Recenzja powstała na
potrzeby polish-jazz.blogspot i tamże opublikowana została czas jakiś niedługi
temu.
Warszawski Bocian lubi mieszać gatunki, łączyć improwizację
z kompozycją, unika dróg na skróty, z ptasią gracją omija dramaturgiczne mielizny
i artystyczne płycizny.
Dziś omówimy trzy płyty wydane przez Bociana w roku bieżącym
i minionym. Spotkamy na nich czterech muzyków, którzy na miejsce artystycznego
zdarzenia dotarli z różnych miejsc, mając w buławie dotychczasowej sławy
całkiem odmienne doświadczenia muzyczne. Trzy czarne, nieprzegadane krążki
(zdaje się, że ów wydawca nie znosi zbyt długich płyt!), które niezależnie od
swoich niepodważalnych zalet i prawdopodobnie zupełnie niedostrzegalnych wad,
udowadniają ważną tezę dotyczącą szeroko rozumianej muzyki improwizowanej –
odwieczna rywalizacja elektroniki i dźwięków akustycznych może śmiało
przybierać barwy artystycznej przyjaźni, często przeradzającej się w prawdziwe marsze równości składnika syntetycznego
i żywego.
Zaczynamy od niedługiej relacji z festiwalu ambientowego w
Gorlicach (2019). Na scenie Andrzej
Karałow (grand piano, gitara i efekty) i Jerzy Przeździecki (wszystkie pozostałe dźwięki, zapewne w całości
syntetyczne). Ich spotkanie zwie się Pedestal’s
Complement (LP 2020), podzielone zostało na dwie części i trwa 26 minut.
Koncert rozpoczyna dźwięk, który brzmi jak elektroakustyczny
metronom. Towarzyszy mu delikatne, ostrożne piano z odrobiną preparacji.
Szczypta post-elektroniki w służbie post-akustyki – narracja buduje się
mozolnie, ale dość swobodnie, bez minimalistycznych naleciałości. W ramach ozdobników
puste, brzęczące półakordy gitary, brzmiące niczym replika fortepianu, a także
spora ilość dźwięków, dla których trudno wskazać źródło pochodzenia. Piano
potrafi pokazać free jazzowy pazur, elektronika, choć chwilami bardzo aktywna,
daleka zdaje się być od inwazyjności. Obie sfery dźwięków dobrze na siebie reagują
i w przyjaźni realizują, wspomniany w preambule tekstu, marsz równości.
Pierwsza strona płyty zdaje się być szczególnie udana po dziesiątej minucie,
gdy opowieść ogarnia pewien rodzaj nostalgii i elektroakustycznej zadumy, która
realizuje się bez popadania w banał nadmiernej repetycji.
Druga strona winyla kontynuuje ów nieco spowolniony bieg
zdarzeń, nabiera posmaku zdrowego, dobrego chill-outu.
Muzycy od czasu do czasu czynią gesty, które wskazują na poszukiwanie
dramaturgicznej zaczepki, a każda z tych prób liczyć może na bystrą interakcję.
Po czasie opowieść nabiera odrobiny rozmachu, ale artystom wciąż nigdzie się
nie śpieszy. Kultywują klimat meta
ambientu, w który pod sam koniec koncertu tchną jeszcze dodatkową porcję
melodyki, co uczyni zarówno finał, jak i cały koncert dalece przyjemnym
doznaniem słuchowym.
Odpowiedzialny za świat syntetycznych nieskończoności, Jerzy Przeździecki zostaje z nami, a dołącza
do niego pomnikowa postać krajowej, improwizowanej awangardy – Jerzy Mazzoll. Ich wspólne nagranie
zwie się Melodnie (LP 2019), składa
się z sześciu improwizowanych epizodów, których odsłuch nie zajmie nam więcej
niż 27 minut. Wedle skąpego opisu na okładce płyty, Mazzoll będzie grał na klarnecie
basowym bez ustnika (po prawdzie, nie wiemy, czy dzieje się tak w każdym
utworze), zaś jego partner użyje tuned
distortion feedback.
Płytę otwierają masywne dźwięki elektroniki, z których wyłania
się brzmienie klarnetu na dużym pogłosie. Być może ów dźwięk akustyczny jest
poddawany obróbce metodą live proccesing,
być może jednak, to, co słyszymy powstaje w zupełnie inny sposób. Nie jest to
jednak dla nas szczególnie ważne, albowiem od pierwszego do ostatniego dźwięku
kolejny bociani, jakże kooperatywny marsz syntetyki i akustyki (w tym wypadku,
to ostatnie pojęcie wydaje się nieco mało precyzyjne) dostarcza nam niemal
wyłącznie pozytywnych emocji. Co ciekawe, w tym tyglu zniekształconych i dramaturgicznie
powykręcanych dźwięków, pojawia się nuta folkowego, tudzież orientalnego zaśpiewu,
a nawet głos, który próbuje nam coś przekazać na poły werbalnie. Znów nie
wiemy, czyja to sprawka, ale – powtórzmy – znów nam się podoba! Dobrym
przykładem na owe intrygujące naleciałości stylistyczne niech będą dwie pierwsze
Melodnie.
W trzecim utworze napotykamy na ciekawy dysonans – z jednej
strony dociera do nas dron post-electro,
z drugiej - budowany na dużym pogłosie dron klarnetu, który brzmi tu niczym
wypalone ogniem pustynnym didgeridoo!
Czwarta opowieść budowana jest przede wszystkim na improwizacji instrumentu
dętego. Mazzoll plecie tu zwinną, dosadną i śpiewną opowieść. Z kolei w piątej
improwizacji królem polowania jest syntetyka, która harcuje, dudni i grzmi
mechaniką szelestu i sprzężenia. Mamy nieodparte wrażenie, że w tym tyglu
emocji palce macza także elektronicznie zdekonstruowany klarnet. Na finał tej (znów!)
bardzo krótkiej płyty garść świszczącej post-elektroniką klarnetowej zadumy.
Długie, smakowite pasaże w poświacie wyjątkowo mglistego poranka, które ucięte
zostają sprawnym ruchem post-produkcyjnej brzytwy.
Czas na trzeci już dziś marsz syntetyczno-akustycznej
równości, a w roli żywego instrumentu tym razem perkusja! Na płycie Intuitive Mathematics (LP 2020) nie
spotykamy jednak duetu, albowiem za wszystkie dźwięki odpowiadał będzie jeden
artysta – Qba Janicki. Obok zestawu
perkusyjnego, muzyk korzystał będzie z amplifikacji i własnoręcznie wykonanego
narzędzia pracy, tzw. deski dźwięków. Dwie strony czarnego winyla, 33 i pół
minuty.
Otwarcie płyty obiecuje wiele i bez trudu – w dalszej jej
części - obietnice owe spełnia. Świergot małej elektroakustyki - narracja
budowana precyzyjnie step by step,
żywa perkusja i drobna elektronika na granicy żywego dźwięku. Całość podszyta preparacjami,
czasami nawet na granicy przesteru. Rytm, dynamika, emocje żywej perkusji i
elektronicznych zdobień. Po fazie syntetycznej eskalacji, która ma miejsce w
połowie utworu, bystry powrót do żywego, ale bardziej filigranowego drummingu. Po paru kolejnych minutach
narracja gęstnieje, urozmaica swoje brzmienie i zaczyna poszukiwać ciekawych
repetycji, by na koniec znów odnaleźć powód do wzmożenia dynamiki.
Drugą stronę otwiera czerstwa, gęsta i repetytywna
elektronika. Jakby muzyk w tej samej chwili generował kilka wątków. Żywe pasma
pojawiają się od czasu do czasu w tej opowieści, potrafią wszakże bez słowa
przenieść się w syntetyczny wymiar. W połowie szóstej minuty aurę nagrania na
krótki moment spowija chmura ambientu, która gasi dynamikę ekspozycji. Narracja
przypomina w pewnym stopniu post-jazzowe dekonstrukcje Jana Jelinka sprzed
dwóch dekad, realizowane wszakże na żywo. Przybywa elektroakustycznych
preparacji, udanych powtórzeń, pogłosu post-elektroniki, czyniąc przy okazji ów
fragment płyty najbardziej frapującym. Nim muzyk dobrnie do końca swojej
historii, po czternastej minucie zaserwuje nam jeszcze plaster harsh & industrial, po czym ze
śpiewem na ustach, rozpocznie proces zawija do portu, napotykając po drodze na
kilka intrygujących sprzężeń mocy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz