Pięć, cztery, trzy…. – to nie finałowe odliczanie, a jedynie tytuły kolejnych
płyt Runcible Quintet, formacji brytyjskiej, złożonej z muzyków kilku pokoleń, po
prawdzie dowodzonej organizacyjnie przez Włocha, wreszcie mającej pomysł na
muzykę swobodnie improwizowaną, któremu współcześnie być może najbliżej do gatunkowego
ideału, czyli Spontaneous Music Ensemble.
Na łamach Trybuny
piszemy o Runcible konsekwentnie, płyta po płycie, nie omijając w jakikolwiek
sposób także innych dokonań muzyków, który tworzą kwintet. Dziś pochylamy się
nad płytą Three, nagraną w marcu
ubiegłego w londyńskim klubie Iklectik. Trzy (jakżeby inaczej!) odcinki
definitywnie freely improvised music
trwają 40 minut z sekundami (półgodzinny set zasadniczy i dwie drobne dogrywki).
Wydawcą CD jest FMR Records.
Panie i Panowie! Marcello Magliocchi na perkusji, Adrian
Northover na saksofonie sopranowym i altowym, John Edwards na kontrabasie, Neil
Metcalfe na flecie oraz Daniel Thompson na gitarze akustycznej!
One! Coś skrzypi,
coś szeleści! Zapewne wychłodzony smyczek rozpoczyna pierwszą interakcję ze
strunami kontrabasu, a najmniejsze perkusjonalia świata zdają się umilać mu ów
żmudny proces. Po minucie z okładem zaczyna oddychać tuba saksofonu, z boku tli
się woń budzącego się do życia fletu, a gitarzysta rozpoczyna spektakl od
diagnozy stanu posiadania, innymi słowy – liczy struny. Drobiazgowa narracja buduje
się krok po kroku. Percussion pętli
się, saksofon tańczy, a flet bierze na siebie rolę przyzwoitki. Duch Johna
Stevensa staje przed obliczem muzyków i daje moralne przyzwolenie na ciąg dalszy
tych igraszek. Kontrabasista szarpie za struny i wskazuje na wszelkie możliwe
kierunki rozwoju improwizacji, oczywiście sieje sporo zamętu, wszak za to najbardziej
go kochamy. Pięciu muzyków w niemal mistrzowskiej komitywie udaje się na
spacer, w trakcie którego wiele może się wydarzyć. Każda akcja rodzi tu reakcję,
a ta druga - bez zbędnej zwłoki - generuje inną akcję. Metcalfe zdaje się
wnosić do opowieści odrobinę kameralistycznej zadumy, ale to pełna wolność
wypowiedzi jest tu jedyną konstytucją. Edwards zmienia technikę gry, jak
rękawiczki. Zabawki Magliocchiego błyszczą i rezonują. W siódmej minucie
krótkie expo Thompsona, jakby na
przekór ustanowionej na wejściu pełnej kolektywizacji działań. To tylko
przygrywka pod pierwszą kwintetową eksplozją mocy. Tempo, emocje i wrzątek w
tubie saksofonu uzyskany w ułamku sekundy. Na wydechu Northover szumi rytmicznie
i wzbudza repetę gitary. A gdy na moment kontrabas milknie, narracja zdaje się
skakać po nieboskłonie. W połowie minuty trzynastej cała załoga postanawia
nieco pośpiewać! Post-chamber kwitnie
w najlepsze! Kolejnym etapem podróży jest dialog strun, tych grubych i tych
cieniutkich. Szybki komentarz percussion
i zaraz skok na kolejny szczyt kwintetowy, tym razem niemal free jazzowy! Whaw! Równie efektownie wzbudzony, jak i
precyzyjnie wytłumiony. Flet snuje meta melodię,
gitara brzmi łagodnie niczym harfa. Nic nie trwa jednak wiecznie, bo kolejną
intrygę snuje kontrabasowe pizzicato.
Wszystko bystrze i na temat, by tuż przed dwudziestą minutą zatrzymać się
naprawdę. Repetująca gitara panuje nad resztą łobuzerii w mistrzowski sposób.
Flet, smyczek, rezonujące talerze, mały antrakt saksofonu altowego, to kolejne
elementy tej układanki. Piękny moment! Jest i nowy wątek, oczywiście Edwardsa –
daje do wiwatu i wszyscy idą w krótkie tango (tu dany wątek nie trwa dużej niż
dwie minuty). Czas zatem na fazę dominacji perkusjonalii – skrobanki, szorowanki,
polerki, w tle flecie pląsy, a zaraz potem zdzieranie strun na obu gryfach,
które ma chyba za zadanie zmienić po raz kolejny klimat nagrania na bardziej
radykalny fonicznie. Dęte stemple, jak znalazł! Dramaturgiczny rollercaster zdaje się nie mieć końca. Emocje
tłumi Magliocchi i – tuż po upływie trzydziestej minuty – doprowadza set główny do finału, po drodze pozwalając
jeszcze obu strunowcom na bystrą
wymianę poglądów.
Two! Rezonans
metali szlachetnych, smyczek na strunach, orientalne błyskotki percussion, szum z tuby. Akustyczny dark ambient trwa w najlepsze – łagodna
gitara zaczyna się pętlić, swoje dokłada saksofon. Free chamber na krzywej wznoszącej, a zaraz potem opadającej, głównie
strunami. Three! Kolektywne
zakończenie koncertu budowane jest szybkimi, rwanymi frazami. Kontrabas nie
może nie przejąć władzy w takim momencie. Reszta muzyków akceptuje ów stan i
wchodzi w rolę pięknych komentatorów. Duch Spontaneous
błyszczy na firmamencie, grande finale!
Sopran wpada w opętańczy taniec, pizzicato
stawia stemple mocy, gitara puszcza ulotne riffy, percussion płonie ogniem spokoju. Wybrzmiewanie w estetyce post-chamber, to jakby wybór oczywisty.
Brawo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz