Evan Parker, Barry Guy i Paul Lytton - bez wątpienia
najwybitniejsze trio europejskiej muzyki swobodnie improwizowanej – po pięciu
latach przerwy *) powraca z nowym wydawnictwem!
Dzieje się tak dokładnie w rok po tym, jak wszyscy muzycy
tej wyjątkowej formacji, dumnie wkroczyli w ósmą dziesiątkę życia (po prawdzie,
Evan uczynił to już cztery lata temu). Dziś, gdy czytacie te słowa, mija zaś prawie
dokładnie dwa lata od momentu powstania nagrania, które na owej nowej płycie
pomieszczono.
A zatem oczywiście Londyn, oczywiście klub Vortex (ulubiona
miejscówka Parkera) i … dane personalne założyciela klubu, Davida Mossmana, w
tytule wydawnictwa.
Nie będę wyliczał, która to już płyta w dorobku tria, dociekliwych
odsyłam do skromnej monografii Evana Parkera i rozdziału poświęconego współpracy
z Barry Guyem i Paulem Lyttonem. Oto stosowny skrót.
Czy coś winniśmy jeszcze wiedzieć, nim zajrzymy do środka CD
Music For David Mossman - Live At Vortex
London? Poza faktem, iż wydawcą jest szwajcarski Intakt Records (cztery
utwory, 61 i pół minuty)? Może tylko konstatację recenzenta, która zapewne odkrywa
wszystkie karty – ta płyta jest po prostu doskonała!
Opowieść pierwsza.
Kontrabas rozgrzewany przez Guya ostrymi szarpnięciami strun, tuż obok
głaskanie werbla przez Lyttona i Parker, który milczy i czeka na swój
moment. Duet szybko łapie odpowiedni rytm, garściami łyka pokrętną dynamikę.
Rodzaj free jazzowej ekspozycji gołej
sekcji, w oczekiwaniu na solistę. Ale w wypadku tych wspaniałych muzyków, nic
nie jest oczywiste. Imponująca energia facetów, którym ktoś niespodziewanie
odjął pół wieku życia i dodał skrzydeł! W 4 minucie skromne hamowanie i wejście
Parkera na tenorowym. Spokojne, delikatne podmuchy wprost z tuby, szum z
ustnika. Trio potrzebuje jednak ledwie parunastu sekund, by nabrać mocy i
ruszyć po pierwsze tego wieczoru złote
runo. Czujemy, że Panowie są dziś w doskonałej formie, zarówno fizycznej,
jak i mentalnej. Już po kilku minutach wszystkie pajęczyny w Vortexie zostają
zerwane ze ścian! Gęsta, soczysta, jakże energetyczna chwila, której trwanie
nie ustanie do samego końca koncertu. Parker i Guy rozmawiają w sobie tylko
znanym języku. Niemal pół wieku wspólnych przygód na scenie, a oni wciąż mają
sobie coś ciekawego do powiedzenia, zawsze znajdą nowy wątek. Moc i siła, to
podstawowe parametry pieśni otwarcia. A Lytton? Płynie wartkim strumieniem na
podwyższonym wskaźniku drummerskiego adhd.
Brawo!
Opowieść druga. Start
łudząco podobny do poprzedniego. W roli głównej kontrabas i zwinne palce Guya.
Jakaż rozgrzewka na gryfie! Agresywnie, frywolnie, bezczelnie! To w zasadzie
solo, bo Lytton tylko puka w talerzyk, jakby chciał przypomnieć, że siedzi tuż
obok szalejącego kontrabasisty. Na wejście Parkera znów czekamy do 4 minuty. Tu
jego tenor płynie bardziej głęboko, narracja zdaje się być nieco zawieszona w
czasoprzestrzeni, chybocze się, kolebie, jakby stąpała po cienkim lodzie. Moc
idzie jednak wraz z nim. Tuba na jednym
oddechu drży i wypuszcza nowe porcje ognistej lawy! Pierwsze hamowanie
dopiero po 7 minucie. Drobinki sonorystyki, zwiastujące początek nowej
historii. Muzycy wzajemnie dopingują się, motywują, w efekcie czego, pod koniec
10 minuty, doświadczamy już klasycznej, błyskotliwej, pełnej niuansów galopady free improv.
Opowieść trzecia,
najdłuższa na płycie, zaczyna się dźwiękami generowanymi przez wszystkich
muzyków. Modelowa komunikacja, niepoliczalne pokłady synergii, moc empatii.
Podskórna telepatia. W języku wielbicieli
– zero zaskoczeń, ocean szczęścia! Energia atomowa, młodzieńcza, zwierzęca
fantazja! Temperatura improwizacji dawno przekroczyła dopuszczalną skalę. A Lytton? Im starszy, tym bardziej
przesiąknięty energią kinetyczną power
drummerów! Tytan werbli, tomów i bębna basowego. W 9 minucie indywidualny
popis Guya, ale Lytton czyni dokładnie to samo. Aż kontrabas milknie na moment.
Fire music! Tenor wraca odrzutowo po kilkudziesięciu sekundach.
Krew na ścianach! Mehagodzilla u wrót
miasta! Trio wchodzi na poziom energetyczny, który być może nie był ich
udziałem od dekady, albo i dwóch! Jakby na potwierdzenie słów recenzenta,
Parker kreśli zabójcze solo z drobnym wsparciem Guya. Wstrząsające wytłumienie
następuje niespodziewanie - ocieka kroplami sonore
i bogactwem perkusjonalnych ornamentów. I od razu, jakby nowa narracja, która płynie
tak szerokim strumieniem, że aż strach zamoczyć nogi. Kontrabas na smyku, tenor
w stanie permanentnej eksplozji. Ten, to dziś może góry przenosić! Raw Power! Tuż po nich kilkadziesiąt
sekund dla Lyttona. Tu dzieje się już wszystko, co znamionuje szczyt. Kosmiczna
moc i tylko dobre decyzje rozjuszonych 70-latków! Szatańskie cyrografy
parafowane niechybnie!
Opowieść czwarta. Wyważony
wstęp saksofonu, kontrabas i perkusja na spokojnie, ale z pokładami nowych sił
z tyłu głowy. W okolicach 4 minuty muzycy zaczynają w piękny sposób nawoływać się
do galopu. Płyną niczym niewykastrowane, młode byczki po zroszonej deszczem
łące. Kontrabas grzmoci i sieje karkołomny ferment. Tenor tańczy, komentuje,
grymasi. Znów burza z piorunami! Muzycy ponownie idą w tango, dostali w tej
grze kolejne, nowe życia! W 10 minucie Lytton zostaje na moment sam. Jakby
porządkował teren przed finałowym galopem. Po parudziesięciu sekundach atak! Rozbiegówka tej wyjątkowej płyty ocieka potem i ciepłymi płynami godowymi! Ci faceci zdolni są dziś
do wszystkiego!
*) poprzednia płyta tria Live
At Maya Recordings Festival (No Business Records) rzeczywiście ukazała się
w roku 2013. Pamiętamy wszakże, iż w tymże czasie, a także nieco później,
światło dzienne ujrzały nagrania tria w ramach Barry Guy New Orchestra’ Small
Formations, wydane na dwóch fantastycznych wielopakach Not Two Records – Mad Dogs (2013) i Mad Dogs On The Loose (2014).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz