Londyński label Raw Tonk Records, prowadzony przez
saksofonistę Colina Webstera, nie zwalnia tempa. Niemal każdy miesiąc przynosi
premierę płytową, która nie pozostaje bez echa także na łamach Trybuny.
Dziś czas na premierę sierpniową i wrześniową. Muzyka na
nich zawarta nie jest bynajmniej wakacyjna, ani wczesnojesienna, przynosi bowiem
dwie porcje znakomitego free improve/ free jazz, zrealizowane przez muzyków doskonale
nam znanych i lubianych. Nam czyli twórcom i czytelnikom tych łamów, bo reszta
świata wciąż nie nazbyt silnie zdaje się doceniać wysiłki artystów, którzy
maczali palce w powstaniu dwóch nowych nagrań Raw Tonk. A bez cienia wątpliwości,
ósemka muzyków, którzy zostaną za moment wylistowani w roli podmiotów
wykonawczych, to creme de la creme współczesnej
europejskiej muzyki improwizowanej.
John
Dikeman/ George Hadow/ Dirk Serries/ Martina Verhoeven/ Luis Vicente Ideal
Principle
Na początek trafiamy do Sunny
Side Studio, w brukselskim Anderlechcie, jest luty 2016 roku. Muzycy: John
Dikeman – saksofon tenorowy i altowy, George Hadow – perkusja, Dirk Serries –
gitara elektryczna, Martina Verhoeven – kontrabas oraz Luis Vicente – trąbka. Odsłuch
pięciu zwinnych improwizacji
zajmie nam 48 minut i 22 sekundy.
One. Muzycy
rozstawieniu w studio, od lewej do prawej, jak w tytule wykonawczym płyty. Intro
stanowi cicha, sonorystyczna ekspozycja saksofonu i trąbki. W ramach subtelnego
backgroundu, świetną robotę czynią od
samego początku gitara i kontrabas. Nie sposób nie docenić także mikro drummingu. Skupienie, dokładność,
precyzja i smyczek, który zdaje się siać na strunach coś na kształt rytmu. Na
czele orszaku muzycznych ornamentów, błyskotliwy od samego startu Vicente.
Jeśli poprzednią płytę tego kwintetu, która zawierała koncert z amsterdamskiego
klubu Zaal 100,
moglibyśmy zaliczyć do silnie free jazzowej wprawki, nastawionej na
strukturalny kolektywizm, to nowa podróż zdaje się stąpać dalece odważniej po
gruncie swobodnej, w pełni wyzwolonej improwizacji. Dodatkowo, indywidualna
postawa każdego z instrumentalistów konstytuować może tezę o artystycznym
progresie każdego z nich, na przestrzeni okresu, jaki upłynął od poprzedniego
nagrania. By nie być gołosłownym – intrygujący, gęsty, zaplątany w struny flow Dirka (trochę jakby quasi rockowa wersja Baileya), mocny,
męski tembr kontrabasu… Martiny (prawdziwa królowa tego instrumentu!), pasaże
Johna i Luisa, które zdobią każdą minutę tego nagrania, wreszcie skrupulatność i
pewność na stołku drummerskim
George’a. W 6 minucie narracja jest już gęsta, jak ołów. Cała maszyna pięknie
pracuje. Po kolejnych dwóch minutach muzycy fundują nam błyskotliwe
wybrzmiewanie, tu czynione głównie za sprawą kontrabasu i trąbki, także przy udziale
bystrego saksofonu i rezonujących talerzy. Oniryczny nastrój, z którego wykluwa
się kolejna opowieść. Bardzo filigranowa, ze smykiem, który zdaje się ustawiać
wszystkich po kątach. Brawo! A
napięcie wciąż rośnie. W 13 minucie świetna ekspozycja saksofonu, a cały
kwintet znów pędzi na pełnych obrotach. Na finał moc gitarowych akcentów i jęki
kontrabasu. Jakże doskonałe 20 minut już za nami. Two. I ta introdukcja startuje z poziomu ciszy. Dęte prychania,
mały sound kontrabasu, talerze i ambient
wprost z gryfu gitary. Choć inna, to równie urocza, płynna narracja. Sonore z obu tub po prostu wyśmienite. Niespełna trzyminutowa perła! Three. Na wejściu skory do
hałasowania saksofon, równie zadziorna gitara, rezonans talerzy i werbla,
prychanie trąbki, kontrabas z palca, który stawia stemple - krocząca, dostojna
improwizacja. Odcinek trzeci zdaje się szukać inspiracji w high quality jazz. Frazy Johna smakują wręcz krwistym bebopem. To
on pełni tu rolę wiodącą. Oczywiście kierunek ekspozycji - jak najbardziej free. Po paru chwilach Martina chwyta za
smyczek i ponownie stawia towarzystwo do pionu. W tle uroczy półambient Dirka. Na prawej flance,
bardzo stylowo, choć dość separatywnie, zawłaszcza przestrzeń trąbka Luisa.
Saksofon ponownie stawia stempel, a gitara drży rockowo. Prawdziwie wyzwolony
powrót do klimatu pierwszej płyty kwintetu. Four.
Na wejściu solowy, wysoki flow altu.
Wsparcie od small drummingu (Hadow,
mistrz w tej dziedzinie!). Spokojna gitara, kontrabas pizzicato, a sama opowieść znów pachnie dobrym jazzem. Vicente
wchodzi dopiero w 3 minucie, tembr jego instrumentu jest czysty, dostosowany do
sytuacji scenicznej. Muzycy (to zdaje się być ich znak rozpoznawczy w tej
konfiguracji personalnej) zaczynają zmysłowo kleić się do siebie, a sama
narracja gęstnieje już niemal samoczynnie. Uwalniają frazy, zamykają oczy i
robią krok w przepaść. Znów wspólne pasaże Johna i Luisa smakują doskonałością.
Na wybrzmieniu mieniące się złotem talerze George’a. Five. Jeśli mamy finał, to nogi muzyków delikatnie odpuszczają na
pedale gazu. Saksofon i trąbka - papużki nierozłączki, deep drumming, gitara z pogłosem, szczypta psychodelii na dobre
zakończenie. Piękne, długie strumienie dźwięków. Smyczek wyłania się z tej
mocy, jak feniks z popiołów i wieńczy
doskonałą płytę!
Colin Webster/ Andrew Lisle/ Otto Willberg Static
Garbled Dreams
Tym razem Londyn i miejsce zwane Soundsavers. Dokładna data
spotkania nieznana. Colin
Webster – saksofon altowy, Andrew Lisle – perkusja oraz Otto Willberg –
kontrabas. Ponownie pięć improwizacji, czas trwania – 46 i pół minuty.
One. Z nagraniem
wita nas szorstki, twardy, zaczepny tembr saksofonu altowego. Tuż obok równie
wyrazisty, traktowany smyczkiem kontrabas. Wciśnięta pomiędzy nich perkusja,
która od startu buduje zwinne pajęczyny i nici porozumienia. Strukturalnie
bogata, swobodna narracja, prowadzona w dynamicznym tempie. Free jazz z
barokowym smyczkiem na mocnym speadzie,
wszystko czynione na poziomie artystycznym budzącym szacunek słuchacza.
Ekspresja wciąż na krzywej wznoszącej! W 6 minucie napotykamy na solową
ekspozycję kontrabasu. W komentarzu pierwsza sonorystyczna wycieczka altu. Wszystko,
co dzieje się pomiędzy tymi muzykami, doskonale
jest ze sobą skomunikowane. Na takim bystrym interwale rodzi się nowa narracja,
nieco mniej dynamiczna, nastawiona na silne
interakcje. Kontrabas brnie palcami, drumming
na progresie, a alt pełen zaśpiewu. Two.
Prychy z tuby, na stołku mały dobosz – duetowa introdukcja. Na dużej ekspresji,
z turbodoładowaniem. Po 90 sekundach, dalece tanecznym krokiem podłącza się
kontrabas. Free jazz tak gęsty, jakby świat miał się za chwilę skończyć! Brawo!
Muzycy idą w zmysłowy galop. Po chwili, dobry moment na solo kontrabasu, nie
bez wsparcia perkusji. Powracający, jakże płynny alt, wyhamowuje nieco narrację,
błyskotliwie finalizuje cały odcinek i bez zbędnych przerw przechodzi do
kolejnego... Three. Muzycy stają w
jeszcze silniejszym zwarciu. Płynną intensywniej, kolektywniej, stawiając na
200% demokrację w zakresie podejmowania decyzji dramaturgicznych. Komunikacja
osiąga stan telepatyczny. W 4 minucie alt wpada w ekstazę! What a game! Tuż po niej, chwila relaksu przy kontrabasie (co za brzmienie!), wspieranym
perkusyjnie. Nie pytajcie, co dzieje się, gdy alt powraca. Power hot trio! Four.
Czas na konstruktywny stopping! Zaśpiew altu, stemple kontrabasu, talerze w
bojaźni i drżeniu. Smyczek szuka zaczepki i próbuje intensyfikować
improwizację, ale ta pozostaje spokojna. Pojękiwania, grzmoty i mlaskania.
Saksofon łagodny jak baranek. Na finał całusy z tuby, slajsy ze smyka – rodzaj uroczego akustycznie call & response. Znów brawo! Five. Razem, kolektywnie po finałowe złote runo! Alt znów śpiewa,
kontrabas i perkusja kreują sytuację rytmiczną. Doskonały moment drummera! Potem chwila grozy z gryfu
kontrabasu. Dynamika narracja rośnie, tekstura pęcznieje. Kolejny świetny
dialog altu i kontrabasu, który za moment staje się już … trialogiem. Muzycy są
już równie upoceni, jak na początku płyty. Znów kontrabas czyni cuda, znów
podpiera się świetnym small drummingiem
(7 minuta). Na to wszystko wchodzi rozszalały alt! Komentarz solowy kontrabasu
i ponowny powrót altu. Recenzent nie nadąża z notowaniem wrażeń. Finał płyty
zdominowany przez Webstera i Willberga. Wybrzmiewanie na ostatniej prostej
pachnie geniuszem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz