czwartek, 25 czerwca 2020

The Runcible Quintet! Three!


Pięć, cztery, trzy…. – to nie finałowe odliczanie, a jedynie tytuły kolejnych płyt Runcible Quintet, formacji brytyjskiej, złożonej z muzyków kilku pokoleń, po prawdzie dowodzonej organizacyjnie przez Włocha, wreszcie mającej pomysł na muzykę swobodnie improwizowaną, któremu współcześnie być może najbliżej do gatunkowego ideału, czyli Spontaneous Music Ensemble.

Na łamach Trybuny piszemy o Runcible konsekwentnie, płyta po płycie, nie omijając w jakikolwiek sposób także innych dokonań muzyków, który tworzą kwintet. Dziś pochylamy się nad płytą Three, nagraną w marcu ubiegłego w londyńskim klubie Iklectik. Trzy (jakżeby inaczej!) odcinki definitywnie freely improvised music trwają 40 minut z sekundami (półgodzinny set zasadniczy i dwie drobne dogrywki). Wydawcą CD jest FMR Records.

Panie i Panowie! Marcello Magliocchi na perkusji, Adrian Northover na saksofonie sopranowym i altowym, John Edwards na kontrabasie, Neil Metcalfe na flecie oraz Daniel Thompson na gitarze akustycznej!




One! Coś skrzypi, coś szeleści! Zapewne wychłodzony smyczek rozpoczyna pierwszą interakcję ze strunami kontrabasu, a najmniejsze perkusjonalia świata zdają się umilać mu ów żmudny proces. Po minucie z okładem zaczyna oddychać tuba saksofonu, z boku tli się woń budzącego się do życia fletu, a gitarzysta rozpoczyna spektakl od diagnozy stanu posiadania, innymi słowy – liczy struny. Drobiazgowa narracja buduje się krok po kroku. Percussion pętli się, saksofon tańczy, a flet bierze na siebie rolę przyzwoitki. Duch Johna Stevensa staje przed obliczem muzyków i daje moralne przyzwolenie na ciąg dalszy tych igraszek. Kontrabasista szarpie za struny i wskazuje na wszelkie możliwe kierunki rozwoju improwizacji, oczywiście sieje sporo zamętu, wszak za to najbardziej go kochamy. Pięciu muzyków w niemal mistrzowskiej komitywie udaje się na spacer, w trakcie którego wiele może się wydarzyć. Każda akcja rodzi tu reakcję, a ta druga - bez zbędnej zwłoki - generuje inną akcję. Metcalfe zdaje się wnosić do opowieści odrobinę kameralistycznej zadumy, ale to pełna wolność wypowiedzi jest tu jedyną konstytucją. Edwards zmienia technikę gry, jak rękawiczki. Zabawki Magliocchiego błyszczą i rezonują. W siódmej minucie krótkie expo Thompsona, jakby na przekór ustanowionej na wejściu pełnej kolektywizacji działań. To tylko przygrywka pod pierwszą kwintetową eksplozją mocy. Tempo, emocje i wrzątek w tubie saksofonu uzyskany w ułamku sekundy. Na wydechu Northover szumi rytmicznie i wzbudza repetę gitary. A gdy na moment kontrabas milknie, narracja zdaje się skakać po nieboskłonie. W połowie minuty trzynastej cała załoga postanawia nieco pośpiewać! Post-chamber kwitnie w najlepsze! Kolejnym etapem podróży jest dialog strun, tych grubych i tych cieniutkich. Szybki komentarz percussion i zaraz skok na kolejny szczyt kwintetowy, tym razem niemal free jazzowy! Whaw! Równie efektownie wzbudzony, jak i precyzyjnie wytłumiony. Flet snuje meta melodię, gitara brzmi łagodnie niczym harfa. Nic nie trwa jednak wiecznie, bo kolejną intrygę snuje kontrabasowe pizzicato. Wszystko bystrze i na temat, by tuż przed dwudziestą minutą zatrzymać się naprawdę. Repetująca gitara panuje nad resztą łobuzerii w mistrzowski sposób. Flet, smyczek, rezonujące talerze, mały antrakt saksofonu altowego, to kolejne elementy tej układanki. Piękny moment! Jest i nowy wątek, oczywiście Edwardsa – daje do wiwatu i wszyscy idą w krótkie tango (tu dany wątek nie trwa dużej niż dwie minuty). Czas zatem na fazę dominacji perkusjonalii – skrobanki, szorowanki, polerki, w tle flecie pląsy, a zaraz potem zdzieranie strun na obu gryfach, które ma chyba za zadanie zmienić po raz kolejny klimat nagrania na bardziej radykalny fonicznie. Dęte stemple, jak znalazł! Dramaturgiczny rollercaster zdaje się nie mieć końca. Emocje tłumi Magliocchi i  – tuż po upływie trzydziestej minuty – doprowadza set główny do finału, po drodze pozwalając jeszcze obu strunowcom na bystrą wymianę poglądów.

Two! Rezonans metali szlachetnych, smyczek na strunach, orientalne błyskotki percussion, szum z tuby. Akustyczny dark ambient trwa w najlepsze – łagodna gitara zaczyna się pętlić, swoje dokłada saksofon. Free chamber na krzywej wznoszącej, a zaraz potem opadającej, głównie strunami. Three! Kolektywne zakończenie koncertu budowane jest szybkimi, rwanymi frazami. Kontrabas nie może nie przejąć władzy w takim momencie. Reszta muzyków akceptuje ów stan i wchodzi w rolę pięknych komentatorów. Duch Spontaneous błyszczy na firmamencie, grande finale! Sopran wpada w opętańczy taniec, pizzicato stawia stemple mocy, gitara puszcza ulotne riffy, percussion płonie ogniem spokoju. Wybrzmiewanie w estetyce post-chamber, to jakby wybór oczywisty. Brawo!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz