Trio trębacza, kontrabasisty i perkusisty rozpoczyna swoją
improwizowaną opowieść w pełni kolektywnie, zostawiając wszelkie indywidualne
aspiracje w szatni, tym samym ustanawiając od pierwszej sekundy nagrania kardynalną
zasadę, której muzycy trzymać się będą do ostatniego dźwięku. Krok po kroku,
tytuł po tytule, sprawdzamy, jak owe joint
creation sprawdza się w praktyce improwizacji.
Côa. Masywny,
powolny flow kontrabasu, szarpanego
za struny, ciepła, przesycona tajemniczą melodyjnością trąbka i zwinne ornamenty
na talerzach zestawu perkusyjnego budują narrację, która w mgnieniu oka
podkręcona zostaje post-jazzowym, aktywnym drummingiem.
Moc sprawcza, precyzja i pewność każdego gestu, wreszcie odpowiednio skrojona,
dźwiękowa dramaturgia są z muzykami od narodzin aż po śmierć tej historii.
Pierwszy jej epizod jest krótki, w skondensowany sposób kreśli ramy tego, co
nas czeka w dalszej części. W roli niosącej flagę pokoju roztańczona trąbka.
Tua. Kontrabas
szarpie na raz, perkusja podaje szybkie tempo, a trąbka leniwie wypuszcza suche
powietrze nierozgrzanymi jeszcze wentylami. Każdy z muzyków zdaje się dyktować
inne tempo, zyskując moc wprost z energii słonecznej lizbońskiego poranka.
Trębacz dość szybko kipi emocjami, parska zdrowym popędem kreacji, pokrzykuje
po davisowsku. Kontrabasista i
perkusista sieją spustoszenie w jurnym galopie. Przed upływem piątej minuty szybki,
solowy epizod drummerski w tempie
zadanym już wcześniej. Trąbka i kontrabas wracają nieco zrelaksowani i snują
nowy wątek opowieści.
Sabor. Wystudzony,
ale aktywny perkusista otwiera kolejny epizod podróży. Flow basu dostojny, ale i nieznoszący sprzeciwu. Trębacz kwili na
boku, podśpiewuje i chichocze. Gdzieś daleko pod skórą szuka melodyki, która
dobrze odda nastrój chwili. Gdy ją stworzy, okaże się, że jest równie latynosko
rozkołysana, jak i po portugalsku smutna, zatopiona we łzach saudade.
Corgo. Tymczasem
nowe prawa zdaje się ustanawiać smyczek na gryfie kontrabasu. Trębacz szumi,
przedmuchuje wychłodzone wentyle. Perkusja dudni z samego dna. Trio bezboleśnie
wchodzi w fazę preparowania dźwięku. Dramaturgiczny suspens, posmak ulotnego post-chamber.
Parę chwil bez trąbki, która wraca delikatnie parskając ustami muzyka.
Kontrabasista buduje swój pomysł na improwizację używając naprzemiennie
techniki pizzicato i arco. Trębacz skacze ku górze, wyje i
złorzeczy, po czym upada na miękką trawę. Narracja chybocze się jak na równi
pochyłej, szukając chwilowo utraconych atrybutów dynamiki. Trąbka znów na moment
milknie, by po chwili powrócić smutnymi dźwiękami, potem bije się z myślami, a na
końcu znów pachnie Milesem.
Tavora. Piąta
część zabiera nas w najdłuższą podróż. Rodzi się w ciszy wyczekiwania,
pojedynczymi szarpnięcia za struny, długimi pasażami trąbki z samego jej dna,
przy milczącej obecności perkusji. Refleksyjne pizzicato niesie ku górze półśpiew blaszaka. Perkusja wchodzi do gry po upływie dwóch minut. Akcja
toczy się nad wyraz leniwie. Trąbka wierci się, nie może sobie znaleźć miejsca,
szuka masywniejszego oddechu, w tle rezonują talerze. Narracja budowana jest na
bazie dramaturgicznych wątpliwości, a emocje falują jak ocean, który wdziera
się do miasta szerokim korytem Teju.
Smyczek niecierpliwi się, trąbka skowycze raz za razem, by w połowie siódmej
minuty śpiewać już pełną gębą. Faza rezonujących dronów, jako kolejny suspens w tej tajemniczej opowieści. W połowie
dziewiątej minuty zabawa w pytania i odpowiedzi w podgrupie kontrabas-trąbka.
Powrót perkusji przełączą tryb pracy tej ostatniej. Blaszak gada, gdacze, same cuda płyną jego szorstkimi wentylami!
Smyczek wzmaga emocje. Trio nabiera mocy – repetycje, stukoty, tajemnicze
melanże, rwący potok fonii, wreszcie szumy i świsty, które tłumią flow. Trąbka tańczy na palcach przy
wtórze uderzeń w werbel i pudło rezonansowe kontrabasu, po czym gaśnie w
delikatnej mgławicy talerzy. Magic moment!
Paiva. Finałowy
antrakt płyty, podobnie jak jej początek, buduje kolektywna dynamika, frazy
ostre niczym brzytwa, dobra agresja i brak złych skojarzeń. Prawdziwa salwa
wolności, radości i artystycznej czupurności. Każdy z muzyków na ostatniej
prostej stawia mistrzowskie stemple. Dźwięk za dźwięk! Opowieść gaśnie wybrzmiewającymi
strunami kontrabasu i szelestem talerzy.
Unnavigable Tributaries (Multikulti Project/ Spontaneous
Music Tribune Series, CD 2020). Luís Vicente – trąbka, Olie Brice –
kontrabas, Mark Sanders – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane w Lizbonie,
20 maja 2019 roku. Sześć improwizacji, 45 minut i 32 sekundy.
Uwaga! Autor recenzji
jest współwydawcą tej płyty! Czytałeś na własną odpowiedzialność!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz