Rozbudowane, europejskie składy improwizujące tej jesieni zdają się być w
zdecydowanym natarciu! W połowie października, na Krakowskiej Jesieni Jazzowej,
debiutował nowy ansambl Barry’ego Guya For The End Yet Again (ach, co to był za debiut!). W ubiegłym tygodniu
zachwycaliśmy się na tych łamach doskonałą płytą tentetu Alexa Warda, teraz zaś
chwil kilka poświęcimy na omówienie równie ekscytującej propozycji, która zwie
się Lisbon Freedom Unit!
Bez cienia wątpliwości, w dziewięcioosobowym składzie
orkiestry LFU, odnajdujemy prawdziwy kwiat muzycznej Lizbony. Do pełnej
reprezentacji portugalskiej sceny improwizowanej, tej bardziej osadzonej w
estetyce free jazzowej, brakuje tu być może jedynie dwóch trąbek, pewnej
wiolonczeli, jednego kontrabasu i tyluż gitar *).
Zatem bez zbędnych wstępów, przedstawmy aktorów widowiska.
Na gitarze elektrycznej Luis Lopes - muzyk, którego z pewnością uznać należy za
moc sprawczą całego przedsięwzięcia, na saksofonach tenorowych – Rodrigo Amado
(lewa flanka) i Pedro Sousa (prawa), na saksofonie sopranowym i klarnecie
basowym - Bruno Parrinha (środek sceny), na fortepianie i rhodes piano - Rodrigo Pinheiro, na wiolonczeli - Ricardo Jacinto,
na kontrabasie - Hernâni Faustino, na perkusji - Gabriel Ferrandini i wreszcie,
odpowiedzialny za elektronikę i turntables – Pedro Lopes.
W dniach 4-5 listopada 2015 roku, w lizbońskim Namouche Studio, wyżej wymienieni muzycy
zarejestrowali blisko 4-godzinny, improwizowany materiał (uprzedzając pytanie –
nic nie wiemy o jakichkolwiek scenariuszach, powstałych przed nagraniem, wszak zgodnie z opisem płyty all music by the musicians). Na krążku o
pięknym tytule Praise Of Our Folly (Pochwała Naszego Szaleństwa) odnajdujemy cztery
utwory oznaczone cyframi rzymskimi (łącznie 52 minuty i 1 sekunda). Wydawcą jest
Clean Feed Records.
I. Brzęk piana, pojedynczej struny kontrabasu, trochę szumu
w tubach. Drobiny sonorystyki, kilka strumieni dźwięków nieco bardziej
ciągłych. Prychy, rechoty i stemple z klawisza. Filigranowa narracja, która
małymi krokami zdobywa czasoprzestrzeń. W 6 minucie po raz pierwszy odzywają
się talerze Ferrandiniego. Dla odmiany, partner od elektroniki pozostaje na
bardzo dalekim planie, być może zwyczajnie milczy. Improwizacja wije się, jak
wąż po podłodze, ale systematycznie narasta. Na flankach błyskotliwie pęcznieją
oba saksofony tenorowe. Zwarty, demokratyczny twór przepełniony molekularną
interakcją. Po 10 minucie dźwięki uroczo nawarstwiają się, mają coraz gęstszą
strukturę. Tuż potem, zwinne wybrzmiewają.
II. Piano, gitara i kontrabas – urywane, cięte frazy, wet za
wet, wszystko świetnie skomunikowane. Oto jak wolny jazz potrafi urokliwie
kąsać. Doskonały pasaż fortepianu, wyraziste, zadziorne ekspozycje instrumentów
strunowych (smyczek na kontrabasie i wiolonczeli). W 5 minucie zapada
spontaniczna (?) decyzja o pójściu w półgalop. Dynamika fragmentu chytrze
wspierana jest wysoko zestrojonym drummingiem.
Na prawym skrzydle wyśmienicie eksponuje się Sousa. Jego saksofon jednocześnie
śpiewa i kruszy mury twierdzy. Zresztą cała banda muzyków, jawi się niczym piękne konie
w galopie! Struktura narracji jest już tak gęsta (wszyscy muzycy przy instrumentach), że aż trudno uwierzyć, że całość brzmi tak selektywnie i
klarownie w wymiarze akustycznym. Wszystko zdaje się być, tak dramaturgicznie,
jak i brzmieniowo, świetnie ze sobą skorelowane. Na bogato! Ojciec i syn
saksofonu tenorowego Portugalii dają tu prawdziwy popis! Tuż po nich krótka,
jazzowa ekspozycja gitary tłumi tę wyjątkowo ekspresyjną opowieść.
III. W ramach introdukcji, grzmot gitary, garść
syntetycznych dźwięków, amplifikacja na strunach wiolonczeli. Nonet nabiera
innego, bardziej brudnego brzmienia. Włącza się piano rhodes, a przed nami prawdziwie pogmatwane fussion. Od startu gęste, narowiste,
krwiste i istotnie głośne. Na flankach znów pyskato! Gitara Lopesa też ma dużo
prądu! W 5 minucie robi się z tego prawdziwa ściana dźwięku, w której rozsądek
dramaturgiczny muzyków zdaje się szukać punktu zaczepienia i po paru chwilach,
znajduje go pomiędzy strunami gitary i równie prądobiorczej wiolonczeli. Następuje silnie tłumienie i
wybrzmiewanie, które toczy się na barkach długotrwałych dźwięków elektroniki i
armii talerzy Ferrandiniego. To naprawdę długi i efektowny proces. Psychodelia
znajduje tu swoje miejsce na ziemi!
IV. Wstęp należy do Pedro Sousy. Pełen furii i sonorystyki,
kolejny dowód na niebywale wysokie kompetencje tego wciąż młodego saksofonisty
z samego krańca świata nowożytnego. Świetnie wchodzi w ten gąszcz dźwięków
fortepian Pinheiro. Duet, który w mgnieniu oka staje się triem (Ferrandini!).
Eksplozja free jazzu, krew na ścianach! Zaraz potem kontrabas i mamy kwartet! Fire music again! Pozostali muzycy step by step podłączają się równie
podekscytowani, doskonały zaś tenor pcha cały ansambl wprost do nieba! Wrzący
tygiel ekspresji (Amado jest równie rozpalony, jak Sousa!), głośny, dynamiczny,
gwałtowny! No, a ciągiem dalszym tej historii może być jedynie równie efektowne stopowanie,
tu osadzone na gitarze i jej wciąż gorejących strunach. Przestery wspierane są
elektroniką. Jakże barwna, niemal metafizyczna eksplozja! Szukamy ciszy i
refleksji dramaturgicznej. Wspaniałe małe
piano Pinheiro. Sustained streams ze
strony wszystkich dęciaków. Muzycy
wypatrują psychodelii, ta wpada im prosto w ramiona. Wszystkim na scenie udziela
się delikatny trans. Cudowny smyczek na kontrabasie! Ta mocno już spowolniona
narracja niespodziewanie zaczyna pęcznieć. Lopes czuwa, ale i dokłada do ognia.
Zdaje się tu być prawdziwym mistrzem planu w wymiarze konstruktorskim. Finał tej doskonałej płyty
muzycy osiągają dość nagle, aż chce się krzyczeć o więcej. So, let’s press the repeat!
*) dla tego, który trafnie odgadnie, o kim mowa, w nagrodę
elektroniczny uścisk dłoni Pana Redaktora!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz