czwartek, 18 czerwca 2020

Centazzo & Trilla! MOT! Arszyn & Kołacki! The story about multidimensional percussions!


Instrumenty perkusyjne nie jedno mają imię! A dziś nawet trzy, by nie powiedzieć – sześć imion! Zapraszamy na spotkanie z trzema albumami, dla których punktem wyjścia do improwizacji, tudzież szeroko rozumianej kreacji, będą instrumenty perkusyjne, doposażone w całą armię tajemniczych przedmiotów, a także - niechybnie celowo - wspomagane elektroniką i amplifikacją. Przed nami akustyczne i elektroakustyczne cuda, i jak w prawdziwym cyrku – z pewnością nie zabraknie prestidigitatorów!




Andrea Centazzo & Vasco Trilla  Casa Murada (Ictus, CD/DL 2020)

Zaczynamy od spotkania dwóch legend improwizowanego percussion – tej, jak najbardziej w ujęciu historycznym, amerykańskiego Włocha Andrei Centazzo oraz tej, jak najbardziej współczesnej, pół-Katalończyka, pół-Portugalczyka Vasco Trilli. Muzycy spotkali się ubiegłej, późnej jesieni, na ziemi katalońskiej (studio nagraniowe Casa Murada, Banyeres del Penedès), wyposażeni w następujące instrumentarium: Centazzo – instrumenty perkusyjne, mallet kat, sampler, piano preparowane, Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne, obiekty. Efekt ich pracy, to dziesięć improwizacji, które trwają niemal 80 minut.

Misterium dźwięków nie może nie zaczynać się w pełnym skupieniu – dzwon wyniesienia, talerze drżące i rezonujące z werblem. Neogotycka opowieść rozpoczyna swoje życie z filozoficzną niemal zadumą. Niskie dźwięki piana, pojedyncze struny, instrumentalne przeszkadzajki, ornamenty i błyskotki. Każde z nich – uderzane, pocierane, szeleszczące i dygoczące, prawie całkowicie pozbawione rytmicznej powłoki. Bizantyjskie bogactwo dźwięków budzi się z wielowiekowego uśpienia. Druga opowieść kontynuuje zanurzanie się muzyków w dźwiękach – talerze, miski, dzwonki, coś na kształt wydelikaconego wibrafonu, odrobina post-perkusyjnych preparacji fortepianu. Ceremonia nadskupienia, posmak elektroakustyki bez prądu, nie bez udziału deep drummingu z meta syntetycznym połyskiem. Trzecia opowieść, to kolejne stadium schodzenia od ogółu do szczegółu – szmery, szumy, szczoteczki perkusyjne w pół drogi do stworzenia rytmicznej struktury. W tle buczy … syrena alarmowa. Trilla zdaje się, że używa taśmy magnetycznej, którą przeciąga po glazurze talerzy, głęboko oddycha, a jego partner buduje skromny, jakże zwiewny pasaż perkusyjnych uderzeń.

Czwarta opowieść stawia ma preparacje, zaczyna definitywnie przykuwać uwagę słuchacza. Coś trzeszczy, burczy, drży i szeleści. Trilla uruchamia swoje robaczki i wibratory, które zaczynają taniec na werblu. Centazzo dodaje basowe pochody, zapewne wprost z klawiatury piana. Po krótkim wyciszeniu, nowy wątek – dialog gadających zegarów ściennych, w tle powraca syrena alarmowa. Rytmiczna preparacja strun fortepianu nadaje opowieści pewnego rodzaju dynamiki. Trilla dokłada swoje perełki. Piąta część … staje w miejscu – dzwonki, gongi, szemrzące echo, rezonans małych przedmiotów i moc skupienia. Z samplera płyną bliskowschodnie pieśni dziękczynne. Narrację buduje post-syntetyczny drumming i rytmiczne szorowanie talerzy. Po czasie obaj muzycy nabierają masy i turbulencji, lepiąc się w małą, perkusyjną orkiestrę zagubionych doboszy. Szósta improwizacja, to czas medytacyjnego niemal chill-outu. Puszysta akustyka - talerze, miski i miseczki. Powolny taniec o bladym świecie.

Kolejne dwa etapy opowieści stawiają na spokój, ilustracyjność, pewną filmowość zdarzeń fonicznych. Drobiazgi z samplera, rezonujące w ślimaczym tempie talerze, błyszczące dzwonki. Z perspektywy całości, bardzo długiej, te dwa epizody mniej cierpliwi słuchacze mogą sobie podarować, bez ryzyka utraty czegokolwiek, po czym szybko przejść do części ósmej i dziewiątej, które wiele rekompensują.

Ta ósma początkowo stawia na post-akustyczny ambient i dopóki muzycy nie zmienią trybu narracji, też delikatnie przynudza. Szczęśliwie w jej środkowej części pojawiają się drżące robaczki Trilli, które w zderzeniu z post-wibrafonową rytmiką i innym atrybutami żywego percussion, zaczynają budować dalece bardziej intrygującą opowieść. Kolejna improwizacja jeszcze bardziej dba o poziom naszych endorfin – coś piszczy, coś świszcze, a wszystko razem zdaje się ze sobą rezonować. Być może to smyczek skacze po krawędziach płaskich powierzchni i buduje nową wartość brzmieniową. Małe dźwięki z samplera, zabawki, które drżą, wreszcie budowany przez każdego z muzyków separatywny drumming. Centazzo kreuje rytm, Trilla w ślad za nim dynamicznie szeleści. Są niskie frazy, są i dęte frazy! Suche powietrze pustyni bucha niemal żywym ogniem! Ostatnia część trzyma poziom poprzedniej, choć bardziej zdaje się być wyciszona i nastawiona na niuanse. Talerze szumią, coś leniwie wibruje na werblu. Sampler podrzuca głosy i pokrzykiwania z rozległej, otwartej przestrzeni. W oddali finałowa cisza już czeka na muzyków.




Andrea Borghi/ Giacomo Salis/ Paolo Sanna  MOT (tsss tapes, Kaseta 2020)

Duet preparujących perkusjonistów – Giacomo Salis i Paolo Sanna (znamy się dobrze!) - spotyka muzyka, który do pikantnego sosu ich toku narracyjnego dorzuca nieco elektronicznego posmaku. To Andrea Borghi, który w pozycji instrumenty ma zapisane językiem szekspirowskim: prepared turntables & electronics. Ich dzieło (także nazwa własna formacji) zwie się MOT, a zawiera dwie krótkie, ale jakże treściwe improwizacje (łącznie 24 minuty i kilkanaście sekund). Nagranie powstało na początku bieżącego roku.

Szum wody, odgłosy małych maszyn ssąco-tłoczących, drobne ślady fonii, które z delikatnym sznytem ethno nabierają elektroakustycznego wymiaru – oto trójwarstwowy strumień dźwięków, który bez zbędnych ceregieli wprowadza nas w sam środek procesu improwizacji. Wyobraźnia odbiorcy zdaje się być nie mniejsza niż artystów, bo przy odrobinie dobrej woli może on odnieść wrażenie, jakby grała mała orkiestra zatopionych gamelanów. Strumieniowi płynącej bystrym korytem fonii towarzyszy szumiąco-brzęcząca warstwa perkusjonalna, którą kojarzyć możemy z metodami pracy Vasco Trilli (małe, amplifikowane przedmioty tańczą na glazurze werbla). W okolicach ósmej minuty muzycy na moment stają w miejscu, po czym rozpoczynają nowy wątek opowieści – mantra rytmicznego uderzania po przedmiocie, którego brzmienie przypomina wibrafon. Na sam koniec improwizacji powraca szumiąca woda i całość bardzo udanie dociera do bezmiaru ciszy.

Introdukcja drugiej improwizacji ma niechybnie wymiar … hydrauliczny, niespodziewanie znaleźliśmy się bowiem w samym środku niezbyt dużej rury. Filigranowe dźwięki zgrabnie połączonej syntetyki i akustyki budują ciekawą narrację, w której słyszymy nawet coś na kształt zmutowanych dźwięków instrumentu dętego. Także chrobot, stukot i warkot nieznanych bliżej przedmiotów, które ktoś zapodział w pobliżu źródła prądu elektrycznego. W połowie czwartej minuty istotne spowolnienie – drobne akustyczne fonie, obok suchy zapach post-elektronicznej poświaty. W drugiej części improwizacji muzycy zdają się powracać do estetyki, jaką proponowali na początku płyty. Znów mokre gamelany, a tuż obok nich strzępy zgrzytających i piszczących dźwięków, które zwinnie repetując, doprowadzają improwizację do szczęśliwego zakończenia.




Arszyn/ Kołacki  13 (bandcamp, DL 2020)

Przenosimy się do łódzkiej Fabryki Sztuki, jest wrzesień ubiegłego roku. Zgodnie z tytułem płyty czeka nas odsłuch trzynastu utworów (kompozycji/ improwizacji) na miliony przedmiotów, z których tylko niektóre zaliczyć możemy do bardzo szeroko rozumianej kategorii instrumentów perkusyjnych. W roli podmiotów wykonawczych - Rafał Kołacki i Arszyn, w roli przedmiotów wykonawczych - gong, grzechotki, dzwonki, konga, rożek, obiekty, drewniany blok (ten pierwszy) oraz perkusja, talerze, patyki, młotki, szczotki, klucze, krowie dzwonki, bęben, głos, syntezator (ten drugi).

Na spektakl opętanych rytmem muzyków przeznaczyć winniśmy sporo ponad godzinę zegarową i być może z punktu widzenia jego walorów artystycznych, stanowi to jedyną jego wadę. Trzynaście dramaturgicznych pomysłów na ogół bardzo ciekawie się rozwija, po prawdzie jednak, muzycy nie zawsze znajdują odpowiedni moment, by dany wątek sfinalizować. Dyktat rytmu, owa mantra nieskończoności narracji nadmiernie determinują poczynania muzyków. Rzućmy zatem okiem na zawartość i wskażmy szczególnie udane momenty Trzynastki.

W pierwszym odcinku dominantą narracji zdają się być iberyjskie kastaniety, choć w zestawie przedmiotów wykorzystanych w nagraniu ich nie znajdujemy. W drugim napotykamy na feerię talerzy, które zawłaszczają przestrzeń Fabryki, a w trzecim muzycy czynią ważny krok w kierunku rozwiązań bardziej typowych dla perkusji i instrumentów perkusyjnych. Czwarta część, to kolejny etap rosnącej dominacji rytmu, wspomaganej głosami, które dość szybko topią się w mantrze powtórzeń. W piątej części pojawia się dźwięk dęty, a wszystko wokół zdaje się skwierczeć nieinwazyjną elektroniką. Na tle tego, co dotychczas, ciekawie sytuuje się szósta opowieść – czujemy oddech głuchego kosmosu, słyszymy skromny drumming po krawędziach werbla, a całość nabiera wręcz ezoterycznego posmaku.

Siódmy odcinek stawia na puls jednostajnego rytmu i rozbłyskujące talerze, ósmy zdaje się estetycznie haczyć o afrykańskim polirytmię, a element swobodnej improwizacji staje się na moment udziałem muzyków. Kolejny etap, to atak congas, które nie biorą jeńców. Obsesja rytmu, rezonans tła. W dziesiątej - drobny stopping i kalejdoskop niemal wyłącznie udanych zdarzeń fonicznych – kołatki, błyskotki, coś dmie, coś szeleści małą elektroniką. Dużo emocji, tyleż kreacji i najwyższa ocena recenzenta. W jedenastej i dwunastej części coś mechanicznie szeleści, ale poświata elektroakustyki nie sprzyja łatwym skojarzeniom. Tempo rośnie, talerze hałasują. Wreszcie finał, który tłumi emocje, stawia na rezonans akustycznych przedmiotów, podlewanych cienką strużką syntetyki. Cisza po ostatnim dźwięku pozostawia recenzenta w rozkroku – mnóstwo intrygujących dźwięków nie zawsze spina się w równie wartościową całość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz