Czas i miejsce
zdarzenia: 8 grudnia 2017 roku, O'Culto
da Ajuda, Lizbona.
Ludzie i przedmioty:
Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy (łącznie z preparacjami), Abdul
Moimême – gitara elektryczna i objects,
Alvaro Rosso – kontrabas.
Co gramy: muzyka
swobodnie improwizowana.
Efekt finalny:
ponad 53 minutowy koncert, zarejestrowany jako jeden ciąg dźwięków, wydany jako Dissection Room przez Creative Sources
(premiera, lipiec br.). Tytułem wykonawczym – personalia muzyków, w kolejności
jak wyżej.
Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:
Dissection Room.
Pokój niepodzielony na części, być może pozbawiony klamek. Także pomieszczenie
do przeprowadzania sekcji zwłok. Semantyka tytułu może budzić uzasadniony
niepokój. Muzycy od samego startu, nie mają zamiaru wyprowadzać słuchacza z tego
stanu ducha.
Sceneria foniczna otwarcia jest następująca – na prawej
flance prychanie saksofonu tenorowego (pogłos sali koncertowej wzmaga
niedelikatność jego brzmienia), na środku ostre pasaże smyczka na mocnym
kontrabasie, na lewej zaś elektroakustyka gitary i wspomagających ją obiektów/
przedmiotów różnych. W początkowej fazie koncertu improwizacja budowana jest na
zasadzie elektroakustycznych kontrastów. Zmyślne bioprądy mechaniki gitary vs. groza mocnej, dobitnej akustyki. Z
jednej strony dronowe pasaże, z drugiej urywane, cięte ostrym nożem frazy. Aura
aktywnego oczekiwania na to, co być może w ogóle się nie wydarzy. Wszystko, co
dociera do naszych uszu brzmi perfekcyjnie, co jest zasługą zarówno
świetnego nagłośnienia przestrzeni koncertu, jak i wybitnej roboty mistrza
masteringu Ferrana Conagli.
Abdul wzbogaca brzmienie tria o rezonans, akcenty
perkusjonalne, dźwięk drżących talerzy i metafizyczną głębię. Jego pole
fonicznego rażenia przypomina zwinną orkiestrę, która nie stroni od
niespodziewanych dźwięków, a tych kojarzonych z samą gitarą, zdaje się być
najmniej. Siłą Alberta i Alvaro jest brutalna prawda ich akustycznych, żywych,
nieamplifikowanych instrumentów, poddawanych wszakże nieustannie
najprzeróżniejszym preparacjom. Kontrabasista przypomina dzikie, free jazzowe zwierzę, gotowe
na każde rozwiązanie dramaturgiczne, które zna także doskonale drogę do
najbliższej filharmonii. Albert – tego Pana znamy świetnie – już na statusie
wybitnego emancypatora saksofonu, zwłaszcza tenorowego. W jego rękach ten jurny
dęciak jest w stanie zagrać dowolny
dźwięk. A wszystko w głowie jego właściciela.
Moc pięknych, sustained
pieces, trwających pasaży, konstytuuje jakość kolejnych minut koncertu.
Wrażenia akustyczne mieszają się w głowie recenzenta – po kwadransie tylko
fakt, iż muzycy ciągle pozostają w tych samych miejscach sali koncertowej,
sprawia, że percepcja dźwięków nie napotyka na dysonans poznawczy. Abdul i
Albert – ich imitacyjna synergetyczność niesie moc improwizacji zdecydowanie błyskotliwymi
wzgórzami. Niedźwiedzia siła smyka na gryfie kontrabasu, posadowionego pomiędzy
nimi, sprawia, iż ład narracyjny zachowuje status
quo. Alvaro chętnie wchodzi z partnerami w dyskursy opiniotwórcze,
jakkolwiek chętniej i częściej czyni to z Albertem. Przykładem choćby ich dłuższa opowieść w
okolicach 20 minuty. Komentarz Abdula ginie w soczystym rezonansie jego
bogatego oprzyrządowania. Tuż potem cała trójka, w artystycznej zgodzie, buduje
elektroakustycznego potwora, pełnego zdrowego, niemal free jazzowego hałasu!
Piękna ekspozycja, która równie atrakcyjnie ucieka w wybrzmienie i chwile kojącego
uspokojenia. Oniryczne hamowanie w otchłań czystej akustyki. Kolejnym krokiem
jest zanurzenie wszystkich instrumentów w industrialnym chaosie sytuacyjnym.
Świetne reakcje, doskonała komunikacja, siarczysta faktura dźwięków!
30 minuta przynosi krótki epizod solowy na saksofonie
sopranowym. Stylowy tanieć śmierci! Zaraz potem głęboka, tłusta ekspozycja
Abdula, której towarzyszą zaskakujące dźwięki wprost z tuby saksofonu.
Niechybnie Albert coś do niej powkładał. Efektem kolejny pakiet niezwykłych
rozwiązań brzmieniowych – prawdziwa metafizyka improwizacji! W 35 minucie
drapieżny kontrabas i jednooddechowy
saksofon – jak na paradzie! Eksplozja wolnego jazzu, przy wsparciu
abstrakcyjnego percussion ze strony
Abdula. Kolejny wspaniały moment koncertu!
Pod koniec czwartej dziesiątki minut muzycy serwują nam
siarczysty, grubociosany ambient.
Uroda narracji zatrzymuje się na nieco innym poziomie. Znów pachnie krwistym industrial, niemal w estetyce Throbbing
Gristle. Tuż potem powrót do bardziej oczywistego frazowania, który także
należy rozpatrywać w kategorii bardzo dobrej decyzji muzyków. Druga część
koncertu wydaje się bardziej intensywna, głośniejsza, a poziom zaangażowania
muzyków w proces jeszcze silniejszy.
Po 45 minucie zaczynamy delikatne hamowanie i szukanie puenty dla całej
koncertowej ekspozycji. Oniryzm na małych strunach gitary, chwila zawieszenia
na dużych strunach kontrabasu. Strumienie sonore
w tubie saksofonu. Im bliżej linii mety, tym narracja staje się coraz
spokojniejsza. Nie brakuje nowych rozwiązań ze strony Abdula, także pokrętnej melodyki żywych
instrumentów. Finał, jak cała płyta, ocieka entuzjazmem recenzenta. Po ostatnim
dźwięku, kilkadziesiąt sekund ciszy w oczekiwaniu na moc oklasków. Zjawiskowe!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz