piątek, 26 grudnia 2025

Steve Beresford, John Butcher & Max Eastley! Some Uncharted Evening!


Kontynuujemy dziś dwa wątki zadzierzgnięte na tych łamach w grudniu – prezentację najświeższych dokonań Johna Butchera, a także listowanie przebogatej oferty net-labelu Scatter Archive.

W definitywnie brytyjskim towarzystwie udajemy się do … Szwajcarii, by tam wysłuchać elektroakustycznego spektaklu na wiele oczywistych i równie tyle nieoczywistych instrumentów. W roli podmiotu wykonawczego trzy legendy improwizowanej sceny Zjednoczonego Królestwa. Taka wyprawa nie może nam się nie opłacać.

 



Drobne dźwięki z percussion, syczenie z tuby saksofonu, frazy z samego dna piana i elektroakustyczne zdobienia tworzą tu aurę otwarcia. Ta jest równie filigranowa, jak mroczna, pełna szumów, pisków i incydentalnych obtarć – czysta fizyka przedmiotów muzycznego i niemuzycznego użytku. W tumulcie dobrze kontrolowanych zdarzeń nie brakuje fraz preparowanych, szczególnie ze strony pianisty. Kołysanka dla truposzy płynie umiarkowanie wartkim strumieniem. Akcje zaczepne prowadzone są wszakże w dużym skupieniu, a ewentualne spiętrzenia mają charakter okazjonalny, jak choćby to po upływie kwadransa pierwszej, stanowiącej połowę koncertu improwizacji. W tej sytuacji scenicznej może zdarzyć się każdy dźwięk, jest na to konstytucyjnie umocowane pozwolenie. Finał tej części spektaklu łapie strzępy melodii, wokół której orbitują frazy godne miana post-jazzu.

Druga, niespełna dwudziestominutowa opowieść zaczyna się bardzo nerwowo. Muzycy wchodzą w zwarcia, mówią, co mają sobie do powiedzenia, a potem niespodziewanie popadają w stan medytującej nieważkości. Trochę w tym zabawy, trochę post-egzystencjalnej refleksji. Tym, którym stara się nadać całości pewien ład dramaturgiczny jest teraz saksofonista, ale jego partnerzy mają te wysyłki za nic i rozrabiają na potęgę. W połowie improwizacji wszyscy odnajdują jednak ciszę, która koi emocje, kreuje opary uspokojenia. Po restarcie muzycy ślą nam kilka znaków zapytania całkiem post-klasycznej proweniencji. Wzdychają, przeciągają frazy, ocierają się o siebie. W tej sytuacji scenicznej następujący tuż potem free jazzowy akt sax & drums jest więcej niż niespodziewany. A jeszcze bardziej kolejny epizod – rodzaj rytualnego, niemal sakralnego wyniesienia. Puenta także zaskakuje - to folkowo brzmiące zaloty fletu i sopranowego.

Koncert wieńczy czterominutowa koda, którą otwiera z hukiem Beresford. Od strony Eastleya płyną strunowe, basowe dźwięki. Butcher zgłasza akces to aktywnego finiszowania. Kilka intensywnych wydechów, uderzeń i strzałów z broni nieznanego zasięgu, a koniec koncertu staje się faktem.


Steve Beresford, John Butcher, Max Eastley Some Uncharted Evening (Scatter Archive, DL 2025). Steve Beresford – fortepian, obiekty, John Butcher – akustyczne i amplifikowane saksofony oraz Max Eastley - arc: electroacoustic monochord, friction drum, percussion, piston flute. Nagrane w Ferme-Asile, Sion, Szwajcaria, sierpień 2023. Trzy improwizacje, 47 minut.

 


 

wtorek, 23 grudnia 2025

Michel Doneda & Simon Rose in Metal Notebook!


Zdecydowanie zbyt rzadko zaglądamy na bandcampową stronę szkockiego net-labelu Scatter Archive. Czas nie jest z gumy, wydawnictwo ma przynajmniej jedną premierę w tygodniu, ale to i tak nas nie usprawiedliwia.

Zatem bez zbędnej zwłoki sięgamy po jedną z jesiennych nowości i obiecujemy, iż nie będzie to nasza ostatnia wizyta u Scattersów tego roku. W naszym lubieżnym odtwarzaczu plików elektronicznych ląduje dalece smakowity duet dęty, francusko-angielski, w małej, ledwie 28-minutowej dawce definitywnie swobodnej improwizacji.

Panie i Panowie, Michel Doneda na najlżejszych saksofonach i Simon Rose na jednym z tych najcięższych!

 


Koncert w berlińskim Kühlspot Social Club inaugurują długie, sążniste wydechy z czysto brzmiącego barytonu i szorstkiego sopranu. Muzycy kreują zdecydowanie wspólny strumień fonii i zdają się podążać w bliżej nieznanym kierunku. Baryton pogłębia oddech, sopran wspina się na place. Z czasem wszystko zaczyna drżeć, a przedsionki komory serca improwizacji migotać. Ciśnienie rośnie, puls na krzywej wznoszącej. Bywa, że matowe, preparowane frazy lżejszego z saksofonów brzmią dosadniej, mocniej, jakby instrument był zbudowany z twardszego materiału. Jest mniej melodyjny, bardziej drapieżny. Tak, czy inaczej, w okolicach szóstej minuty artyści wspinają się na drobne wzniesienie.

Improwizacja nabiera głośności, masywności. Baryton tańczy, sopran wpada w oddech cyrkulacyjny. Po dziesiątej minucie następuje wyhamowanie – najpierw kilka słów tylko od Donedy, potem od równie samotnego Rose’a. Narracja przypomina teraz wystudzoną medytację. Ładunek ekspresji zgromadzony w głowach muzyków pobudza ich do życia tuż przed upływem pierwszego kwadransa koncertu. Baryton znów łapie dużo melodii, sopran (a może już sopranino?) rezonuje jak stado pijanych gołębi. Obaj muzycy formują się teraz wspólny, lekko podwieszony pod chmury dron.

Po dwudziestej pierwszej minucie w opowieści obu artystów pojawia się coraz więcej melodii. Doneda rwie frazy, niczym Evan Parker w swych najlepszych latach. Rose szuka oddechu cyrkulacyjnego. Garść pożegnalnych melodii nie wieńczy jednak koncertu. Z uśmiechem na ustach muzycy wspinają się jeszcze na końcowe wzniesienie, a potem porykują z zadowolenia.

 

Michel Doneda & Simon Rose Metal Notebook (Scatter Archive, DL 2025). Michel Doneda - sopranino, saksofon sopranowy oraz Simon Rose – saksofon barytonowy. Nagrane w Kühlspot Social Club, Berlin, czerwiec 2025. Jedna improwizacja, 28 minut.


 

piątek, 19 grudnia 2025

Company lives! Improvised London strikes again!


Wasz dzielny trybunowy reporter dotarł w połowie grudnia do Londynu, albowiem tam właśnie (w Cafe Oto, bo gdzieżby indziej!) miała miejsce dwudniowa celebracja dwudziestej rocznicy śmierci jednego z ojców założycieli swobodnej improwizacji, brytyjskiego gitarzysty Dereka Baileya. Dodajmy, iż dzień wcześniej odbyła się także projekcja filmu o muzyku, a dzień później koncert dodatkowy. Dwa dni wcześniej nasze reporterskie macki zaliczyły także kolejną edycję duetowego impro-meetingu BRÅK, jakby odbywa się w uroczym barze piwnym waterintobeer w południowym Londynie.

Skupmy się wszakże na Baileyu! O jego wkład w ukształtowanie idiomu freely improvised music toczą się od lat dyskusje, ale dotyczą jedynie stopnia wpływu koncepcji artystycznych gitarzysty na rozwój gatunku (innymi słowy, czy był najważniejszy, czy może równie ważny jak John Stevens, czy Evan Parker). Jedno w każdym razie dyskusji nie podlega – idea improwizowanych spotkań artystów i łączenia ich w składy, w których spotykali się ze sobą na scenie po raz pierwszy, to definitywnie modus operandi wybitnego improwizatora i zjawisko, które na stale zapisało się jako metoda twórcza muzyki swobodnie improwizowanej. Bailey takie spotkania zaczął organizować w drugiej połowie lat 70. i kontynuował niemalże do końca swych dni, a przynajmniej do początkowych miesięcy trzeciego tysiąclecia. Nazywał je Company, i tak też została nazwana impreza, która uświetnić miała dwudziestą rocznicę jego śmierci.

 


Za kształt artystyczny przedsięwzięcia odpowiedzialni byli muzycy, którzy wielokrotnie w spotkaniach Company brali udział – John Butcher i Mark Wastell. Do udziału w improwizacjach zaprosili oni grono artystek i artystów, zarówno tych uznanych i doświadczonych we współpracy z Baileyem, jak i tych młodszych, których dane personalne nie są nadmiernie przegrzane na londyńskich plakatach koncertowych. Zwał, jak zwał, tym razem Company stworzyli: Khabat Abas (wiolonczela), Julia Brüssel (skrzypce), John Butcher (saksofony), Teresa Hackel (flety, recorders), Charles Hayward (perkusja), Petra Haller (tap dance), Pat Thomas (fortepian, elektronika), Matt Wand (elektronika), Alex Ward (gitara elektryczna, klarnet) oraz Mark Wastell (instrumenty perkusyjne).

Mniej więcej godzinę przed pierwszym dźwiękiem muzycy zebrali się w kręgu i wówczas Mark Wastell przedstawił im zasady koncertu – artyści będą wywoływani na scenę przez konferansjera i dopiero wtedy dowiedzą się z kim będą za moment grać. Każda improwizacja będzie trwała około piętnastu minut, a zestaw dwóch kolejnych improwizujących składów stworzy jeden koncertowy set. Każdy dzień składać się będzie z trzech setów, czyli łącznie publiczność Cafe Oto obejrzy dwanaście improwizujących składów. Dodajmy, iż parytet będzie pilnie strzeżony – każdy z artystek i artystów wystąpi na scenie dwa razy dziennie, każdorazowo w innym towarzystwie.

  



Pierwszego dnia imprezy wysłuchać nam było dane dwóch duetów, jednego trio, dwóch kwartetów i na finał kwintetu. Dnia drugiego z kolei - jeden duet, trzy tria, kwartet i znów na zakończenie kwintet. Próżno wyróżniać pośród nich te najciekawsze, albowiem każda kilkunastominutowa improwizacja na to miano zasługiwała. Oczy i uszy kierowaliśmy często na kobiecą część składu Company, gdyż dla niżej podpisanego były to pierwsze spotkania sceniczne z artystkami. Każda z nich wnosiła do wizerunku wydarzenia mnóstwo jakości, wszystkie one wchodziły w wyśmienite interakcje ze starszymi kolegami. Może jedynie, od czasu do czasu, brakowało im odrobiny brawury, tudzież śmiałości, by weteranom gatunku postawić jeszcze wyższe wymagania. Szczególnie udanie prezentowała się na scenie Cafe Oto skrzypaczka Julia Brüssel, która balansowała pomiędzy post-klasyczną melodyką, zwinnymi preparacjami i frazami amplifikowanymi całkiem pokaźną skrzyneczką przetworników, szczególnie przydatną w momentach, gdy partnerzy nie szczędzili mocy i nieakustycznych środków wyrazu. Taka sytuacja miała miejsce choćby w trakcie ostatniego odcinka dwudniówki, który realizowali Thomas (na elektronice), Butcher (na sopranie), Wand (na elektronice), Hayward (na perkusji) i rzeczona Brüssel. Na wyjątkową uwagę zasłużyły dwa składy różniące się poziomem intensywności od innych ekspozycji – duet preparowanego fortepianu Thomasa i wielkich, rezonujących talerzy Wastella oraz minimalistyczne trio z udziałem elektrycznej gitary Warda, elektroniki Wanda i fletów Hackel. Truizmem należy określić fakt, iż każdorazowa obecność na scenie Butchera, naprzemiennie z tenorem i sopranem, gotowała serca miłośników free impro. Tejże sceny choćby na moment nie opuszczał duch i słowa samego Baileya, które zabawnie wplatał w zapowiedzi kolejnych improwizacji Stewart Lee.

  


W uzupełnieniu raportu ze sceny Cafe Oto dodajmy, iż w przeddzień imprezy odbyła się premiera filmu dokumentalnego Iana Greavesa „So Watt Special: Derek Bailey - New Sights, Old Sounds”. Materiał zawierał dużo nagrań archiwalnych, a także garść słowa mówionego, podkreślającego bardzo specyficzne poczucie humoru i artystyczną bezkompromisowość gitarzysty, która niekiedy okazywała się po prostu szczerością i prostolinijnością jego werbalnego przekazu. Londyńską celebrację podsumował zaś środowy koncert dodatkowy w clubie Vortex, gdzie improwizowali Thurston Moore na gitarze i Mark Wastell na perkusji, do których po mniej więcej dwudziestu minutach dołączył Alan Wilkinson na saksofonie altowym. Muzycy rozpoczęli w dalece post-psychodelicznym duecie, niemal onirycznym w klimacie, by po rozwinięciu w trio popaść w urokliwe spazmy free jazzu.

 


Londyński pobyt Trybuny, to nie tylko uczestnictwo w baileyowskim święcie. W sobotę 13 grudnia Wasz wysłannik gościł na kolejnej edycji festiwalu BRÅK, w trakcie którego na małej scenie baru piwnego w Brockley wystąpiły jak zawsze trzy duety. Najpierw improwizowali Tom Challanger na saksofonie tenorowym oraz Alex Bonney na trąbce, potem John Butcher na saksofonie tenorowym i sopranowym oraz Colin Webster na saksofonie barytonowym, wreszcie Tom Ward na klarnecie, flecie i saksofonie altowym oraz Will Graser na floor percussion. Każdy set był definitywnie smakowity, szczególnie ten środkowy, w którym szyki zwarli przedstawiciele dwóch pokoleń wybitnych londyńskich saksofonistów.

 

 Zdjęcia własne, nieobjęte prawami autorskimi:

1) Alex, John i Matt

2) Teresa

3) Julia, Charles, John i Matt

4) John i Colin



 

wtorek, 16 grudnia 2025

Yodok III in Nidarosdomen!


Królowie improwizowanego dark ambientu powracają! Pięć lat po poprzednim, wówczas studyjnym ujawnieniu A Dreamer Ascends, Järmyr, Serries i Lo prezentują nowe, tym razem koncertowe nagranie, zgodnie z tytułem powstałe w miejscu zwanym Nidarosdomen.

Jesteśmy w norweskim Trondheim, uczestniczymy w wydarzeniu zwanym Olavsfest, a na dużej scenie dostrzegamy głównie wielkie organy kościelne. To nie przypadek, albowiem Yodok III po raz pierwszy gra dla nas w wersji combo+, a ich gościem jest Petra Bjørkhaug, która za owymi organami zasiada.

Koncert, jak każdy w przypadku tej niezwykłej formacji nie ma początku, nie ma też końca, a podróż jaką odbywamy razem z muzykami mogłaby trwać nieskończenie długo. Tym razem ta niemal metafizyczna wieczność trwa prawie 55 minut. Welcome!

  


Muzyków na scenie witają oklaski. Po chwili z ciszy zapomnianego ambientu zaczynają docierać pierwsze dźwięki. Coś sączy się z gitary, coś lub ktoś nuci melodię rodzącego się, mglistego poranka. Ta ballada udręczonych piechurów nie ma jeszcze tempa, sączy się jak krew z dopiero co otwartej rany. Po pięciu minutach po stronie gitarzysty formuje się pierwsza struga mrocznego ambientu. Słyszymy szelest perkusji, w tle mości się warstwa fonii, być może pochodząca z organów, a na froncie pojawia się dęta, wysoko zawieszona melodia. Flow czteroosobowej orkiestry zaczyna nabierać masy po dziesiątej minucie. Tuba wspina się na palce, a na zestawie perkusyjnym rodzi się narracja kreowana wyłącznie szeleszczącymi szczoteczkami. Chór pokiereszowanych aniołów wspina się na pierwsze wzniesienie – jest ono dość wysokie, ale niespecjalnie skaliste. W okolicach dwudziestej minuty perkusja przechodzi w stadium rozkwitu i zaczyna oplatać wielostrumieniowy ambient pierwszą warstwą rytmu. Po kolejnych pięciu minutach rzeczona perkusja milknie, a na front opowieści forują się całkiem klasycznie brzmiące organy. To swoiste interludium trwa kilka minut, jakby w oczekiwaniu na silniejsze wiatry.

Nowa wspinaczka, nasączona pewną nieoczywistą gotyckością organów, budowana jest bardziej urozmaiconymi metodami. Flow ma teraz wiele warstw, a całkiem istotną jego częścią wydaje ta najniższa, gęsta, basowa powłoka. Migoczą światła rampy, także tło przebiera bardziej mroczną, skomplikowaną fakturę. Na czoło pochodu zaczyna wyraźnie wydobywać się perkusja wybijająca rytualny beat. Kreatorzy ambientu przez moment przegrupowują się, czekając na rozwój akcji scenicznej. Po chwili tuba rozbłyska krzykiem melodii, a organy przystępują do zdecydowanego kontrataku. Perkusja bierze głęboki oddech i przypuszcza frontalny atak. Tuż po czterdziestej drugiej minucie scenę ogarnia spazm wielkiej, epickiej eskalacji.

Po kilku minutach wrzenia narracja zdaje się wchodzić w fazę wystudzania. Organy nadal płyną szeroką strugą, ale perkusja, mimo utrzymywania rytmu, schodzi na drugi plan. Wreszcie, tuż po wybiciu pięćdziesiątej minuty, opowieść pozbawiona znamion wyraźnego rytmu zaczyna płynąć samym ambientem – wielokolorowym, bardzo efektownym, ale odrobinę już pożegnalnym. Gdy wszyscy szykują się na finał, perkusja znienacka wrzuca tryb dynamiczny i wsparta falą organowego wyziewu, wynosi opowieść na definitywnie kompulsywne wzniesienie. Akcja eksploduje, niczym błyskawica na nocnym niebie, ale w kłębach czarnego dymu czai się już nagła śmierć. I wieszczy zaskakujący koniec koncertu.

 

Yodok III Nidarosdomen (Consouling Sounds, CD 2025). Tomas Järmyr – perkusja, Kristoffer Lo – amplifikowana tuba, flugabone, Dirk Serries - gitara elektryczna oraz gościnnie Petra Bjørkhaug – organy kościelne. Nagrane w Nidarosdomen (Trondheim, Norwegia) w trakcie Olavsfest, sierpień 2023. Jedna improwizacja, 54 minuty.



niedziela, 14 grudnia 2025

Giżycki, Joniec, Doskocz, Mańko, Janssen i Daszkiewicz na pożegnanie cyklu koncertowego Spontaneous Live Series


(informacja prasowa)

 

Trybuna Muzyki Spontanicznej i poznański Dragon Social Club zapraszają na wielki finał spontanicznego cyklu koncertowego! Po niemal siedmiu latach funkcjonowania tej inicjatywy, w trzecią sobotę grudnia odbędzie się ostatni koncert. Jak piszą sami zainteresowani - od 13 lutego 2019 (wtedy odbył się pierwszy koncert) do 20 grudnia 2025 i ani jednego dnia dłużej!

Dragonowa scena Małego Domu Kultury oddana zostanie w ręce lokalnych (no prawie) muzyków improwizatorów. Każdy z nich grywał już pod spontanicznym szyldem, czy to na pojedynczych ekscesach cyklu, czy w trakcie Spontaneous Music Festival.

Saksofony, klarnety, skrzypce, gitary, perkusje i instrumenty perkusyjne, taśmy, sample i inne elektroniczne szaleństwa – a wszystko w rękach i głowach szóstki artystów: Michała Giżyckiego, Michała Jońca, Pawła Doskocza, Ostapa Mańko i Patryka Daszkiewicza – wszyscy z Poznania oraz Sebastiaana Janssena z Wrocławia (a także Holandii).

Najpierw artyści splotą swoje improwizowane zwoje nerwowe w trzech krótkich (około piętnastominutowych) setach duetowych.

Po przerwie ta sama szóstka muzyków połączy się w dwa tria, które będą improwizowały odrobinę dłużej (około pół godziny).

A potem wszyscy powiedzą sobie „Farewell My Friends, Farewell”!

 


Spontaneous Live Serries Vol. 80

20 grudnia 2025, Poznań, Zamkowa 3

 

20.15 Pierwszy blok (improwizacje krótsze)

Michał Giżycki/ Michał Joniec

Paweł Doskocz/ Ostap Mańko

Sebastiaan Janssen/ Patryk Daszkiewicz

 

21.15 Drugi blok (improwizacje dłuższe)

Michał Giżycki/ Paweł Doskocz/ Sebastiaan Janssen

Michał Joniec/ Ostap Mańko/ Patryk Daszkiewicz

Bilety dostępne przed koncertem – gotówka albo blik

 

Temu zacnemu wydarzeniu koncertowemu towarzyszyć będzie Wielki Kiermasz Świąteczny. Na drewnianych stołach Dragona czekać będą na miłośników muzyki improwizowanej naręcza płyt kompaktowych, a wszystkie w genialnych cenach: czarno-czerwone albumy iberyjskiego cyklu Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune z 50% rabatem, a szare albumy koncertowe Spontaneous Live Series z rabatem 20%!

 

 

 

piątek, 12 grudnia 2025

Butcher, Wasserman & Blume in Close Calls!


Jesiennych przygód edytorskich Johna Butchera ciąg dalszy! Przed nami trio zadzierzgnięte z muzykami niemieckimi na potrzeby trzech koncertów, jakie miały miejsce we wrześniu ubiegłego roku. Dokument fonograficzny jednego z nich czeka na nasz skupiony odsłuch.

Prawie godzinny koncert z Kolonii dostarcza dużo emocji i bystrych interakcji, szczyptę kameralistyki i rozległe połacie post-jazzu, który zdaje się najzwinniej integrować artystyczne zapędy całej trójki. W tym tyglu dęto-wokalno-perkusyjnym sporo intrygującego zamętu wprowadzają ptasie piszczałki zwane bird calls.

  


Pierwsze dwie improwizacje trwają prawie dwadzieścia minut i zgrabnie uwypuklają wszelkie atuty tego trzyosobowego spotkania. Saksofonista i wokalistka mają tu wiele wspólnych spraw – syczą, mamroczą, szemrają, snują delikatnie zakurzone melodie, wchodzą w zwarcia, niekiedy na siebie pokrzykują, nie rzadko w dobrych intencjach. Mogą sobie pozwolić na wszystko, albowiem nad dramaturgią całości czuwa perkusista, który jest równie aktywny, jak subtelny - podpowiada, dopowiada, dba to szczegóły, nie przestaje zasilać tria mocą drummingowej kreacji. Kameralna zaduma świetnie koreluje tu z nerwowym, incydentalnie dynamicznym post-jazzem. Każda akcja może liczyć na interakcję, choć nie zawsze na tym podobnym poziomie intensywności. Dodatkowy smaczek, szczególnie w drugiej z opowieści stanową dźwięki bird calls, które z jednej strony dopowiadają wokalne frazy, z drugiej intrygują i sieją ferment. Muzycy tę część albumu kończą bardzo efektownym i kompulsywnym szczytem.

W kolejnych, nieco krótszych improwizacjach schemat dramaturgiczny jest podobny. Zmysłowe otwarcie, pełne preparowanych, niekiedy zdecydowanie filigranowych fraz i dynamiczne rozwinięcie, często nawet free jazzowe, inspirowane dobrą robotą perkusisty. Najpierw głębokie oddechy, potem drżenie i syczenie, wreszcie tumany kurzu i rezonansu, to przykładowe inauguracje utworów środkowej części albumu. Stadia rozwoju bywają tu bardzo melodyjne (gdy Butcher sięga po sopran), innym razem zdecydowanie bardziej eksperymentalne (gdy w grze uczestniczy saksofon tenorowy). Z roli wiecznej mącicielki nie wychodzi doskonale usposobiona wokalistka i jej ptasie akcesoria.

Przedostatnia improwizacja trwa ponad osiem minut i ma kilka wyraźnych faz. Otwiera ją solowa ekspozycja saksofonu tenorowego, potem następuje krótki duet wokalno-perkusyjny, wreszcie krwisty i atrakcyjny rozkwit grany już pełnym składem. Wokalistka zawodzi tu niczym Beduin, perkusista nie szczędzi nowych rozwiązań realizowanych na ciekawej dynamice, a w dętej tubie nie brakuje typowej dla Butchera fizyki użytkowej. Także ta improwizacja ma swoje spiętrzenie, tu szczególnie ekspresyjne. Początek finałowej improwizacji przypomina wystudiowaną modlitwę. W dalszej fazie utworu muzyków znów niesie na wzgórze ich trudny do opanowania temperament. Samo zakończenie albumu jest głośne i dynamiczne.

 

Leaflight: John Butcher, Ute Wasserman, Martin Blume Close Calls (FMR Records, CD 2025). John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy, Ute Wasserman - głos, bird calls oraz Martin Blume – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane w klubie LOFT, Kolonia, Niemcy, wrzesień 2024. Dziewięć improwizacji, 54 minuty.



wtorek, 9 grudnia 2025

Angharad Davies & John Butcher during the Two Seasons!


Najwyższy czas rozpocząć przegląd jesiennych premier, jakie dostarcza the one and only John Butcher. Londyński saksofonista po hucznie obchodzonych w roku ubiegłym 70.urodzinach zdaje się łapać kolejny wielki oddech kreacji. W tempie karabinu maszynowego dostarcza nowych albumów, które skrzętnie odnotowujemy, na ogół opisując je stekiem niewybrednych komplementów i zachwytów. Ale z Butcherem tak już jest - stawia sobie artystyczną poprzeczkę bardzo wysoko i nigdy nie zawodzi, ani siebie, ani słuchaczy.

Jesienną paradę nowości zaczynamy od duetu ze wspaniałą walijską skrzypaczką Angharad Davies, artystką, z którą Butcher współpracuje od dwóch dekad, choć jak pisze, w duecie zagrali bodaj tylko czterokrotnie. Ich album konsumuje jesienny wątek koncertowy i wiosenny studyjny, co wyjątkowo celnie uzasadnia tytuł całego wydawnictwa. Zanurzamy się w nim po brzegi od razu konstatując, iż jego miejsce na corocznym, trybunowym best-off jest stuprocentowo pewne!

 


Berliński koncert składa się z dwudziestopięciominutowego seta zasadniczego i czterominutowego encore, z kolei część studyjna z Nottingham, to siedem krótkich improwizacji, trwających od niespełna dwóch do sześciu minut.

Początek koncertu jest delikatny, niemal szemrany. Skrzypaczka poleruje struny, nadając im brzmienie godne muzyki dawnej. W tubie saksofonu sopranowego chroboczą filigranowe krople powietrza. Jakby przy okazji Angharad i John wydobywają z czeluści swych instrumentów drobiny bolesnych melodii. Ich frazy zdają się być intrygująco imitacyjne. Z czasem narracja staje się silnie rozkołysana, a każdy z artystów stara się wnosić do niej nowe, bardziej indywidualne wątki. Przez moment wydychają większe porcje powietrza, po czym skupiają się na pojedynczych frazach. W okolicach dziesiątej minuty skrzypce dotykają ciszy, z kolei saksofon, tu już tenorowy, balladowo wzdycha. Po kolejnych kilku chwilach artyści śpiewają niczym średniowieczni trubadurzy, przy okazji nadając swoim akcjom więcej dynamiki. Jeszcze przed upływem dwudziestej minuty chowają się w głębokiej krypcie i dogorywają, tworząc kolejny passus ancient music. Finał seta niepodziewanie przypomina słoneczny poranek – John ochoczo dmie w sopran, Angharad radośnie podskakuje. Koncertowy bis dzieje się w mrocznej pieczarze. Tuba rezonuje, skrzypce płyną strugą filigranowego ambientu. Wokół panuje gęsta cisza. Wszystko drży, a skrywana melodia szuka drogi ujścia.

Inauguracja części studyjnej przypomina początek koncertu. Aura głębokiego średniowiecza, dalekie odgłosy niemej rozmowy, szeleszczące subtelności. W kolejnej improwizacji klimat pozostaje niezmienny, ale strumień fonii przybiera formę delikatnego drona. Zaraz potem w muzyków wstępuje zew życia. Struny są teraz dynamicznie szorowane, a oddechy saksofonisty skutecznie trzymają się tempa. Przez moment jesteśmy w zakładzie szlifierskim, obok którego prowadzone są także prace wulkanizacyjne. W kolejnej odsłonie artyści wydychają porcje wilgotnego powietrza - imitują się wzajemnie, popadają w klimat subtelnego oniryzmu. To skowyt, płacz, mistyka greckiej tragedii. Zaraz po nich następuje kolejny bardziej dynamiczny kontrapunkt - uderzanie po gryfie, szarpanie strun, rwane, dęte świdry. Zaskakująco szybko odnajdujemy się w finałowej, przy okazji najdłuższej ekspozycji studyjnej. W tubie saksofonu kłębi się mnóstwo myśli, na gryfie skrzypiec tańczą szybkie dłonie. Z trwogą, ale i precyzją muzycy wychodzą na front opowieści mając w ustach słowa zapomnianej melodii. Pokonują niewielkie wzniesienie, a potem układają do snu w kolorowej dolinie.

 

John Butcher & Angharad Davies Two Seasons (Weight Of Wax, CD 2025). Angharad Davies – skrzypce oraz John Butcher – saksofony. Nagranie koncertowe zarejestrowane w KM28, Berlin, wrzesień 2024 (utwory 1-2) oraz studyjne zarejestrowane w Nottingham University Studio, kwiecień 2024 (utwory 3-9). Łącznie dziewięć improwizacji, 49 minut.




piątek, 5 grudnia 2025

The Barcelona’ fresh four: Jiuweihu! Mammalian Interactive Digressions! Orangina! Smells Funny!


Muzyka improwizowana z Barcelony zawsze posiada stempel wysokiej jakości. Stali Czytelnicy tych łamów wiedzą o tym doskonale przynajmniej od dekady, bo tyle lat stuknie Trybunie już w kolejnym miesiącu.

Zatem bez zbędnej introdukcji przystępujemy do szczegółowej analizy czterech nowości wydawniczych ze stolicy Katalonii. Nie zabraknie okrętu flagowego, czyli Discordian Records, będą też nagrania muzyków świetnie nam znanych, tu akurat edytujących pod innymi sztandarami.

Jak to często bywa w przypadku muzyki z tamtej części świata, czeka nas spory rozstrzał stylistyczny. Zaczniemy kameralnie, ale bardzo dronowo, na dwa niezbyt konwencjonalne smyczki, potem czeka na nas czerstwa, gęsta i hałaśliwa narracja na saksofon, syntezator modularny i rzężącą wysokim prądem gitarę, zaraz po niej pokaźna porcja soczystego jazzu z kompozycjami, a na zakończenie coś na poły skomponowanego, na poły improwizowanego - znane utwory przełożone na pięć dęciaków, perkusję i osnowę elektroniki. Będzie się działo!

 


Vasco Trilla & Àlex Reviriego Jiuweihu (Bandcamp’ self-released, DL 2025)

Czas i miejsce akcji nieznane: Vasco Trilla – werbel i talerze oraz Àlex Reviriego – kontrabas. Trzy utwory, 44 minuty.

Tych Panów znamy z miliona płyt, to prawdziwe ikony sceny Barcelony. Być może nie wszyscy pamiętają, iż czasami muzykują także w duecie. To ich drugie ujawnienie, znów nastawione na niezmierzone w czasie i przestrzeni techniki rozszerzone, ponownie bazujące na pewnym koncepcie, innymi słowy improwizacji definitywnie predefiniowanej. Każdy z artystów operuje tu smyczkiem, choć nominalnie jeden pracuje na skromnym zestawie percussion, drugi dzierży w dłoniach wielki kontrabas.

Opowieść na starcie przypomina delikatny powiew porannej bryzy. Powierzchnie płaskie targane smyczkami piszczą, nucąc zapomniane melodie. To medytacja ukonstytuowana cierpliwością i konsekwencją. Ma swoje niemal post-industrialne spiętrzenie, ma krótki moment, gdy kontrabasista minimalistycznie frazuje techniką pizzicato. Rozkołysana opowieść przypomina zagubiony okręt, które niesie w nieznane coraz silniejszy wiatr. W drugiej odsłonie instrumenty silniej rezonują - jeden strumień fonii ryje bruzdy w ziemi, drugi wznosi się ku niebu. Z czasem z mulistego dna wyłania się pokancerowana melodyka i płynie z tajemniczym posmakiem post-baroku. Na starcie trzeciej części smyczek kontrabasu wyje wprost z głębokiej krypty, z kolei talerze rezonują na jeszcze większej wysokości. Dźwięki zdają się teraz kołysać nad wielką przepaścią. Znów ratunkiem wydaje się pokrętna melodia, który nie przypomina jednak śpiewu, to wciąż wielkie cierpienie, ostatecznie skwitowane minimalistycznymi frazami kontrabasisty.

 


Luis Erades/ Andrea Bazzicalupo/ El Pricto Mammalian Interactive Digressions (Discordian Records, DL 2025)

The Golden Apple Studios, Barcelona, październik 2024: Luis Erades – saksofon altowy, Andrea Bazzicalupo – gitara elektryczna oraz El Pricto – syntezator modularny. Trzy improwizacje, 53 minuty.

W przeciwieństwie do duetu powyżej, medytacja, to ostatni epitet, jakim moglibyśmy podsumować nagranie tego tria. Słuchaczy dbających o stan swoich narządów słuchu uspokajamy jednak, iż anonsowana w preambule tekstu intensywna, niekiedy noise’owa improwizacja miewa tu intrygujące chwile ukojenia, wystudzenia, potrafi osiągnąć stadium zaskakującej filigranowości.

W trakcie pierwszej odsłony muzycy stawiają nas pod ścianą i mierzą z broni gładkolufowej – pozatykana tuba saksofonu groźnie rzęzi, gitara zgrzyta zębami i zionie ogniem, a syntezator wbija szpile nie tylko w kręgosłup. Soczyste plastry hałasu poprzedzielane są tu ochłapami ciszy, delikatnie nasączonymi post-psychodelicznymi dywagacjami. Druga improwizacja trwa ponad dwadzieścia minut i zdaje się mieć więcej niż tysiąc twarzy. Subtelna elektronika i post-akustyczne strumienie ambientu otwierają pieczarę, z której wyłania się post-industrialne monstrum. Na etapie rozwinięcia muzycy okazują się jednak intrygująco roztargnieni, skorzy do akcji minimalistycznych, niekiedy brzmią wręcz onirycznie, a ich oddechy pełne są szumiącej elektroniki. Do konsekwentnej walki ze złem powracają w drugiej połowie utworu, a najgroźniejszym zwierzem tego stada okazuje się ostatecznie saksofonista. Trzecia improwizacja zaczyna się trzęsieniem ziemi, a potem jest jeszcze ciekawiej. Mała wojna światów uformowana zostaje w elektroniczny i elektryczny free jazz. Zaraz potem następuje faza dronowa i kilka dźwięków z gitary, które przypominają ... gitarę. Jeszcze tylko faza lewitacji i rozkołysania, a po niej wielki finał z fajerwerkami z dna piekła aż do kopuły topornego nieba. Cisza po wybrzmieniu ostatniego dźwięku wydaje się dość groźna.

 


Albert Cirera & Tres Tambors Orangina (Underpool Records, CD 2025)

Underpool Studio, Barcelona, czerwiec 2025 (?): Albert Cirera – saksofon tenorowy, sopranowy, kompozycje, Marco Mezquida – fortepian, Rhodes, Marko Lohikari – kontrabas oraz Oscar Domènech – perkusja. Dwanaście kompozycja, 54 minuty.

Losy tego artysty śledzimy od kołyski. Znamy wszystkie jego brudne, kompulsywne, free impro eskapady na preparowanym saksofonie tenorowym i sopranowym. Ale pamiętamy także, iż to muzyk zakochany w jazzie, a jego flagowy okręt na tym oceanie zwie się Tres Tambors. Przed nami jego trzecie ujawnienie. Zgrabne, melodyjne, ale ciekawie zmetryzowane tematy, tysiące narracyjnych zdobień i kilka soczystych improwizacji, na ogół w wymiarze kolektywnym. Dla fanów wysokogatunkowego jazzu lektura obowiązkowa!

Po krótkim, dynamicznym otwarciu kwartet zaprasza do krainy jazzowej post-ballady, tkanej na czystym brzmieniu saksofonu sopranowego, równie wyrazistym piano i sekcji rytmu, która szyje łamane metra i sieje intrygę niezależnie od poziomu łagodności zadanego tematu. W piątej odsłonie króluje free jazz (nawet w formule sax & drums), ale puenta jest wystudzona, bardzo kameralna. W siódmej części słyszymy piano Fendera i rozhuśtany saksofon frazujący w dobrym tempie. W kolejnym piękny, improwizowany rozgardiasz, który zostaje skontrapunktowany melodyjnym tematem, ale na koniec utworu tryumfalnie powraca. Z kolei w dziewiątej odsłonie tańczymy w rytmie samby! Po drodze do szczęśliwego finału mamy kilka akcentów kameralnych ze smyczkiem, a także nieśmiałe próby akcji inside piano. Samo zakończenie jest bardzo dynamiczne, bazujące na basowym groove, usiane wyłącznie udanymi interakcjami.

 


Fail Again Ensemble Smells Funny (Discordian Records, DL 2025)

Whole Tone Studio, Barcelona, czerwiec 2025: Mireia Tejero – saksofon altowy, Sergi Rovira – saksofon tenorowy, Lluís Vallès – saksofon barytonowy, Pol Padrós – trąbka, Vicent Pérez – puzon, Jordi Pallarès – perkusja oraz David García – soundpainting. Dziewięć utworów, 32 minuty.

Na koniec krótkiego przeglądu katalońskich nowości dość nietypowy ansambl pod jakże becketowską nazwą. Pięć instrumentów dętych, perkusja, smuga elektroniki, a w repertuarze jazzowe kompozycje, w tym nieśmiertelna Lonely Woman Colemana, klasyk Pink Floyd i utwór Franka Zappy. Muzycy improwizują na etapie zwanym preludium, a potem bawią się samym tematem. Brakuje tu może odrobiny szaleństwa i narracyjnej fantazji, ale sama idea wydaje się godna kontynuacji.

Floydowskie otwarcie obiecuje tu naprawdę wiele – to zmyślnie sprofilowany, dęty wielogłos z dużą dawką nerwowości, podrasowany perkusją, zmiennym tempem i tą szczyptą brawury, jakiej czasami brakuje w dalszej części albumu. Artyści balansują na pograniczu wielu stylistyk, z których jazz, czy nawet free jazz jest tylko jedną z tysięcy możliwości. Nagranie ma swoją artystyczną kulminację na etapie klasyka Colemana. Preludium pełne jest gwałtowności, ciekawych, dętych interakcji, z kolei sama ekspozycja tematu, to niemal pogrzebowa ballada, którą niespodziewanie podrywa do lotu galopująca perkusja. W kolejnym utworze muzycy stepują w punkowym rytmie, a na końcu dzielnie rozprawiają się z tematem Zappy. Wstęp, to dęte dyskusje, najpierw rwanymi frazami, potem głębszymi wydechami. Prezentacja tematu przypomina podlewany dużą ilością szampana 2-stepowy wodewil z masą rzewnych melodii.




wtorek, 2 grudnia 2025

Colin Webster, Mark Holub & Noah Punkt play Neue Hard!


Colin Webster i Mark Holub tworzą free jazzowy duet od lat, a ich dyskografia nie jest bynajmniej zbiorem pustym. Od czasu do czasu ich dalece swobodne muzykowanie realizowane jest także w składach duo+, najczęściej w trio z niemieckim kontrabasistą Noahem Punktem. Bywa, że duet poszerza się do kwartetu, jakby choćby dwa lata temu, na koncercie w poznańskim Dragonie, gdy brytyjskiego saksofonistę i australijskiego perkusistę uzupełniali w ognistym performansie Argentynka Sofia Salvo na saksofonie barytonowym i Niemiec Jan Roder na kontrabasie.

Przed nami najnowsza płyta Colina i Marka, tym razem w formule tria z przywołanym wyżej Noahem. Swobodna, free jazzowa, ale dobrze kontrolowana jazda. Więcej niż godzina lekcyjna, zatem fanom zadanej estetyki aż trzęsą się uszka. Welcome!

 


Artyści od pierwszego dźwięku wchodzą w kąśliwe interakcje, świetnie się znają, mogą sobie na wszystko pozwolić. Brzmienie tria jest bardzo matowe, na pewno świetnie sprawdza się w odsłuchu bezpośrednio z magnetofonowej kasety. Saksofonista zaczyna drobnymi akcjami silnie nasączonymi dobrym, nieskalanym nudą jazzem. Tempo jest tu namacalne od startu, żywe, dobrze stymulowane zwinnymi akcjami drummera. Kontrolowany free jazz to naturalne środowisko dla tej trójki i zdaje się, że każdy fragment tego nagrania to potwierdza.

Otwarcie drugiej improwizacji osnute jest mrokiem. Pracuje kontrabasowy smyczek, saksofon oddycha zimnym powietrzem, a perkusjonalia błyszczą w ciemności. Akcja tej części albumu wiedzie od rozhuśtanego post-jazzu do jurnego, silnie emocjonalnego, galopującego free z drobnym, dobrze ukształtowanym stoppingiem z rezonującymi talerzami. Trzecia historia trwa tu ledwie kilka minut, ale zapewne nie bez powodu zajmuje centralne miejsce na albumie. Dobra dynamika, efektowny szczyt i bystra finalizacja.

Czwartą odsłonę otwiera ballada naznaczona szumem perkusyjnych szczoteczek. Dużo tu smutnej melodyki, a potem efektownego, nawet brawurowe tempa na etapie rozwinięcia. Finałową część inauguruje samodzielnie perkusista. Akcje jego partnerów są tu dość leniwie, całkiem kameralne. Po kilku pętlach muzycy z dużą gracją przechodzą w tryb taneczny, a saksofonista wykorzystuje ów moment, by zagrać swój najlepszy passus tego wieczoru. Opowieść nabiera rumieńców i zupełnie niepotrzebnie zostaje wyhamowana wprost w gęstą ciszę. Szczęśliwie muzycy dość szybko odzyskują wigor i przechodzą do finalizacji nagrania. Do samego nieba niesie ich znów temperament i odpowiedni poziom intensywności. A że to ich natural vibe, wspominaliśmy kilka zdań wcześniej.

 

Colin Webster, Mark Holub & Noah Punkt Neue Hard (Raw Tonk, kaseta/DL 2025). Colin Webster – saksofon altowy, Mark Holub – perkusja oraz Noah Punkt – kontrabas. Nagrane w Zentralwäscherei, Zurych, Szwajcaria, maj 2023. Pięć improwizacji, 54 minuty.