Jak pisze w albumowym credits brytyjski altowiolinista Benedict Taylor, wzmagania z solowymi projekcjami dźwiękowymi prowadzi już pełną dekadę. Dziś pragnie nam zaprezentować album, który niejako podsumowuje ową dekadę, a może bardziej – otwiera kolejną. Brzmienie, faktura dźwięku, struktura improwizacji – to elementy, nad którymi artysta niezwykle wytrwale pracuje.
Kto zna wcześniejsze dokonania tego muzyka, a także jego koncertowy
wizerunek (grywał przecież w poznańskim Dragonie nie raz!), ten wie, że efekt
tych dźwiękowych eksploracji jest prawie zawsze doskonały. Wybitna technika,
niebywała wyobraźnia i kreatywność, wreszcie owo kompulsywne piękne bijące z
każdego nagrania.
Nowa solowa płyta Benedicta trwa ponad godzinę, jest
dostępna od roku, ale dla nas to prawdziwa, ożywcza świeżynka. Welcome!
Taylor rozpoczyna swoją opowieść niezwykle delikatnie, w bezpośredniej bliskości ciszy. Post-klasyczne westchnienia altówki formuje w minimalistyczny szyk, który z czasem nabiera nieco gęstości i głębi brzmienia. Smyczek ledwie ślizga się po strunach. Narracja jest jednak linearna, progresywna, emocjonalnie rozhuśtana. Wraz z rozwojem improwizacji pojawiają się dłuższe frazy, którym artysta nadaje jeszcze więcej akustycznej bolesności. Szuka post-barokowych inspiracji, śpiewa, krzyczy, zwalnia i przyspiesza. Na koniec wypuszcza drobne fonie na pastwę rosnącego echa. W drugiej odsłonie swojej wypowiedzi nadaje więcej wigoru i pewnej ulotnej taneczności. Jakby grywał skoczne mazurki na lokalnym weselu. Dynamika, gęstniejące brzmienie, garść zadziornych, zawadiackich fraz. Muzyk wspina się na drobne wzniesienie, w środkowej fazie przez moment oddaje się ciszy, ale wciąż dba o poziom emocji. Przez moment dźwięk jego altówki przypomina kocie piski o poranku.
W trzeciej opowieści dominują drobne akcenty perkusjonalne i
dźwięki preparowane. Cisza, rwane, mikro melodie, prawdziwy poemat drobiazgów.
W kolejnej części powracamy do bardziej płynnej narracji. Śpiewnie, post-barokowo,
z odrobiną zadumy, ale i figlarności. Emocje rosną tu z każdą sekundą, nie
brakuje bardziej zadziornych fraz, ale efektem prac muzyka jest mroczna cisza i
bolesne konanie. W piątej improwizacji dominuje dysonans. Z jednej strony jęki
i spazmy, z drugiej siarczyste riposty. Brud i mrok, ale i dźwięczne
post-melodie. Na finał zgrabne pizzicato,
które egzystencjalne troski bierze tu w nawias dobrego humoru. Dwie kolejne narracje,
to niemalże miniatury na tle innych opowieści. Ta szósta przypomina swobodne wariacje
na temat burzliwego Lata z Czterech Pór Roku. Nerwowa, post-dynamiczna
opowieść, wykrzyczana, wyszarpana strunom. Z kolei siódma część, to szum ciszy
i odrobina repetującego, delikatnego pizzicato.
Ostatnia opowieść na płycie jest najdłuższa, a w swej końcowej
części zaskakująco performatywna. Początkowo przypomina tempem, emocjami i brzmieniem
muzykę dawną. Minimalistyczna, repetytywna, niebywale piękna. Matowe półdźwięki,
drobne boleści, szumy i szmery. Frazy grane jednocześnie arco i pizzicato. Na
etapie rozwinięcia opowieść nabiera post-barokowego posmaku. Muzyk wpada w mantryczne
rozkołysanie, po czym w dość szybkim czasie powraca do początkowego,
wystudzonego minimalizmu. W dziesiątej minucie nagrania scenę opanowuje cisza zupełna.
Muzyk przechodzi do owego performatywnego zakończenia. Chodzi po scenie, gwiżdże,
pociąga zawadiacko za struny, chrząka i szeleści różnymi przedmiotami. Bierze
swój spektakl w nawias prawdziwego, post-muzycznego życia.
Benedict Taylor Decade
(HYG Actuel Recordings, CD 2022). Benedict Taylor – altówka. Nagrane w Hundred Years Gallery, Londyn, maj 2022.
Osiem improwizacji, 63 minuty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz