Kolejny odcinek Trybuny
uzupełniający recenzje płyt, jakie znalazły na naszym rocznym podsumowaniu.
Czas na francuską puzonistkę Christiane Bopp, która uraczyła nas w roku
ubiegłym nie tylko doskonałą płytą solową, ale także równie smakowitym
koncertem na warszawskim Ad Libitum,
w duecie z Nurrią Andorrą.
Odsłuch i odczyt płyty Bopp Noyau de Lune, uzupełnimy o dwie kolejne, jedną z jej udziałem,
drugą zaś bez, ale za to, jak wszystkie dziś prezentowane, wydaną przez
francuską oficynę Fou Records, którą kieruje człowiek-instytucja na tamtejszej
scenie muzycznej – Jean-Marc Foussat. Dodajmy, że te dwie ostatnie płyty nie są
premierami, mają już bowiem za sobą więcej niż 12 miesięcy życia.
Christiane
Bopp Noyau de Lune (Fou Records, CD 2018)
Ubiegłoroczne lato było gorące w każdej części Europy. W
tych niełatwych okolicznościach przyrody, w jednym z paryskich studiów
nagraniowych, powstała płyta, zarejestrowana przy wykorzystaniu puzonu, również
preparowanego, głosu, wielu dodatkowych urządzeń, w tym tzw. końcówek do
instrumentu dętego blaszanego, a także w wyniku manipulowania poziomem
nagłośnienia dźwięku (odczyt z francuskiego być może nie wyszedł nam
najlepiej). Siedem historii z tytułami, równo 40 minut muzyki.
Puzon Christiane startuje z dna głębokiej rzeki, tuż obok
czujemy też podmuch ciepłego powietrza. Od początku zdajemy sobie zatem sprawę,
że gra dla nas więcej niż jeden instrument. Dodajmy, iż dziać się tak będzie w
prawie każdym utworze. Akustyczne preparacje, półmrok, pół… cisza. Tajemniczy
oddech, któremu towarzyszy… dźwięk trzeciego puzonu. Narracja przypomina
elektroakustyczny flow, ale bez
prądu, może jedynie, gdzie niegdzie, dźwięk bywa delikatnie amplifikowany. W
drugim utworze napotykamy na dwa wątki dynamicznego prychania, szum,
pokrzykiwania i głos ludzki. Wątki, które wchodzą w emocjonalny, acz spokojny
dialog. Brzmienie puzonu jest czyste, niemal zlepione z głosem. Trzeci odcinek zaprasza
nas do tańca! Dźwięk z tuby puzonu i głos biorą się pod ramię i brną we
wspólny, niemal folkowy zaśpiew. Bystre, niesamowite! Kocie pląsy, tygrysie
zaloty! Mantra, hinduska raga, cokolwiek sobie wymarzysz – kosmos kreatywności!
W czwartej części puzony rodzą się jak grzyby do deszczu. Na starcie są już
trzy. Garść akcentów perkusjonalnych, suche prychanie i mokre całusy. Igraszki
z fakturą dźwięku, multifonia, przekomarzania, a potem zwinne zejście do
poziomu ciszy. Piąty – śpiewnie, hymnicznie, każdym porem skóry, każdym
fragmentem puzonu. W tle oddech, łapanie powietrza. Jest i drugi puzon, a może
to tylko echo, albo rodzaj live
processing. Puzony wchodzą w dialog, obok jęki wprost z głębi gardła. Szósty
utwór wita nas krótkimi, urywanymi frazami. Szept, pogłos, a … jednak to drugi
puzon. Trochę się przedrzeźniają, ale na wesoło i bez specjalnych emocji. Meta taneczna ekspozycja, posadowiona
jednak bardzo blisko ciszy. Wreszcie finał – powraca folkowe zawodzenie.
Oddech, szmer kurzu, gwizd ustnika. Śpiew z samego gardła, znów gwizd, zabawa
na całego. Niemal jak żart – upalona Japonka zagubiła się na wakacjach w
Europie i desperacko szuka pomocy! Tuż potem dynamiczne pasaże, coś na kształt beat-boxingu, no i puzon, który śpiewa
już samodzielnie, bez udziału sprawczego muzyka. Fajerwerki, wszystko, czego
chcesz!
Barbares Débris D'Orgueil (Fou Records, CD 2017)
Christiane zostaje z nami! Dołącza do niej trzech postawnych
mężczyzn: Jean-Luc Petit - klarnet kontrabasowy i saksofon sopranowy, Jean-Marc
Foussat – syntezator i głos oraz Makoto Sato – perkusja. Dwie swobodne
improwizacje, zarejestrowane w Paryżu, w dwa kolejne, letnie dni 2016 roku.
Łącznie 59 minut z sekundami (opis płyty zawiera błędy w tym zakresie).
Dzień pierwszy. Zwinne, kocie perkusjonalia, które szybko
przechodzą w progresywny drumming,
rechot dęciaków i syntetyczne dźwięki
w tle, groźnie pomrukujące. Od pierwszego dźwięku narracja jest bystra, gęsta
i szczędzi nam pustych przebiegów. Klarnet kontrabasowy kreśli pętle, puzon
zdaje się tańczyć wokół niego. Piękna i trzy bestie! Elektronika początkowo
skromna, nieinwazyjna, leje się jak woda i podśpiewuje. Od 6 minuty stara się
jednak przejmować inicjatywę, stymulować rozwój improwizacji. Oniryczna, płynna
podróż najeżona akustycznymi przeszkodami. Są i głosy z piekła rodem, łoskot
analogowej elektroniki. Po 11 minucie atak syntetyki wydaje się nieco zbyt
natarczywy, reszta muzykantów walczy jednak bardzo dzielnie. Po chwili chaos
elektroakustyki pięknie wybrzmiewa i rozlewa się gęstymi strumieniami. W
komentarzu drobny zaśpiew puzonu. W 19 minucie Bopp jakby się multiplikowała, a
może to Foussat jest sprawcą tego akustycznego wrażenia. Spokojna narracja,
skąpana w drobinach syntetyki, wiedzie nas na finał dnia. Na scenie pojawia się
po raz pierwszy tego dnia saksofon sopranowy, kierując całą narrację ku
eskalacji. Mnogość dźwięków nieznanego pochodzenia ciekawie zagęszcza finał.
Jest i zwinny dźwięk puzonu, i taneczny sopran w stylistyce Trevora Wattsa.
Dzień drugi. Drony dużego klarnetu, smugi cienia puzonu,
szelest perkusji, syntezator, który wchodzi do gry stojąc na palcach. Trochę
repetycji na flankach, potem krok w kierunku zagęszczania narracji. 6 minuta i
mały, niemal akustyczny galop z elektroakustycznym backgroundem. Trzy minuty później Foussat atakuje chórem syntetyki. W komentarzu dęty
dialog i drumming z synkopą. A zaraz
potem konfrontacja syntezatora z puzonem, niczym mała burza z piorunami. Równie
piękna, jak i dynamiczna ściana dźwięku. Recenzent śle jednak pochwały pod
adresem Foussata, który tym razem świetnie trzyma nerwy na wodzy, a dawki jego elektroniki
są dziś szyte na miarę coraz ciekawszej improwizacji. Kolejne wyciszenie znów
przychodzi szybko, ale i we właściwym momencie (brawa dla wszystkich za
porządek dramaturgiczny!). Intrygujące echo sopranu daje dość szybko znak do
kolejnej eskalacji. 15 minuta, to dobre, dęte dialogi, choć elektronika
nadciąga dużymi krokami. Całość narracji dość zwinnie przepoczwarza się w
niemal free jazzowy galop, tu ze świetnym drummingiem
Sato (jeden z najlepszych momentów płyty!). Powerful! W 19 minucie muzycy schodzą w głuchą ciszę. Zwinny
puzon, mała perkusja, jakże smakowity duet. W tle pogłos, echo rozsądnej elektroniki. Narracja w
tle jakby lepiła się w dron. Klarnet drży, puzon też ma ochotę na dłuższą ekspozycję.
Są i głosy, tym razem anielskie, lekko podpalane, także zmysłowy sopran. Od 25
minuty następuje kolektywne i sukcesywne gaszenie improwizacji. Dęciaki
pomrukują z zadowolenia, słychać śpiew ptaków (!). Bopp i Petit na moment
zostają sami, nawet słychać gości w barze. Po chwili sprawy w swoje ręce biorą
Foussat i Sato. Bystrym duetem, podszytym delikatnym rytmem, osiągają linię
mety.
Joëlle
Léandre/ Phil Minton Léandre-Minton (Fou Records, CD 2017)
Początek października 2016 roku, Paryż, 19 rue Paul Fort. Na scenie dwie wyjątkowe postaci europejskiego free improv – Ona na kontrabasie, będzie
też używać głosu i On, który używać będzie wyłącznie głosu. Zasadnicza część
koncertu przekroczy 30 minut, po nim dwa kilkominutowe encore – łącznie trzy kwadranse i kilkadziesiąt sekund. Płyta nie
ma co prawda tytułu, ale połączone w całość nazwy poszczególnych jej części
dadzą nam roboczy tytuł Silence in Bluish.
Wejście Francuzki w koncert, jak to ona ma w zwyczaju, jest niezwykle
wyraziste – szarpnięcie struny i smyczek niemal w jednym dźwięku. Obok z samego
dna gardła zmysłowo pojękuje Anglik. Od pierwszego spojrzenia muzycy pozostają
w wyśmienitej relacji. Nic w zachowaniu partnera nie uchodzi ich uwadze,
bystrze na siebie reagują, wchodzą w intrygującego dialogi, incydentalnie
imitują się wzajemnie. Skwierczący smyczek i zalotne gwizdy, śpiew i krzyk,
także sążniste zapasy, gdy schodzą nisko na kolanach – barokowe niemal bogactwo
dźwięków i wrażeń (zapewne także wizualnych). Popisy Mintona, który – jak
świetnie wiemy – jest w stanie wydać z siebie każdy dźwięk, obok Leandre, która
arsenał werbalnych środków wyrazu – to także świetnie wiemy – ma niezwykle
rozbudowany. Ta druga do słownych igraszek włącza się około 10 minuty. Humor,
szczypta teatralnej groteski, rozbudowane didaskalia. W 12-13 minucie muzycy
śmiało idą w dynamiczny półgalop. Minton zdaje się mieć tysiąc pomysłów na
sekundę, Leandre dokłada kolejne kilkaset. Zmiana goni zmianę. W 20 minucie
wzajemnie na siebie pogwizdują, dwie minuty potem rozgrzany smyczek dyskutuje z
melorecytacją wokalisty. W 25 minucie kontrabasistka śpiewa drobną arię
operową, towarzyszy jej pomruk zadowolenia partnera – jakże piękny moment!
Brawura, humor, kosmiczny warsztat, barokowy przepych – reasumuje recenzent. Na
finał szmery i syczenie – whaw!
Pierwsza dogrywka zaczyna się od ptasiego gwizdu, pijackiego
gaworzenia. Obok przyczajone pizzicato.
Muzycy znów kipią emocjami, empatią i pełnym zrozumieniem idei tej zabawy w
dźwięki. Słyszymy dawno zapomniany głos Kaczora Donalda! Leandre w ramach
riposty jęczy i śpiewa bluesa. Potem galop i równie dynamiczne stopowanie,
połączone z rozszarpywaniem strun ołowianym
smykiem. Wreszcie sam finał tego błyskotliwego spektaklu – kaszel, mdłości,
podrygi i … pizzicato. Krzyk, jęki
konającego i zapach lisiego potu. Zejście na kolana, zwinne poszukiwanie ciszy.
Barok Leandre na niskim smyku niemal
płonie, Minton bulgocze, gdacze i skatuje. What
a finish!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz