środa, 29 sierpnia 2018

Albert Cirera! Abdul Moimême! Alvaro Rosso! ‎Dissection Room! Be careful, maybe without handles!


Czas i miejsce zdarzenia: 8 grudnia 2017 roku, O'Culto da Ajuda, Lizbona.

Ludzie i przedmioty: Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy (łącznie z preparacjami), Abdul Moimême – gitara elektryczna i objects, Alvaro Rosso – kontrabas.

Co gramy: muzyka swobodnie improwizowana.

Efekt finalny: ponad 53 minutowy koncert, zarejestrowany jako jeden ciąg dźwięków, wydany jako Dissection Room przez Creative Sources (premiera, lipiec br.). Tytułem wykonawczym – personalia muzyków, w kolejności jak wyżej.




Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

Dissection Room. Pokój niepodzielony na części, być może pozbawiony klamek. Także pomieszczenie do przeprowadzania sekcji zwłok. Semantyka tytułu może budzić uzasadniony niepokój. Muzycy od samego startu, nie mają zamiaru wyprowadzać słuchacza z tego stanu ducha.

Sceneria foniczna otwarcia jest następująca – na prawej flance prychanie saksofonu tenorowego (pogłos sali koncertowej wzmaga niedelikatność jego brzmienia), na środku ostre pasaże smyczka na mocnym kontrabasie, na lewej zaś elektroakustyka gitary i wspomagających ją obiektów/ przedmiotów różnych. W początkowej fazie koncertu improwizacja budowana jest na zasadzie elektroakustycznych kontrastów. Zmyślne bioprądy mechaniki gitary vs. groza mocnej, dobitnej akustyki. Z jednej strony dronowe pasaże, z drugiej urywane, cięte ostrym nożem frazy. Aura aktywnego oczekiwania na to, co być może w ogóle się nie wydarzy. Wszystko, co dociera do naszych uszu brzmi perfekcyjnie, co jest zasługą zarówno świetnego nagłośnienia przestrzeni koncertu, jak i wybitnej roboty mistrza masteringu Ferrana Conagli.

Abdul wzbogaca brzmienie tria o rezonans, akcenty perkusjonalne, dźwięk drżących talerzy i metafizyczną głębię. Jego pole fonicznego rażenia przypomina zwinną orkiestrę, która nie stroni od niespodziewanych dźwięków, a tych kojarzonych z samą gitarą, zdaje się być najmniej. Siłą Alberta i Alvaro jest brutalna prawda ich akustycznych, żywych, nieamplifikowanych instrumentów, poddawanych wszakże nieustannie najprzeróżniejszym preparacjom. Kontrabasista przypomina dzikie, free jazzowe zwierzę, gotowe na każde rozwiązanie dramaturgiczne, które zna także doskonale drogę do najbliższej filharmonii. Albert – tego Pana znamy świetnie – już na statusie wybitnego emancypatora saksofonu, zwłaszcza tenorowego. W jego rękach ten jurny dęciak jest w stanie zagrać dowolny dźwięk. A wszystko w głowie jego właściciela.

Moc pięknych, sustained pieces, trwających pasaży, konstytuuje jakość kolejnych minut koncertu. Wrażenia akustyczne mieszają się w głowie recenzenta – po kwadransie tylko fakt, iż muzycy ciągle pozostają w tych samych miejscach sali koncertowej, sprawia, że percepcja dźwięków nie napotyka na dysonans poznawczy. Abdul i Albert – ich imitacyjna synergetyczność niesie moc improwizacji zdecydowanie błyskotliwymi wzgórzami. Niedźwiedzia siła smyka na gryfie kontrabasu, posadowionego pomiędzy nimi, sprawia, iż ład narracyjny zachowuje status quo. Alvaro chętnie wchodzi z partnerami w dyskursy opiniotwórcze, jakkolwiek chętniej i częściej czyni to z Albertem. Przykładem choćby ich dłuższa opowieść w okolicach 20 minuty. Komentarz Abdula ginie w soczystym rezonansie jego bogatego oprzyrządowania. Tuż potem cała trójka, w artystycznej zgodzie, buduje elektroakustycznego potwora, pełnego zdrowego, niemal free jazzowego hałasu! Piękna ekspozycja, która równie atrakcyjnie ucieka w wybrzmienie i chwile kojącego uspokojenia. Oniryczne hamowanie w otchłań czystej akustyki. Kolejnym krokiem jest zanurzenie wszystkich instrumentów w industrialnym chaosie sytuacyjnym. Świetne reakcje, doskonała komunikacja, siarczysta faktura dźwięków!

30 minuta przynosi krótki epizod solowy na saksofonie sopranowym. Stylowy tanieć śmierci! Zaraz potem głęboka, tłusta ekspozycja Abdula, której towarzyszą zaskakujące dźwięki wprost z tuby saksofonu. Niechybnie Albert coś do niej powkładał. Efektem kolejny pakiet niezwykłych rozwiązań brzmieniowych – prawdziwa metafizyka improwizacji! W 35 minucie drapieżny kontrabas i jednooddechowy saksofon – jak na paradzie! Eksplozja wolnego jazzu, przy wsparciu abstrakcyjnego percussion ze strony Abdula. Kolejny wspaniały moment koncertu!

Pod koniec czwartej dziesiątki minut muzycy serwują nam siarczysty, grubociosany ambient. Uroda narracji zatrzymuje się na nieco innym poziomie. Znów pachnie krwistym industrial, niemal w estetyce Throbbing Gristle. Tuż potem powrót do bardziej oczywistego frazowania, który także należy rozpatrywać w kategorii bardzo dobrej decyzji muzyków. Druga część koncertu wydaje się bardziej intensywna, głośniejsza, a poziom zaangażowania muzyków w proces jeszcze silniejszy. Po 45 minucie zaczynamy delikatne hamowanie i szukanie puenty dla całej koncertowej ekspozycji. Oniryzm na małych strunach gitary, chwila zawieszenia na dużych strunach kontrabasu. Strumienie sonore w tubie saksofonu. Im bliżej linii mety, tym narracja staje się coraz spokojniejsza. Nie brakuje nowych rozwiązań ze strony Abdula, także pokrętnej melodyki żywych instrumentów. Finał, jak cała płyta, ocieka entuzjazmem recenzenta. Po ostatnim dźwięku, kilkadziesiąt sekund ciszy w oczekiwaniu na moc oklasków. Zjawiskowe!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz