poniedziałek, 12 lutego 2018

Rajada! Blow Up! Sousa, Mira & Simões on creative explosion!


Uwaga! Trybuna Muzyki Spontanicznej i jej przemądrzały Pan Redaktor, są współwydawcą tej płyty! Wszelkie słowa zachwytu, jakie za chwilę przeczytasz, mogą być podyktowane jedynie chęcią zwiększenia sprzedaży! Innymi słowy – dalej czytasz na własną odpowiedzialność!


Czas i miejsce zdarzenia: sierpień 2015 roku, Lizbona, Estúdios Interpress.

Ludzie i przedmioty: Pedro Sousa – saksofon tenorowy, Miguel Mira - wiolonczela, Afonso Simões - perkusja i perkusjonalia.

Co gramy: muzyka swobodnie improwizowana.

Efekt finalny: dwa utwory z tytułami, 58 minut i kilkadziesiąt sekund, wydane jako Rajada, co wedle woli muzyków jest zarówno tytułem płyty, jak i nazwą formacji (Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series). Dostępne na rynku od piętnastego stycznia bieżącego roku.




Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

Atazana. Sprytne call & response w wykonaniu saksofonisty i wiolonczelisty, rodzaj wprowadzenia do rozbudowanej powieści w dwóch tomach, introdukcji, która zdaje się być gwarantem powodzenia całego przedsięwzięcia. Perkusista tyczy szlak, ubija ziemię, rozbudzony od pierwszego uderzenia w werbel. Pedro po lewej, Miguel po prawej, Afonso samym środkiem – to układ przestrzenny, który nie opuści nas w trakcie najbliższej godziny zegarowej, choćby na ułamek sekundy. Sousa wpada w dryl drobnych eskalacji, łypiąc do nas okiem godnym całego dorobku Evana Parkera, jakbyśmy cofnęli się w czasie o dobre czterdzieści lat. Rodzaj drapieżnika, wypuszczonego z klatki, ale ryczącego wyłącznie w pokojowych intencjach. Drummer trzyma rytm, wyznacza kierunek, czuwa niczym zdrowy fundament szalonej eskapady. To dynamiczne, rockowe zwierze, które nie odpuści choćby na moment. To także dzięki niemu, od startu emocje kipią krwią najwaleczniejszych. Narracja jest stosunkowo linearna. Cała płyta zdaje się być jedną opowieścią, która ma co prawda mnóstwo podrozdziałów, ale jest spójna, a każdy pomysł zdaje się być konsekwencją poprzednio zarysowanej osi dramatu. W 10 minucie saksofon na moment milknie, po czym przyjmuje rolę wycofanego, w skromnej opozycji do głównego nurtu tej historii. Tymczasem wiolonczelista, crazy man w ciągłym ruchu, przybiera szaty kontrabasisty i dynamizuje poczynania tego, i tak już wyzwolonego dyliżansu. Muzycy pozornie pozostają na etapie tłumienia emocji, ale czynią to, nie zdejmując nogi z gazu. Trochę przemyśleń we wnętrzu tuby, która ewidentnie czai się do kolejnego galopu. 14 minuta, to jednak wykwintne stopowanie! Nawet drummer zwalnia uścisk. Cello wisi na strunach. Drobne przekomarzania, utarczki i dysputy, z których rodzi się nowa opowieść. Cała pyta, choć kipi emocjami, ma w sobie zaszytą zadumę, szczypty nostalgii, może nawet posmak lizbońskiego saudade. 21 minuta, narracja snuje się jak spłoszony kocur, ma jednak jego urodę. Finał pierwszego tomu, w ciszy solowej ekspozycji Sousy. Atazana, czyli uszczypnięcie homara.




Desata. Kontrabasowa introdukcja wiolonczeli. Zwarta, tłusta przestrzeń. Nowa opowieść, mały drumming. Saksofon wchodzi bardzo delikatnie dopiero w 3 minucie, gdy walking sekcji ma już swój rytm, swoje dynamiczne spowolnienie. Eskalacja dramatyzuje przekaz, ale Sousa jakby prezentował własną wersję wydarzeń. Być może to opowieść o kochankach, który tracą wiarę w swój związek. To narracja, która pięknieje w oczach. Jest też technicznie błyskotliwa, gdybyście zapytali. Napięcie rośnie z każdą minutą. Cello pętli się na gryfie i powoli zrzuca szatę kontrabasu. Perkusja progresywna, dynamiczna w pocie i znoju. 13 minuta, rodzaj prawdziwie free jazzowej eskalacji, która ma jednak wiele wymiarów, kolorów i smaków. Choćby krzyk, który czai się na krawędzi tuby, pełen zadumy, na skraju zaniechania. Emocje wypływają z muzyków, wytryskują każdym otworem ich gorących ciał. 17 minuta, drummer szuka dla siebie nowej przestrzeni, saksofonista pętli się na dyszach, a wiolonczela nabrzmiewa. Pierwsza faza transu i wilgotnej psychodelii nadciąga! Tenor skacze ku górze i ryje nieboskłon wysokim rejestrem. To opowieść, która kipi pomysłami na każde, kolejne zdanie, jest wielowątkowa, niczym surrealistyczny potok świadomości. Tu i ówdzie pobrzmiewa nutą Aylera, smakuje Coltrane’m, wonią całej czarnej free jazowej Ameryki. Być może to moment historii, który sytuuje portugalskiego saksofonistę w panteonie wciąż żywych legend gatunku, a dzieje się to jeszcze przed jego 30 urodzinami*). 23 minuta wyznacza skromne wyhamowanie. Afonso schodzi w ciszę, Miguel wgryza się pomiędzy struny, a Sousa repetuje. Gdy ten pierwszy powraca, cała trójka łapie mantrę i będzie się jej trzymać niemal do końca płyty. Saksofonista na jednym oddechu! Wiolonczelista rzeźbi manuskrypt! Napięcie rośnie! Gęsta ścieżka, tyczona przez trzy złotowłose rumaki na skąpanej słońcem prerii. Lepią się w jeden dźwięk, jeden nurt! Ich grzywy łopoczą na wyjątkowo silnym wietrze! Rajada! Blow up! 32-33 minuta, dynamiczna narracja zaczyna powoli spoglądać w kierunku finału tej niebywałej podróży. Cello drąży skałę! Brutalnie piękne! Kolejny krok ku wybrzmiewaniu, talerze w rezonansie, saksofon, który melodyzuje, struny, które skowyczą i skwierczą. Na ostatniej prostej Sousa znów pachnie Coltrane’m. Trójgłowa mantra wieńczy dzieło. Desata, czyli rozwiązanie, a może raczej uwolnienie.



*) nagranie powstało w roku 2015

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz