiecej dyskusji o ważkich sprawach! Leandre odmienia shit przez wszystkie przypadki, Newton wokalizuje po jazzowemu, Melford stawia na umiarkowanie. Cała trójka na finał buduje skromną piosenkę do podśpiewywania. Kolejna część kontrapunktuje poprzedniczkę – najpierw agresywne frazy klawiszy, które czynią honory gospodarza. Po paru chwilach podłącza się szum kobiecego głosu, kilka głębokich oddechów. Po kolejnych – budzi się smyczek, sieje ferment, sprawia wrażenie, że jest zazdrosny o owe zmysłowe intro koleżanek. Flow rośnie rytmem piana i zawodzeniem smyczka, gaśnie charkotem rozgrzanego gardła. W ostatni antrakt tego niezwykłego koncertu Panie wkraczają bardzo dynamicznie. Kontrabas pędzi smyczkowymi riffami, piano trzyma tempo, a głos burczy wyjątkowo nisko. Swoboda, obyczajowe swawole, szeroki strumień wyłącznie pięknych dźwięków, mimo wciąż rosnącej dynamiki narracji. Newton miałczy po kociemu, potem wznosi okrzyki, Leandre produkuje efektowne fajerwerki, Melford stawia stemple dramaturgicznej perfekcji. Po kilku minutach Panie delikatnie zwalniają, ale piękno opowieści wciąż narasta. Na ostatniej prostej czeka nas już tylko szczypta kameralnej zadumy przy wtórze smyczkowych perełek i … wrzask wielominutowych oklasków.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz