wtorek, 29 listopada 2016

Peter Evans – eksplozja barokowego przepychu w wersji elektronicznej


Nowojorski tytan, ba! gladiator jazzowej trąbki, Peter Evans raczy nas swoją muzyką już od ponad dekady. Nie brakowało w niej krwistych, solowych ekspozycji, kompetentnych, swobodnych improwizacji w gronie bliższych lub dalszych przyjaciół, czy formacji dewastujących sztafaż kompozycyjny muzyka, w ramach kwartetów, czy też kwintetów firmowanych jego personaliami. O ile dwie pierwsze kategorie na ogół skutecznie przyciągały moją uwagę i sprawiały, że uczucie przyjemności bywało niezbywalne, o tyle trzecia kategoria nie zawsze budziła entuzjazm i kazała sięgać po jeszcze.

Dziś jest okazja, by pochylić się nad dwoma całkiem nowymi krążkami Evansa, jednym z kategorii trąbka solo, drugim – kwintet własny. Oba wydawnictwa mają jedną cechę bezwzględnie wspólną – nie są dostępne na typowym, fizycznym nośniku. Pierwsza trafia do nas m.in. na … karcie pamięci, druga zaś jest jedynie dostępna w plikach mp3 (jak na razie, przynajmniej). Oba albumy (czy to właściwe określenie, w kontekście w/w nośników?) przynoszą licznym fanom muzyka dużo radości, z razu jednak zastrzegam, że kreśląc niżej wrażenia z ich odsłuchu ani przez moment nie będę pozostawał w pozycji na kolanach.



Zacznijmy od kwintetu i wydawnictwa Genesis (More Is More Records, 2016; pliki mp3). Firmuje je kwintet Petera Evansa w składzie: Rob Stabinsky (piano, także w wersji elektrycznej), Tom Blancharte (kontrabas), Sam Pluta (live processing), Jim Black (perkusja, live processing) i lider na trąbce. Formacja w wersji akustycznej istnieje już co najmniej dekadę, zaś w wersji rozbudowanej o elektroniczną dekonstrukcję akustycznych dźwięków, prowadzoną na żywym organizmie, Genesis jest trzecią jej płytą (Ghosts, 2011; Destination: Void, 2014 - obie More Is More Records).

Dostępny materiał muzyczny trwa blisko 97 minut i jest podzielony na dwanaście traków. Jej zasadniczą część stanowią dwie rozbudowane kompozycje Evansa – tytułowa Genesis/Schismogenesis, zaprezentowana w czterech częściach i 3 For Alice (Coltrane) – w pięciu częściach. Uzupełnieniem powyższych stanowi dwuczęściowa introdukcja Fanfares, najpierw solowa, potem kwintetowa oraz kompozycja Patient Zero - długie, blisko 15-minutowe interludium, dramaturgicznie oddzielające od siebie kompozycje główne wydawnictwa.

Evans zaczyna tę niemal stuminutową epopeję szalonym intro na trąbkę solo. Stawia wysoko poprzeczkę, obiecuje nie iść na skróty i zabiera nas na karkołomną przejażdżkę po jazzowych obrzeżach swojej muzycznej wyobraźni. W drugim numerze ostro i w dynamicznym tempie rozgrzewa się już cały kwintet. Czterech akustyków trąbi, szarpie, puka i uderza, zaś magik od kabli robi z tego ekspresyjny bigos, dewastując rzeczywistość nagrania szmerami, szumami, zgrzytami, pasażami ostrych smagnięć bata, czy konwulsyjnym skwierczeniem jego gotujących się procesorów. Od początku tytułowej opowieści nasze receptory słuchu atakowane są gigantyczną ilością dźwięków, błyskotliwych, muzycznych wrażeń. Efektowne fajerwerki, stylowe i dynamiczne popisy indywidualne, balansujące na granicy ... efekciarstwa. Nie sposób przy tej muzyce zmrużyć oka, czy zająć myśl czymkolwiek, niezwiązanym z samym nagraniem. Peter Evans, egocentryk, delikatnie naznaczony piętnem megalomanii, kreowanej wybitną techniką własnej gry, która sama z siebie stymuluje chęć popisywania się, musi pozostawać centralną postacią tej muzycznej tekstury.  Dużo znaczy w tej zabawie także Sam Pluta. Zmyślnie plami dźwięki kwartetu instrumentów akustycznych, piętrzącymi się dekonstrukcjami, w nie zawsze jednak w momentach dramaturgicznie uzasadnionych. Dzieje się w trakcie Genesis/Schismogenesis naprawdę wiele, gadulstwo muzyków zdaje się nie mieć granic. Każdy z nich ma w danej nanosekundzie po trzy pomysły na tak zwany ciąg dalszy. Ten iście barokowy przepych puentuje moc samplowanych oklasków, które pozwalają Genesis/Schismogenesis osiągnąć swój kres. Tuż po niej, mniej więcej w połowie całej płyty, dopada nas chwila konstruktywnego uspokojenia w trakcie pieśni Patient Zero (tytuł, być może proroczy dla percepcji całości). Owo wystudzenie emocji jest konieczne przed kolejną nawałnicą muzycznego pomyślunku. Odpalamy 3 For Alice (Coltrane) i już do końca nagrania pozostajemy w pozycji wyprostowanej. Uwaga! śmiało można tupać nogą, gdyż kompozycja dedykowana żonie wielkiego Johna, po intro w klimatach krainy łagodności (ECM z pewnością wisi na telefonie, by dostać zgodę na wydanie tej płyty na CD!), ochoczo i żwawo swinguje. Sam Pluta chyba się lekko gubi w tej ferii jazzowych oczywistości, gdyż do naszych uszu dociera jakby mniej dźwięków z kabla. Pięcioczęściowa pieśń dla Alicji sprawia zresztą wrażenie doklejki do tytułowej kompozycji, dodajmy - w sumie bardziej niż udanej. Nic tu już nie wywraca nas do góry nogami, a jazzowe, rytualne i rytmiczne pląsanie prowadzi ten fragment nagrania po granicach estetycznej tolerancji. Na samej jej koniec, emocje ulegają krytycznemu zdynamizowaniu, co w uszach wyczulonego fana, może zakrawać na próbę ratowania tej części płyty. Na łączach aż iskrzy! Puentą będzie jednak kolejny swingujący pasus, a także dyktowane regułami gatunku, stosowne wyciszenie. Wszystko to śmiało prowadzi do konstatacji, iż wydawnictwo Genesis winno zakończyć się po smakowitym i niegłupim interludium Patient Zero. Po jego wybrzmieniu … cierpliwość Waszego recenzenta przyjmuje już wartości ujemne (Less than Zero!). Kolejnym na to dowodem, ostatnie chorusy tej stanowczo za długiej płyty, które skojarzyły mi się z topornym fussion jazzem Elektric Bandu Chicka Correi.




Po ogromie pracy, związanej ze skupionym odsłuchem pełnego wymiaru Genesis, czas na dokonanie bliźniaczej czynności, związanej z najnowszą solową płytą Evansa, zatytułowaną Lifeblood (More Is More Records, 2016; usb drive: pliki waves). Nagrania koncertowe z lat 2015 i 2016 dostępne są m.in. na karcie pamięci (wiem, że muzyk sprzedawał ją osobiście na koncertach w USA; nie wiem, czy jest dostępna w naszej części świata), a trwają łącznie 110 minut. Do naszych uszu trafia trzynaście fragmentów z dwóch incydentów koncertowych. Dwa z nich są rozbudowanymi improwizacjami – pierwsza, tytułowa, trwa 27 minut i jest zapisem tegorocznego, kwietniowego koncertu w Cleveland, zaś finałowa - Prophets (w trzech częściach, ale stanowiących jeden, nieprzerwany ciąg dźwięków, trwająca prawie 40 minut) -  to zapis zeszłorocznego koncertu w Roulette. Pozostałe fragmenty opatrzone tytułami, są nieco krótszymi interwałami czasowymi, a pochodzą z obu tych okoliczności koncertowych

Wszelkie epitety, jakimi obdarzona została osoba amerykańskiego trębacza w recenzji poprzedniej płyty, zachowują na Lifeblood rację bytu. Jest nasz ulubiony barokowy przepych, jest popisowa, bardzo zaawansowana technicznie gra na skromnym instrumencie dętym, blaszanym. Wykaz rozszerzonych technik artykulacyjnych, stosowanych przez Evansa, wypełniłby po brzegi serwery tego bloga. Nie brakuje konwulsyjnej energii, iskrzących się emocji, a także ciężkiej, tytanicznej pracy na scenie. Evans gra akustycznie, ale dźwięk jego instrumentu bywa delikatnie wzmacniany, dodatkowo dociera do nas na pogłosie, który interesująco podkreśla ekspresyjność muzycznego przekazu. Muzyk doprawdy wyczynia cuda – raz brzmi jak złowrogi beatboxer na swoim najlepszym mixtape’ie (okazuje się, że trąbka to jednak instrument perkusyjny!). Innym razem przypomina stado wygłodniałych i nadętych do granic wytrzymałości słoni, które nie mogą trafić na żerowisko. Narracja toczy się w szybkich tempach, muzyk zdaje się gonić na ostatni pociąg do domu, ale tryskająca pomysłami wyobraźnia nie pozwala na dopowiedzenie ostatniego akordu. Ów dźwiękowy przepych łechta nasze uczy przez blisko dwie godziny i w sumie…. próżno wskazać moment, w którym moglibyśmy poczuć znużenie. Ciekaw jestem jedynie, przy takiej intensywności gry, jak długo muzyk jest w stanie podołać fizycznie pracy scenicznej. Lifeblood jest ewidentnie muzycznym fajerwerkiem, lunaparkiem pełnym nieoczywistych zdarzeń i postaci, ale można temu nagraniu, podobnie jak to miało miejsce w przypadku Genesis, postawić zarzut dźwiękowego nadmiaru i artystycznego nieumiarkowania. Wkrojony z Lifeblood godzinny fragment byłby majstersztykiem.




Oba wydawnictwa są do kupienia na peterevans.bandcamp.com. Możliwość odsłuchu w streamingu, dostępna jedynie dla wybranych utworów.

Podziękowania dla Krzysztofa za umożliwienie dostępu do tych nagrań.


środa, 23 listopada 2016

Mats Gustafsson! Fred Lonberg-Holm! Mike Majkowski! Jerome Noetinger! – cztery kolorowe sroczki z BOCIAN-iego gniazda!


Wspieranie istotnie prywatnych i dalece jednoosobowych inicjatyw wydawniczych na polu szeroko rozumianej, krytycznie niszowej, muzyki improwizowanej leży w zakresie podstawowych obowiązków Trybuny Muzyki Spontanicznej.

Tak się jednak dotychczas składało, iż warszawski Bocian Records (przedsięwzięcie Grzegorza Tyszkiewicza) nie był na tych łamach nadmiernie reprezentowany. Ba, próżno szukać tytułu, który poddany tu został ocenie Pana Redaktora (o ile mnie pamięć nie myli).

Temu kardynalnemu niedopatrzeniu będziemy dziś próbowali – po raz pierwszy i nie ostatni – zadość uczynić. Okazja jest ku temu przednia, albowiem całkiem niedawno w moich odtwarzaczach wylądowały cztery bocianie produkcje. Ujrzały one światło dzienne w ostatnich kilkunastu miesiącach, ale ponieważ dość długo do mnie płynęły (przez Buenos Aires? – problemy dystrybucyjne mikrowydawnictw, to temat na osobną egzegezę), to w sumie – z punktu widzenia Trybuny – są to całkiem świeże tematy.

Powód dla ich prezentacji - tu i teraz - jest jeszcze jeden i to nieco bardziej prozaiczny. Wszystkie omówione niżej płyty są bowiem doskonałymi muzycznymi przedsięwzięciami, co więcej, każde z nich atakuje nasze receptory przyjemności z trochę innej stylistycznie strony. Ale dość już tej topornej introdukcji – odpalmy te krążki bez zbędnej zwłoki!


Mats Gustafsson with John Russell and Phil Minton o duo(s)  (Bocian Records, LP 2015)

Jesteśmy w doskonale nam znanej Café Oto w Londynie. Jest rok 2010, dokładnie kwiecień tegoż. Na dalece skromnym podeście salki klubowej dwa instrumenty i... trzech muzyków. A przed nami dwa duetowe, kilkunastominutowe sety z udziałem Matsa Gustafssona i jego saksofonów, a także dwóch innych muzyków, doproszonych do współbiesiadowania. Każdy z nich zgrabnie wypełni swoją winylową stronę.




Scena pierwsza, strona A - John Russell na gitarze akustycznej. Ci dwaj muzycy zagrają wspólnie także rok później (w trio z Raymondem Stridem), ale to spotkanie przebiega w nieco ostrzejszej, bardziej drapieżnej i gęstszej atmosferze. Mats w roli przyczajonego zwierza, tuż za gęstwiną bujnych zarośli, John zaś przybiera barwy myśliwego, która szuka zaczepki. Na początku seta rządzi na scenie niepodzielnie. Saksofonista odzywa się bardziej donośnie dopiero po kilku minutach, gdy już nie wypada pozostać obojętnym na akustyczne szaleństwa gitarzysty. Choć po drobnej eskalacji, znów będzie miał ochotę na chwilę wytchnienia. Powróci już na pełnych prawach i wyda z siebie gardłowo-saksofonowy skowyt, który wzbudzi respekt u partnera. W klimacie subtelnego, wzajemnego poszturchiwania się, muzycy odnajdą jednak konstruktywną płaszczyznę porozumienia i świetnie konweniując, uplotą wspólną, druzgocącą nasze przyzwyczajenia, improwizacyjną myśl.

Scena druga, strona B – Phil Minton, głos, gardło, struny głosowe, szorstkie powierzchnie podniebienia. Panowie wartko wchodzą w akustyczne zwarcie i pozostają w nim do końca tych muzycznych pląsów. Istotnie szybko odnajdują wspólny język, do tego nawet stopnia, że chwilami trudno jest słuchaczowi wskazać źródło dźwięku. Saksofon krzyczy, a gardło sonoryzuje! Szczur i kot! Szerszeń i borsuk! Żuk i chrabąszcz! Feria mikrodźwięków w konwencji otwartej wymiany zdań. Dwa kapryśne ptaki, pobudzone oczekiwaniem na nieoczekiwany lot, pięknie i wrzaskliwie świergolą na jedynym dostępnym, w tej części świata, drucie wysokiego napięcia. Dyszenie Phila, chlipanie Matsa kończy tę opowieść. Oby kiedykolwiek mieli ochotę na więcej.


Fred Lonberg-Holm/ Ken Vandermark  Resistance (Bocian Records, LP/CD 2015)

Incydent koncertowy z Chicago, wrzesień 2013r. FLH na wiolonczeli, wspomaganej elektroniką i KV – instrumenty dęte, drewniane. Pięć improwizowanych fragmentów z tytułami, łącznie niespełna 37 minut muzyki (wersja CD zawiera ten sam materiał).




Amerykanin dwojga nazwisk zaczyna z wysokiego C, potężnym, amplifikowanym tonem swego drapieżnego strunowca. Drugi Amerykanin nie zamierza być w opozycji i komentuje agresywnym tenorem popisy wiolonczeli. Muzycy zwinnie i bez zbędnych przystanków snują swoją opowieść. Fred potrafi ciekawie uciekać w oniryczne pasaże. Stosowanie amplifikacji i znośnej elektroniki ogranicza jedynie do przypadków uzasadnionych dramaturgicznie. Ken najdobitniej znaczy teren na sopranie i klarnecie, gdy jego intencje wykraczają śmiało poza ramy tyczone przez instrument harmoniczny. Nie brakuje u niego soczystych, sonorystycznych puent, a ucieczki w ulubione rytmawki, nie zawsze świadczą o braku artystycznego pomysłu na tak zwany ciąg dalszy. Ogniste free improv często stanowi na Resistance nieoczywisty kontrapunkt dla kameralistycznych zapędów obu muzyków.

Krótka, acz bardzo różnorodna stylistycznie, podawana na zmiennych poziomach emocji, jakże udana improwizująca ekspozycja muzyczna. Przy okazja rzadka ostatnio – przynajmniej dla niżej podpisanego – okoliczność do czerpania niekłamanej przyjemności ze słuchania Vandermarka.


Mike Majkowski  Bright Astonishment Of The Night  (Bocian Records, CD 2015)

Łapiemy tani lot i szybko transportujemy się do Berlina. Lipiec 2014. Studyjne stadium samotności kontrabasu. Mike Majkowski i dwie symfonie minimalizmu. Myślimy oczywiście o formie dzieła, a nie o braku artystycznych aspiracji zdolnego Australijczyka. Sleep and Oblivion chłosta nasze uszy przez prawie 50 minut, zaś Ultramarine potrzebuje do tego ledwie 18 podstawowych jednostek czasowych.




Smagnięcie smykiem po strunach potężnie brzmiącego instrumentu, przeplatane pojedynczym uderzeniem w gryf. Powtarzane mantrycznie, delikatnie modulowane. Celebracja dźwięku. Rytuał dźwięku. Słuchający musi wejść w tę muzykę całym sobą, oddać się jej jak niskobudżetowa dziwka, by potem majestatycznie wchłonąć muzyczną epopeję każdym włosem na skórze. Bez zadawania pytań, by odpowiedź nie stała się rozczarowaniem. Well Tuned Piano Le Monte Younga – wersja na kontrabas, samotny kontrabas. Close Your Eyes, See and Listen! Enigmatyczność dźwięków, skąpość opisu na okładce tylko stymuluje zainteresowanie, chęć ugryzienia idei, pochłonięcia głębi poznawczej. Tryb narracji ulega zmianie … raz na kwadrans. Wciąga jak zdrowa mantra po dobrym joincie.

Symfonię drugą stanowią mikropasaże ze smykiem, rwane, dewastowane i gwałcone bezimienną i złowrogą ciszą. Bywają dźwięki, wielodźwięki, skąpodźwięki, które trudno zwerbalizować. Dziś doświadczamy tego przypadku.


Antoine Chessex/ Apartment House/ Jerome Noetinger  Plastic Concrete/ Accumulation (Bocian Records, CD 2016)

Trzy podmioty sprawcze, każdy istotnie ważny w procesie. Pierwszy z nich, Antoine Chessex, to stosunkowy młody, szwajcarski kompozytor muzyki współczesnej, bardzo plastyczny w kreowaniu jej awangardowego wymiaru. Drugi – litewski ansambl Apartment House - wykonujący od ponad dwudziestu lat bodaj każdy rodzaj muzyki, głównie jednak w nurcie kompatybilnym z pierwszym podmiotem (postacią wiodącą zdaje się tu być wiolonczelista Anton Lukoszevicze). Wreszcie ten trzeci – procesor, informatyk, dźwiękowy deformator i kontrkulturowy francuski rewolucjonista, Jerome Noetinger (być może obcując z improwizowaną elektroniką współczesną natrafiliście onegdaj na tę personę).

Przed nami niebanalna wycieczka w odmęty muzyki komponowanej, dekonstruowanej improwizacją i żywym procesowaniem dźwięków. Akt pierwszy zwie się Plastic Concrete i był powstał pod piórem Antoine’a w roku 2014. Tu – wykonujemy go w akustycznym septecie plus magik od kabli. Okoliczność jest koncertowa, a miejsce? Zgadnijcie??? No nie, naprawdę? Tak, londyńskie Cafe Oto!




W septecie mamy skrzypce, wiolonczelę, kontrabas (Dominic Lash!), klarnet, dwa puzony i … gitarę elektryczną. Nic tu nie smakuje filharmonią, a jeśli się już jej doszukamy, to grzęźnie ona w oparach kwitnącego postmodernizmu, niczym żołnierze w okopach pierwszej wojny światowej.  Muzyka zabiera nas w piekielne czeluście współczesnej muzyki, z odczuwanym wszakże dobitnie poczuciem lekkości. Ta konstruktywna i niegłupia wyprawa w nieznane kierowana jest być może głównie do znudzonych nieoczywistością takiej muzyki melomanów, ale i wariaci spod flagi free improv też odnajdą tu niezbadane pokłady upiornego piękna. Widać drapieżne pazury, nie brakuje wulgarnych min, jest trakt wojenny, tu naprawdę dzieje się wiele! Jest i noise, w wersji dla połowicznie wtajemniczonych.

Nasze zaintrygowanie, graniczące z fascynacją tą muzyką, rośnie w tempie geometrycznym, gdy pozostając na mikroscenie w Cafe Oto, trafia w nas pocisk zwany Accumulation (kompozycja Chessexa z roku 2015). Po stronie artystów septet redukuje się do klasycznego string quartet (violin, viola, viola, cello) plus niestrudzony Jerome na kablach. Dynamika, ekspresja, na ostro, ale i kapkę lubieżnie - chłoniemy ten arsenał dźwięków niczym poranną maślankę na niezdrowego kaca. Improwizujący demon ukryty pomiędzy strunami żywych, akustycznych instrumentów rozszarpywany jest mega (giga!) bitami processingu, który brzmi jednak … rozkosznie analogowo. Swarne smyki tańczą, niczym wygłodniałe wilki, szczypane w biegu pokrętną elektroniką. Emocje skaczą z dołu do góry, a potem w kierunku odwrotnym. Hałas lepi się do nas gęstym, słodkawym miodem. Struktura kryształu (ciekawe, ile swobody zostało zapisane na groteskowo wykręconych pięcioliniach kompozytora?). Burza, sztorm, rewolucja, ejakulacja… Przy takiej porcji dźwięków, wiele nie znaczą.

Jeśli miałbym popaść w zachwyt, brakuje mi tylko kilku akustycznych przerywników – ta godzina stanowi bowiem duże wyzwanie dla naszych uszu! Crazy Game!


****


Kolejne BOCIANie pisklaki w drodze do mojej fermy (miejmy nadzieję, że marszruta ich podróży nie haczy o antypody) – m.in. jeszcze pachnący piekarnią duet Freda Lonberga-Holma z Adamem Gołębiewskim! Jak płyty dotrą, jak zostaną przefiltrowane przez meandry recenzenckich fanaberii, niechybnie - w trybie pilnym – wylądują na szpaltach Trybuny. Spontanicznie, oczywiście !!!


piątek, 18 listopada 2016

Vasco Trilla – zawsze w drodze, czyli trzy nowe, słowiańskie incydenty improwizowane


Doskonały kataloński perkusista i perkusjonalista, Vasco Trilla, powraca na łamy Trybuny – oczywiście tryumfalnie – z trzema smakowitymi krążkami! Nasza radość, poniekąd satysfakcja, jest tym większa, iż dwa z nich powstały w Polsce i nagrane zostały z lokalnym zaciągiem muzyków, a jeden jest nam również bliski, bo dotarł z bloku wschodniego, dokładnym będąc - z Bułgarii.

Nie dalej, jak pod koniec września, na tej stronie w niekrótkiej epistole, przybliżyłem skupionym Czytelnikom i gorejącym fejsbukowym Klikaczom (osobiście spełniam oba kryteria) sylwetkę tego niezwykle interesującego muzyka. Tamteż pojawiły się skromne zajawki wydawnictw, które za moment ochoczo omówimy!


Stany przestrzenne

Zaczynamy od dokumentacji fonograficznej koncertu, który miał miejsce…. półtora miesiąca temu!!! Tak, tak, świat toczy się naprawdę w piekielnym tempie. Piątego października w bułgarskim Płowdiw, dwaj wytrawni improwizatorzy – Jivko Bratanov (piano) i Vasco Trilla (drums) – zagrali koncert, który od … jedenastego listopada dostępny jest bandcamp.com, zarówno do odsłuchu, jaki i kupienia  Uwaga! Obie daty dotyczą roku 2016!

Spotkanie z BeeBop Cafe przynosi trzy kwadranse improwizowanej muzyki, która pełnymi garściami czerpie zarówno z dobrze rozumianej jazzowej stylistyki, jak i delikatnie haczy o doświadczenia współczesnej kameralistyki, której inspiracje słychać w spokojniejszych pasażach bułgarskiego pianisty. W grze Katalończyka słychać oczywiście moc innych, gatunkowych doświadczeń, a wiedzą o nich ci, którzy mieli ochotę pochłonąć The Vasco Story na tych właśnie łamach.




Omawiana tu płyta dostała fonograficzny tytuł Spaces and States (edycja własna muzyków, dostępna na vascotrilla.bandcamp.com, 2016). Rozpoczyna ją fragment Ciche Przestrzenie, którego tytuł wyjątkowo trafnie oddaje klimat nagrania. Minimalistyczne piano topi się tu w komentarzu stonowanego, dzwoneczkowego drummingu, a wyobraźnia nieco bardziej wyedukowanego słuchacza niechybnie podąża w kierunku improwizowanego rezonowania, w estetyce AMM (może akurat tu, w wersji dla mnie wyczulonych na pojedynczy dźwięk). Mniej więcej w połowie tego fragmentu doświadczamy drobnych, akustycznych eskalacji, gdy ostry klawisz fortepianu kontrapunktowany jest przez rwany stukot werbla. Muzycy wiodą swą nieśpieszną opowieść wedle całkowicie w tym miejscu rozsądnej zasady, iż lepiej zagrać o dwa dźwięki za mało, niż o jeden … za dużo. Fragment drugi, którego tytuł można zmyślnie przetłumaczyć jako… Bezmyślność, toczy się przy dość swobodnych próbach prowokowania do dyskusji, zwłaszcza ze strony pianisty. Muzycy macają się dźwiękami, a my nie po raz pierwszy tego wieczoru mamy wrażenie, że dokładnie tak graliby John Tilbury i Eddie Prevost, gdyby AMM stanowiło duet, gdy oni sami byli młodsi o jakieś czterdzieści lat. W takim momencie Vasco lubi zaatakować dynamicznym pasażem swoich nieskończonych zasobów dzwoneczkowych, zaś Jivko – na zasadzie kontrastu – bywa enigmatyczny i dobywa dźwięki gdzieś z dna instrumentu, choć nie stosuje wewnętrznych preparacji. Najwyższy czas na danie główne – Stany Neurologiczne! Ostra introdukcja Trilli, do której po pewnej chwili podłącza się nieśmiało Bratanov, ciekawie dynamizuje nam całe nagranie, ale karty ewidentnie rozdaje tu perkusista. Fragment jednak dość szybko odzyskuje akustyczną równowagę, czego słyszalnym dowodem są pierwsze próby preparacji dźwięków przez pianistę. Z początku dalece nieśmiałe, stawiane jakby ze znakiem zapytania (czy ja mogę?), z czasem dramatycznie stymulują perkusistę do odpalenia jego niepowtarzalnej symfonii rezonujących przedmiotów różnych, co w efekcie końcowym doprowadza do kompulsywnej wymiany zawsze trafnych poglądów (tu, artystycznych). Yes,This Is Jazz, Man! Pojedyncze, pyskujące akordy piana kontra dzwonki rozrywane cięciwą smyczka. Ten homogeniczny przekaz muzycznych emocji ciekawie odnajduje swój finał w momencie, gdy w stan wzajemnego rezonowania zostają wprawione już wszystkie przedmioty na scenie, a także – być może – znacząca część publiczności!


Gorączka sobotniej nocy

Bierzemy głęboki oddech i … jedziemy dalej! Jesteśmy w krakowskiej Alchemii, cofnięci w czasie o kilka miesięcy, jest bowiem luty bieżącego roku. Na klubowej scenie trzech dziarskich facetów – pierwszy z nich, młody, gniewny, z gitarą elektryczną w ręku, tuż obok ten drugi, drwal w sile wieku, na wskroś oryginalny i silnie poszukujący, wraz ze swoją akustyczną… gitarą basową, wreszcie ów trzeci, tytaniczny i wszechogarniający, człowiek orkiestra, heavy drum’man. Efekt fonograficzny ich ekstatycznego koncertu dostaje się w ręce kompetentnych ludzi i dziś trafia do nas pod tytułem Tidal Heating (Not Two Records, 2016), sygnowany trojgiem nazwisk – Michał Dymny, Rafał Mazur i Vasco Trilla.




Michała słyszę bodaj po raz drugi, a poprzednią okazją była – zarejestrowana kilka lat temu – duetowa płyta z … Trillą (Trybuna pisała o niej w okolicznościach ficzersa, wspomnianego w początku tego tekstu). Duży progres, jakże szeroki wachlarz stylistycznych środków wyrazu – rock, psychodelia, noise, pachnie tu dobrym jazzem, muzyk zgrabnie porusza się w także oparach swobodnej improwizacji, nie brakuje okruchów dziarskiego etno. Rafał pieści i gloryfikuje swój nietypowy instrument, ale ma ku temu ważne powody. Brzmi zdecydowanie wyjątkowo, w dotyku jest ciepły, choć stanowczy i lekko agresywny. Stanowi doskonałą puentę dla przestrzeni, jaka powstaje między szalejącym gitarzystą, a kompulsywnym drummerem. Wreszcie Vasco – w estetyce multikulti czuje się, jak ryba w wodzie.

Faza pierwsza atakuje nas surowym, rockowym wyładowaniem atmosferycznym, w konsekwencji udanego intro w spokojnych rejestrach. Trójka muzyków żegluje po całkowicie otwartym oceanie i mimo wielu pokus, by skracać drogę i szukać prostszych metod osiągania dźwiękowej ekstazy, nie popełnia błędów, a ich nawigacja w tym niełatwym terenie działa bez szwanku. Czują bluesa każdą porą swojej skóry. Hałas, wyciszenie, kontrapunkt, spięcie, hałas – dramaturgia tego spektaklu kreślona jest lekkim, zwinnym piórem. Im bardziej brniemy w ten dźwiękowy pejzaż, tym mocniej jesteśmy przekonani, iż muzycy czują się w swoim gronie absolutnie komfortowo, a problemy komunikacyjne są dla nich pojęciem abstrakcyjnym. Na mapie przestrzeni akustycznej tego nagrania nie ma pustych miejsc, a jest to zasługą każdego z muzyków. Rock in! Mazur świetnie ogarnia ten dwoisty, noisowy rozgardiasz, w czym pomaga mu także perfekcyjne nagłośnienie koncertu (a potem, zapewne i świetna robota masteringowa). Muzycy konsekwentnie radzą sobie w momentach dramaturgicznych kulminacji i udanie przechodzą w spokojne, nasycone sonoryzmem, chwile łapania oddechu po jakże ekspansywnych eskalacjach emocji. Mazur znów rwie się do lotu, potrzebuje powietrza i nowych inspiracji. Trzyosobowa, kolektywna improwizacja (all the music spontaneously improvised) odbywa się, tu i teraz, w tempie karabinu maszynowego. Jak oni się mieszczą z tą nawałnicą dźwięków na małej, alchemicznej scenie? Dymny perfekcyjnie panuje nad gryfem swojego instrumentu. Opis stosowanych przez niego technik gitarowych śmiało wypełniłby przestrzeń przeznaczoną na całą tę recenzję. Fazę pierwszą wieńczy – po kolejnym mistrzowskim wyciszeniu – odrobinę krnąbrny finał, który nie może być lepszą puentą tej erupcji emocji i galopady myśli.

Jazzowe intro gitarzysty nie dość, że otwiera Fazę Drugą, to jeszcze daje pretekst perkusiście do konwulsyjnej zaczepki. Bez zbędnych subtelności, trio ucieka we freejazzowy tumult. To jest już naprawdę poważna impreza! Ognista eskalacja! Rock in Again! Jak oni dobrze się czują w tej rwącej rzece dźwięków! Po chwili wychodzą z niej suchą stopą i łapią zgrabnie, nie wiadomo już który dziś raz, kojące wyciszenie. Kwilą na boku, niemal akustycznie, intensywnie polerują powierzchnie płaskie, szczebioczą i otrzepują skrzydełka. Mazur dobywa z pochwy wulgarny smyczek, rżnie ciszę na nierówne połowy, dzięki czemu nastrój po obu stronach sceny robi się odrobinę oniryczny. W oparach konstruktywnego sonoryzmu muzycy odzyskują grunt pod nogami. Czas znów pohałasować! Michał dynamiczne odpala swe jurne wiosło, znów czyni to w skrajnie indywidualnym stylu, nie dając szans recenzentowi na jakiekolwiek personalne porównania. Vasco też chce być mistrzem tego wieczoru i wpada z całym swoim perkusyjnym i perkusjonalnym sztafażem w dynamiczny rezonans. To on wie najlepiej w tym gronie, kiedy należy rozpocząć finałowe odliczanie. Blues delty Missisipi czai się za rogiem, ale muzycy nie dają mu szansy na zaistnienie. Sprzęgamy się na ostateczny finał! Niech prąd będzie z nami! 79 minut i 46 sekund! I brak choćby nanosekundy nudy! Killer The Triller and The Holy Ghost!!!!


Siedmiopak

Na koniec naszej dzisiejszej, emocjonującej opowieści, płyta w tym gronie dość jednak szczególna. Lubelska, rockowa, progresywna, psychodeliczna (niepotrzebne skreślić) załoga Tatvamasi ma już w dorobku kilka płyt, ale nie będę udawał, że je słyszałem (but never say never). Ich najnowsza płyta Dyliżans Siedmiu trafia na rozgrzane łamy Trybuny przede wszystkim dlatego, że powstała z czynnym udziałem bohatera tej historii, czyli Vasco Trilli. Jakby było mało, kolejnym muzykiem improwizującym, kreatywnie uczestniczącym w nagraniu, okazał się świetny brazylijski saksofonista, klarnecista i flecista Yedo Gibson (też znamy się już całkiem dobrze). Jak donoszą źródła zbliżone do Zespołu, nagranie polskiej załogi z Katalończykiem i Brazylijczykiem odbyło się za jednym podejściem i powstało w atsmosferze jakże konstruktywnej i smakowitej improwizacji. Warto zatem poznać personalia polskiej części Dyliżansu: Grzegorz Lesiak (gitara, wkład kompozytorski), Łukasz Downar (gitara basowa), Jan Michalec (trąbka), Tomasz Piątek (saksofon tenorowy) i Krzysztof Redas (perkusja). Na materiał zgromadzony na płycie składają się trzy wyimprowizowane kompozycje, trwające trzy kwadranse. Uwaga! W samych tytułach dostrzegam duże walory literackie, zatem pozwalam je sobie wszystkie przytoczyć: Chodzę Spać Do Rzeki, Nastroszony Pulsar, Triumf Pozaintelektualnej Treści Doświadczenia.




Bez zbędnego krygowania, przyznam się od razu, iż Dyliżans Siedmiu podoba mi się bezkompromisowo. Bazą dla improwizacyjnych przygód, głównie sekcji dętej, są tu rockowe, zmyślnie podawane tematy, które twardo trzyma w ryzach dramaturgicznych, rozbudowana sekcja rytmiczna. Gitarzysta bardzo udanie szuka psychodelicznych punktów odniesienia, wertując dorobek gatunku z czterech ostatnich dekad, a reszta przestrzeni akustycznej zawładnięta jest przez trzech solistów, wśród których ciężko jest wskazać tego lepszego. Świetne nagranie!

Ciekawe, że Dyliżans Siedmiu ukazuje się jako dodatek do czasopisma (dobrze, że choć muzycznego – progrockowy Lizard). Nie wiem, jakie były pierwotne intencje muzyków, ale ten naprawdę ciekawy materiał z pewnością mógłby znaleźć wydawcę spoza branży piśmienniczej. Ba, gdyby Tatvamasi nagrali nawet marną płytę, ale z Peterem Brotzmannem, czy Matsem Gustafssonem, o ich wydanie biłaby się pewnie cała wataha wydawców muzyki improwizowanej, zapewne nie tylko z tej strony wielkiej wody.


****


Vasco Trilla, człek pracowity, wieczny podróżnik łaknący wciąż nowych wrażeń, w niedalekiej przyszłości nie będzie skąpił tych ostatnich wielbicielom muzyki improwizowanej . W przygotowaniu, na różnym etapie procesu edytorskiego, mamy kolejne duety, tria, a nawet jeden frapujący, kataloński kwartet. Czas pokaże, kiedy będziemy się mogli cieszyć tymi nagraniami. Bez wątpienia wszakże, Trybuna Muzyki Spontanicznej będzie o tych wydarzeniach informować na bieżąco.


czwartek, 10 listopada 2016

El Pricto – człowiek renesansu w wirze muzycznych aktywności czyli nowości z Discordian Records


El Pricto, skromny 39-latek z Barcelony, z pochodzenia Wenezuelczyk, od pięciu lat prowadzi netowy label Discordian Records. Nie dość, że prowadzi, to jest jeszcze ponadnormatywnie aktywnym muzykiem, saksofonistą i pianistą, a także kompozytorem, aranżerem i dyrygentem wielu istotnie ciekawych przedsięwzięć z katalogu wytwórni, na ogół rozbudowanych personalnie, fascynujących i improwizujących bandów.

Na tych łamach El Pricto gościł już kilkakrotnie, czy to w drobnej opowieści o Discordian, prezentującej kilka wybranych płyt z katalogu, w tym nonetu saksofonowego Sin Anestesia, czy to w ficzersie o perkusiście Vasco Trilli, któremu partnerował w ekscytującym, z wielu względów, incydencie w kwartecie DI-VISION, czy też w dużym składzie, pod jego światłym zresztą przywództwem, The Filthy Habits Ensemble.

Dziś czas na osobną opowieść o El Pricto, właśnie jako podmiocie sprawczym, w każdej z ról, które są mu pisane i które wymienione zostały w pierwszym akapicie tej historii. Okazja jest ku temu przednia, albowiem od kilku dni dostępna jest nowa płyta sztandarowej załogi całej wytwórni, czyli Discordian Community Ensemble, a od kilku tygodni, także nagranie formacji dość szczególnej pod względem muzycznym - Reptilian Mambo.



  
Kontrast/ Ruch, … to kontrast czy ruch?

Czas i miejsce zdarzenia: Barcelona, ESMUC, 1 lipca 2016r.

Ludzie i przedmioty:  Almudena Vega (flet), Agustí Martínez (saksofon altowy, klarnet),  El Pricto (saksofon altowy, klarnet i melodica), Luiz Rocha (klarnet basowy), Iván González (trąbka), Ilona Schneider (głos – sopran),  Owen Kilfeather (głos – tenor), Paula Pinero (instrumenty perkusyjne), Jordina Millá (fortepian), Diego Caicedo (gitara elektryczna), Sarah Claman (skrzypce), Francesc Llompart (skrzypce), Pau Sola (wiolonczela), Àlex Reviriego (kontrabas), Eduard Altaba (kontrabas).

Jak gramy: Płyta zawiera sześć kompozycji, których wykonaniem dyryguje każdorazowo twórca zapisów na pięciolinii: El Pricto, Francesc Llompart, Pablo Carrascosa (nie występuje w roli instrumentalisty), Owen Kilfeather (dwie kompozycje) i Agusti Martinez. Dodatkowo w nagraniu wykorzystano fragmenty wierszy Gabriela Alejo Jacovkisa i Wallace’a Stevensa, a także tekstu prozatorskiego Roberta Musila.

Efekt końcowy: Sześć kompozycji, wykonanych w dziesięciu fragmentach, dostępnych jest od 7 listopada na stronie wydawnictwa, pod szyldem Discordian Community Ensemble  Contrast/ Movement (Discordian Records, 2016), zarówno w streamingu, jaki w formie plików audio do zakupu za seven euro or more. Łączna długość nagrania ok. 56 minut.

Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne: Prawdziwie monumentalne i ekscentrycznie ponadgatunkowe dzieło, dla którego inspiracje stanowią dokonania muzyki współczesnej, a nawet muzyki dawnej, zaczyna się … iście freejazzową woltą, w której uczestniczą chyba wszyscy instrumentaliści. Chwila wyciszenia, już na rozgrzanych instrumentach, prowadzi do spokojnej i precyzyjnej narracji, zdobionej pięknymi głosami – sopranem Pani i tenorem Pana. Strunowcy, w liczbie pięciu, zdecydowanie dyktują nam warunki gry, dęciaki zaś (równie liczne), jeśli chcą się przebić na front tej muzycznej ekspozycji, czynić to mogą jedynie na warunkach, ustalonych przez tych pierwszych. Gitarzysta, choć z prądem, jest na tyle wycofany i wstrzemięźliwy w dawkowaniu emocji, iż brzmi całkiem… akustycznie, czyniąc w całym, piętnastoosobowym przedsięwzięciu muzycznym, intrygujący dysonans poznawczy. W piątym fragmencie dopada nas prawdziwie molekularna, zwinna jak kot, improwizacja w podgrupie, której marszrutę wyznacza bardzo aktywna pianistka, korzystając także z podpowiedzi obu saksofonistów. W oddali wyczuwalny jest delikatny rytm, który pcha do przodu wszelkie dźwięki płynące z notacji, jakie dyktuje pięciolinia, a także stymuluje wyobraźnię improwizujących muzyków. Fragment szósty otwiera niemieckojęzyczny dialog z Musila. Strunowce jadą zwartymi pasażami, dęciakom jest z nimi po drodze, a nastrój robi się prawie… mozartowski. Narusza go eksplozja sopranu, który w wysokich rejestrach pobudza na nowo ducha improwizacji. Fragmenty, od siódmego do dziewiątego, upływają w nastroju hiszpańskim, by nie rzec, katalońskim (uwaga! jesteśmy w Barcelonie i musimy być czujni na takie niuanse!). Tajemniczy głos pięknie szumi, recytując w tamtejszym języku ojczystym, El Pricto kontrastuje go na melodyce, a piękny głos z zaświatów wtrąca nas na moment w swoistą krainę łagodności. Na szczęście, w trybie pilnym, zostaje ona roztrzaskana akustyczną kawalkadą dźwięków, których nie powstydziłaby się London Improvisers Orchestra. Znów piękny wokal damski, obgadywany iberyjskim szumem (what a game!), natrafia na rozeźlone skrzypce, które ripostują gwałtownie, wszak moment to kluczowy w tej części historii. W tle owej eskalacji, piano uroczo wieńczy fragment. Wraca dyrygent części szóstej, targając na barkach finałowy fragment płyty. Para skrzypiec wpada w furię, bo mają jeszcze tyle do powiedzenia, a tu niechybnie docieramy do kresu drogi. Rzeczona furia przejawia się piękną, sonorystyczną pyskówką, którą komentuje nad wyraz czysty i uwznioślający te rynsztokowe gadulstwo, głos sopranowy. Małe, improwizacyjne wojenki, przy wtórze gitary i głosu, doprowadzają nas do finału Kontrastu/Ruchu.

Mamy całe dwa dni na zebranie galopady myśli, szczypty zagubionych refleksji i czego tam jeszcze trzeba, by to niezwykłe dzieło El Pricto i czternastu jego przyjaciół, rozsądnie opisać. Improwizowana kameralistyka współczesna w dużym składzie??? Tylko El Pricto, ów współczesny Leonardo da Vinci, Król Midas nowoczesnej muzyki improwizowanej, i jak go tam by jeszcze nie nazywać, byłby w stanie to werbalnie ogarnąć. Ja zapewne poległem, ale … przynajmniej spróbowałem. Nie pozostaje nic innego, jak odsłuchać tę muzykę ponownie.



  
Mamboree … czyli jednak kontrast

Czas i miejsce zdarzenia: Jamboree, Barcelona, nagranie koncertowe, 22 listopada 2013r.

Ludzie i przedmioty:  El Pricto (saksofon altowy, głos i dyrygent), Don Malfon (saksofon barytonowy), Pablo Rega (gitara elektryczna),  Joanna Miramontes (syntetyzator, głos), Núria Andorrà (ksylofon, głos), Joni Garlick (perkusja - kanał prawy), Avelino Saavedra (perkusja, instrumenty perkusyjne - kanał lewy, dzwonki i głos).

Jak gramy: Siedem kompozycji własnych El Pricto, jedna wspólna z Donem Malfonem, ostatnia, dziewiąta, to popularna melodia Lupita, autorstwa Dámasa Péreza Prado.

Efekt końcowy: Dziewięć fragmentów muzyki, opatrzonych tytułami, dostępnych na stronie wydawnictwa od 14 października, jako Reptilian Mambo Mamboree (Discordian Records, 2016). Warunki dostępu jak wyżej. Łącznie ok. 40 minut muzyki.

Wrażenia subiektywne: Płyta, która humorem, artystycznym tupetem, czerpaniem, nieskalanym wątpliwościami, z muzycznego bogactwa kulturowego całego świata, dowodzi, iż spod pióra El Pricto wychodzą rzeczy wyjątkowe i naprawdę … szalone! Mamboree to bowiem prawdziwie rockowa petarda. Dwa ostre, jak brzytwa dęciaki, dewastujące przestrzeń klubu Jamboree pasażami riffów, godnych szacunku każdego metalowego szarpidruta. Dynamiczna i nieznosząca sprzeciwu sekcja, zbudowana z gitary, syntezatora, ksylofonu i podwójnego zestawu perkusyjnego. No i głosy, nawet wielogłosy, które zarówno lubią krzyczeć, jak i stosownie podśpiewywać. Smakuje tu dobrym fussion, kipi wyszukaną psychodelią, a wszystko zaprawione jest krwistym, rockowym sznytem. Saksofonowy frontline bije pianę, sekcja moczy nam głowy i karze tupać każdą zdrową nogą. Nad głowami powiewają podarte koszule, a w dłoniach upalone sztandary kolejnej udanej rewolucji. Modulowana, rytmiczna histeria, iskrząca mikroimprowizacjami, pełnymi drapieżności i bezkompromisowej lubieżności. Do tego evergreen Lupita, który śpiewamy jeszcze kilka dni po odsłuchu. Prosta, komunikatywna, ekscentryczna – taka jest muzyka Reptilian Mambo. Crazy game!


****

Jeśli choć przez sekundę tej opowieści poczuliście się zainspirowani, migiem odsyłam na stronę discordianrecords.bandcamp.com. Kliknijcie w etykietę el pricto. Na odsłuch czeka mnóstwo muzyki z jego kluczowym udziałem. Bez dłuższego zastanowienia, śmiało sięgnijcie choćby po … cztery poprzednie edycje Discordian Community Ensemble.

 

wtorek, 8 listopada 2016

Mats Gustafsson & NU Ensemble – w poszukiwaniu utraconego czasu, czyli poznański wieczorek koncertowy


Poważny koncert muzyki improwizowanej w matczynym Poznaniu! Aż chciałoby się zakrzyknąć z radości. Tak, udało się! Muzycy dojechali (prawie wszyscy), publiczność też (choć kompletu nie było)!

Trybuna rzec jasna pilnie zameldowała się w sobotni wieczór w Scenie na Piętrze i ochoczo krzyknęła na powitanie: Obecny!!!!!

Duży skład Matsa Gustafssona - NU Ensemble - jest w trakcie europejskiej trasy (też brawa za przedsięwzięcie, na pewno kosztowne), z której aż sześć dni przypada na nasz piękniutki kraj, albowiem poza dniem poznańskim, są także trzy dni krakowskie i dwa warszawskie.

Dwunastoosobowy zespół szwedzkiego saksofonisty ma stosunkowo krótką historię, a jej otwarcie stanowiła niewątpliwie kilkudniowa rezydencja w Krakowie, lat temu trzy (paręnaście lat wstecz skład o bliźniaczej nazwie Nu-Ensemblen, popełnił krążek Hidros One, jakkolwiek muzycznie to była trochę inna przygoda). Dokumentacja krakowskiej bytności znalazła się na wyjątkowym wydawnictwie Not Two Records Hidros6, składającym się z 5 CD, dwóch winyli i jednego DVD (dźwięki z czarnych płyt doczekały się po pewnym czasie także edycji kompaktowej). Parę ciepłych słów zostały tej perełce edytorskiej poświęcone i na tych łamach (była to wówczas prymalna forma Trybuny, drukowana w m/i magazynie, obecnie dostępna w poście nr 2, ze stycznia br.).




W dżdżysty, listopadowy wieczór NUE dotarł do Poznania w nieco okrojonym i personalnie zmodyfikowanym składzie, w stosunku do owej rezydencji z roku 2013. Zabrakło klarnecisty i saksofonisty, przy okazji najstarszego członka grupy, Christera Bothena, który zaniemógł chorobowo. W miejsce Petera Evansa (trąbka) mieliśmy okazję obejrzeć Andersa Nyqvista (także trąbka), zaś zjawiskową wokalistkę Stine Janvin Motland zastąpiła jej koleżanka, znana m.in. z Fire! Orchestra, Mariam Wallentin. Ponadto w składzie odnaleźliśmy już samych znajomych, muzyków znanych nam doskonale nie tylko z występów u boku Gustafssona. A zatem: Joe McPhee (saksofon, trąbka), Agusti Fernandez (piano i organy), Kjell Nordeson (perkusja i wibrafon), Per Ake Holmlander (tuba), Jon Rune Strom (kontrabas), Ingebrigt Haker Flaten (gitara basowa), Paal Nilssen-Love (perkusja) i dieb13 (gramofony). A postać tu najważniejsza, czyli Mats Gustafsson, poza dyrygowaniem całym przedsięwzięciem, grał na saksofonie barytonowym.

Wieczorek poznański został podzielony na dwa sety. W pierwszym zaprezentowano trzy mikrokoncerty w podgrupach, zaś w drugim NUE wykonał kompozycję Matsa Knockin’.

Po kolei zatem… O godzinie mniej więcej 20.20, już po zapowiedziach organizatorów i Matsa, na scenie pojawiło się trzech muzyków – Nyqvist, Holmlander i dieb 13. Przez około 10 minut dwaj pierwsi czyścili dysze swoich blaszaków, a ten trzeci celebrował trzaski czarnych płyt, które z kocią zwinnością umieszczał na talerzach gramofonów. Pokaz sonorystyki był akustycznie bardziej niż smakowity, jakkolwiek w formie koncertowej rozbiegówki odrobinę mało … dynamiczny. Dodatkowo publika nie była jeszcze należycie skupiona.

Po chwili drugi podset seta pierwszego, czyli wibrafon, przy nim Nordeson i … kompozycja Omar II, autorstwa Franco Donatiego. Ponieważ w warstwie muzycznej ten minirecital nie niósł ze sobą nic frapującego (chciałem powiedzieć, że się nudziłem!), to w jego trakcie zajmowały mnie przede wszystkim częste zmiany pałeczek przez Kjella, co istotnie dramatyzowało ten kompozytorski incydent.

Po chwili krótszej niż moment, na scenie zameldowała się dwójka najbardziej wyrazistych artystycznie członków NUE, czyli Joe McPhee i Mats Gustafsson na saksofonach. Skupiona, wrażliwa na czułe interakcje, wymiana sonorystycznych pomysłów nie trwała niestety zbyt długo i co było atutem solowego wibrafonu, nie stało się przywarą tego niezwykłego duetu. Dlaczego tak krótko!!!?!

Przerwa toaletowa, ewentualnie zakupowa (Scena na Piętrze wciąż nie doczekała się baru….), a tuż po niej, czas na danie główne. Rozbudowana kompozycja Knockin’, stworzona przez Gustafssona w hołdzie i z inspiracji muzyką i tekstami Little Richarda (uwaga dla młodszych – gwiazda muzyki rock’n’rollowej wiele lat świetlnych temu). Jeśli mnie pamięć nie myli, Mały Rysiek był ulubionym wykonawcą Mamy Matsa i jego muzyka tworzyła rzeczywistość foniczną domu rodzinnego saksofonisty.

Jakże inspirująca i generująca wiele rolek papieru z zapisem dramaturgicznym kompozycji, może być prosta i komunikatywna muzyka rockowa, wiedzą Ci, którzy znają Knockin’ z wielopakowego wydawnictwa Not Two. Niemniej kluczowa w powstawaniu dzieła Matsa była też warstwa werbalna muzyki Richarda. Powiem więcej, w mojej ocenie, to właśnie teksty, na bazie których improwizuje wokalistka, są kluczem do właściwego zrozumienia idei kompozytorskiej Gustafssona. Podprogowe doświadczenia akustyczne z dzieciństwa w służbie muzyki improwizowanej? Why not…

Choć do wykonania Knockin’ potrzeba armii wybitnych improwizatorów (a takich mieliśmy na scenie), to najistotniejsza rola w tym dziele przypada wokalistce. Trzy lata temu w Krakowie, drobna i niewinna Stine Janvin Motland zrobiła z tego prawdziwe arcydzieło wokalistyki i improwizacji. Stosując przeróżne techniki wokalne wyniosła wówczas wykonanie Knockin’ na poziom, któremu w sobotę … nie sprostała niestety Mariam Wallentin. To wokalistka o innych parametrach głosowych, sprawdzająca się w innej estetyce. Jej śpiewne eksploracje na płytach Fire! Orchestra są wyśmienite, tu jednak, na poznańskiej scenie, Mariam nie uniosła poziomu moich oczekiwań. Fantastycznie wyglądała (trzy dekady temu w takiej estetyce ubierały się moje koleżanki z klasy, gdy wybierały się na dyskotekę, beze mnie - dodajmy!), była aktywna, dzielnie walczyła na scenie z gramaturą tekstu, trafnie wgryzała się w niuanse Gustafssonowskiej transkrypcji wokalnych pomysłów Małego Ryśka. Nie zawsze jednak przebijała się przez brzmienie grupy i nie była należycie eksponowana przez mistrza ceremonii.




Cały koncert był frapującą przygodą, nie brakowało w nim momentów ekscytacji, wszakże czegoś mi w sobotę zabrakło. Może większej porcji szaleństwa w indywidualnych popisach, może mniejszej dozy aranżacji przestrzeni dźwiękowej i ręcznego sterowania emocjami muzyków przez Matsa. A być może, znana mi świetnie wersja Knockin’ sprzed trzech lat, zbyt wysoko podniosła poprzeczkę całemu NUE.

Nie wszystkie jednak koncerty, tudzież ich werbalna dokumentacja w formie luźnej relacji, muszą być kończone w pozycji na kolanach. Wieczorek koncertowy dał mi swoją porcję radości i ani chwili nie uważam za bezpowrotnie straconą. Może tylko jeszcze silniej zatęskniłem za Stine Janvin. Poczekam na inną okazję.

Uzupełnieniem prawie 150 minut spędzonych w Scenie na Pietrze, było jam session, zorganizowane w pobliskim Dragonie. Wasz recenzent był dzielny i wytrzymał na nim jeszcze kolejne półtorej godziny, dzięki czemu miał okazję zaobserwować, jak wyciszona i skupiona narracja krajowego, improwizującego tria Bachorze, rozbudowana o norweską sekcję rytmiczną Strom/Nilssen-Love przekształca się we freejazzową petardę, niebiorącą jeńców. Cała kamienica zadrżała, a orgazm był udziałem wielu!

Podziękowania dla Marka za czujne towarzystwo!


Ps. Fotografie z koncertu własnego autorstwa.

piątek, 4 listopada 2016

Biliana Voutchkova – The Modus Of Raw, The Violin Of Voice


Biliana Voutchkova wzięła się z nieba, a muzykiem została w momencie swoich narodzin. Kształcona muzycznie na ziemi ojczystej, bułgarskiej, doskonaliła się po wielokroć na ziemi amerykańskiej. Dziś dociera z kosmopolitycznego Berlina i ma dla nas niezwykły prezent. Modus Of Raw. Skrzypce i głos.




Czas i miejsce zdarzenia: Poschiavo, Szwajcaria, u podnóża Alp. Lipiec 2015r. Trzytygodniowa rezydencja.

Człowiek i instrumenty: Biliana Votchkova, skrzypce i głos.

Efekt wydawniczy: Siedem fragmentów opatrzonych tytułami, wydanych na krążku Modus Of Raw (Evil Rabbits Records, 2016). Na pięknej, oryginalnej okładce informacja, iż zamieszczona tu muzyka, to kompozycje Biliany. Obcując z dźwiękami, mamy wrażenie, iż muzyka ta została skomponowana w drodze improwizacji, a odium Evana Parkera improwizującego solo na saksofonie sopranowym będzie dla nas – przynajmniej w warstwie dramaturgicznej - istotnym punktem odniesienia. Uwaga porządkowa: pięć pierwszych fragmentów trwa tyle samo minut, co dwa finałowe, stanowiąc istotne przygotowanie do eksplozji dwuetapowego zakończenia tej opowieści. Prześledźmy je wszystkie, fragment po fragmencie

EnterWejście do groty, w oparach nierzeczywistości, budowanej szorstkim, niebanalnym soundem instrumentu strunowego. Niczym Panna, która czeka na swojego wyzwoliciela. Dźwięk dobywany ze strun skrzypiec łączy się z dźwiękami wydawanymi przez usta. Zniechęca jednak adoratora, choć list pożegnalny grzęźnie w gardle.

Modus Of Raw – Biliana gra … nie dotykając strun. Tańczy nad gryfem, rozmawia ze swoim głosem wewnętrznym, toczy spór, który nie ma prostego rozwiązania. Struny grymaszą, ale skrzypaczka świetnie się czuje sama ze sobą. Ów dyskretny urok samotności sprawia, iż odrzucony kochanek idzie w błogą niepamięć.




Song Of Anxiety – A jednak skrzypce, ich dźwięk, delikatny skowyt, radosny, choć ze łzami w oczach, kroi rzeczywistość na nierówne połowy, szukając punktów odniesienia w dalekiej przeszłości. Opary pogłosu, dodatkowej przestrzeni budują niezbędny dystans. Biliana łamie to pozorne piękno ostrym pasażem, wprost z rozgrzanego gryfu. Zdaje się, że skrzypaczka ma w rękach jednak instrument dęty. Sonoryzuje! Jej głos ostrożnie się łamie, jakby przepraszał za wszystkie chwile zwątpienia, plecie żałobną pieśń, która niezwłocznie zmienia konwencję. Szczotkowanie gładkiego „z” i złowieszcze skrzypienie odnajduje zakończenie tej opowieści.

Memory Imprints – Problemy z pamięcią, tłumione wyzwiska, konflikt z nieistniejącym, w posmaku mnemonicznej agresji. Tylko wyciszenie emocji może uratować ten ulotny moment dyskomfortu. Znów potrzebna jest wymiana poglądów z głosem wewnętrznym, przekomarzania i utarczki bez punktu odniesienia. Skrzypce brzmią jak flet i to tylko podkreśla dysonans poznawczy.

Chaos & Beauty – Krótka, zwarta, subtelna epistoła, gdy depresja sięga już dna, a skrzypce polerują samo piekło. Ich dźwięk przypomina zagubioną harfę.

Gratitudes and Sorrows – Opowieść o utraconych szansach, tu właśnie nabiera rozpędu i gęstnieje. Skrzypce przypominają o swoim typowym brzmieniu. Zgoda na ten pokrętny los, może nie trzeba już zmieniać okrutnego świata. Zgrzyt, akustyczny dysonans, niczym katharsis. Znów spór się z nieobecnym o charakter konwenansu, w który popada podmiot liryczny tej historii. Wieczna piękność tylko rodzi frustrację. Próba autoakceptacji jako antidotum. Podniesiony głos, akustyczny ferment, jednak nie ma zgody się na taki świat! Potrzeba piękna, prawdziwego, niewymownego piękna! Iskry! Fajerwerki! Hałas!

Poschiavo Medley – Czas na kojące zakończenie. Przez otwarte okno dociera akustyka tego, co na zewnętrz. Ptaki, zegar wybija południe, dzwon kościelny, szmer przemieszczających się osób, po zdartym od słońca placu miasta. Skrzypce dobywają dźwięk z samego dna, macają rzeczywistość pojedynczymi akordami. Głos wewnętrzny recytuje wiersz miłosny, groteska powraca. A może ów odrzucony kochanek jednak powinien powrócić? To nie jest konieczne, ale…. mógłby. Tęsknota, charczenie, pojękiwanie, oczekiwanie… Surowe dźwięki ocierają pot ze skroni. Z ulicy, a może jednak z instrumentu, atakuje stłumiony rytm. Bębnienie, uporczywe stukanie, by odstraszyć złe duchy, by zyskać na czasie. One nie uciekną, ale będą wiedzieć, że nikt się ich nie boi. Głos kwili w bardzo niskich rejestrach, mruczy. Skowyt wiecznie niespełnionego pragnienia. Opowieść dobiega końca, jest odpowiedni moment na finalną akceptację tego marnego życia.

Modus Of Raw – niezwykła, siedmioprzystanowkowa przygoda na skrzypce solo i głos kobiecy. Niezbadane są bowiem pokłady sonorystyki skrzypiec i koherentnych odgłosów prosto z ust. Tego prostego instrumentu, który towarzyszy człowiekowi niemal od jego narodzin. A przynajmniej od kilkuset lat. I głosu, który jest częścią człowieka już bezwzględnie od samego początku. Nic wszakże by te atrybuty dźwiękowe nie znaczyły, gdyby nie stały się udziałem muzyka o niebywałej wyobraźni, wrażliwości i artystycznej bezczelności, która skutecznie chroni go przed samoograniczaniem się w żmudnym procesie budowania historii tego muzyki.




****
  
Biliana, kojarzona na ogół z muzyką współczesną, by nie rzec klasyczną, od pewnego już czasu odważnie brnie w gęste czeluście muzyki improwizowanej. Solowa płyta, która przed momentem była przedmiotem naszych eksplozji zachwytu, nie jest pierwszym jej wydawnictwem na tym polu. Jest, po części, efektem wielu już konkretnych doświadczeń i spotkań muzycznych. Dorobek wszakże edytorski tych ostatnich nie jest nadmiernie rozbudowany i z dzisiejszego punktu widzenia, nasze uszy warto – jak sądzę - zawiesić przede wszystkim na dwóch płytach. Pierwsza z nich, to duet z klarnecistą Michaelem Thieke Already There (Flexion Records, 2013), druga zaś - produkcja eksperymentalnej, portugalskiej stajni Creative Sources,  77 Kids (2015), gdzie Biliana spotyka się z altowiolinistą Ernesto Rodriguesem (szefem CS, przy okazji) oraz flecistą, klarnecistą i saksofonistą Michaelem Rabuske. Jak tylko te dwa krążki wylądują w moim odtwarzaczu, bez zbędnej zwłoki, poinformuję wszystkich o wrażeniach z odsłuchu.

Przygoda z muzyką Biliany Voutchkovej, rozpoczęta ekscytującym, wrześniowym koncertem na Festiwalu Mózgowym w Bydgoszczy, trwa w najlepsze. Ciąg dalszy na pewno nastąpi.




wtorek, 1 listopada 2016

Schlippenbach, Parker, Rudd, Perelman, Lee, Sharp, Pitsiokos, Oliveiros, Broo, Brötzmann, Eskelin – October Fest, czyli co nam zostanie z zimnego i deszczowego października


Groteskowa rzeczywistość za oknem aż prosi o złośliwy komentarz, zarówno w aspekcie zachowań międzyludzkich, jak i warunków ogólnopogodowych. Na szczęście dla nas, czyli tych kilku gości opętanych miłością do wolnej improwizacji (nie tylko muzycznej, dodadzą malkontenci), świat dzieje się głównie w sferze dźwiękowej i codziennie dostarcza kolejne porcje emocji. Koncertów jakby przybywało, nowych płyt ewidentnie nie mniej, niż w poprzednich interwałach czasowych, zatem moment dziś oczywisty, by dokonać cyklicznej zbiorówki recenzji z nowości płytowych.

Przypomnę, że po pierwszym odsłuchu płyty dostają na Trybunie wstępną rekomendację (zieloną, żółtą i czerwoną), a następnie – po burzliwym okresie przemyśleń i refleksji Pana Redaktora – trafiają na ogół na taką właśnie zbiorówkę, gdzie nadana im zostaje wieczna rekomendacja (wg tychże samych kryteriów).

Dziś w zestawieniu prawie same zacne nazwiska, zatem czym prędzej bierzmy się do pracy i z pakietem należytego szacunku dla starszych i przeto bardziej doświadczonych, zwinnie zreasumujmy ostatnie cztery (a nawet pięć) tygodni historii muzyki improwizowanej.


Schlippenbach Trio  Warsaw Concert (Intakt Records, 2016)

Zaczynamy z wysokiego C, czyli od najnowszej produkcji nieśmiertelnego tria Alexa von Schlippenbacha (fortepian), z permanentnym, od ponad czterech dekad, udziałem Evana Parkera (saksofon tenorowy) i Paula Lovensa (perkusja).

Panowie kazali sobie czekać na nowy krążek z oklaskami prawie sześć lat (rok temu wylądował w naszych odtwarzaczach studyjny incydent Features). Okoliczność tym bardziej sympatyczna, iż koncert miał miejsce w rodzimej Warszawie, w trakcie ubiegłorocznego Festiwalu Ad Libitum (w sali koncertowej Lutosławskiego, co też stanowi – z akustycznego punktu widzenia – ważny atut wydawnictwa).




Koncert najdłużej działającego working bandu w historii muzyki swobodnie improwizowanej, oczywiście niczym nas nie zaskakuje. Panowie grają swoje, celebrują tę powtarzalność z dużym urokiem i ostatnią rzeczą, jaką pragną uczynić, to dokonać w tym procesie jakiejkolwiek rewolucji. Niezbywalna wartość estetyczna tej muzyki, jej – dziś – dość ciepły i wyważony ton, sprawiają, iż będziemy jej słuchać z taką samą przyjemnością jeszcze przez wiele dekad (choć prawa natury niechybnie upomną się o swoje, np. Alex w przyszłym roku obchodzić będzie 80-e urodziny).

Koncert Warszawski, to wrażliwa i bardzo skupiona narracja, bez brawury i niepotrzebnego pośpiechu, z cytatami z Dolphy’ego i kilkoma akustycznymi eskalacjami (szczególnie do gustu przypadł mi solowy wybryk Evana, już pod koniec części zasadniczej). Radość zatem z odsłuchu pierwszorzędna i poniekąd także sentymentalna, z racji faktu, iż z wydanymi na krążku dźwiękami miałem okazję obcować na żywo. Rekomendacja jest oczywista i silnie zielona (high! - gdyby ktoś miał wątpliwości).


LOK 03+1 (Aki Takase, Alexander von Schlippenbach, Dj Illvibe, Paul Lovens)  Signals (Trost Records, 2016)

Zostawmy na scenie niemieckiego pianistę, także jego rodaka perkusistę i niezwłocznie przejdźmy do kolejnej nowej płyty z ich personaliami, wydzierganymi na kolorowej okładce. Kwartet o enigmatycznej, i nic niemówiącej niezorientowanym, nazwie LOK 03+1 i krążek Sygnały, wydany pod sztandarami austriackimi. Alexa i Paula wspomagają w żmudnym procesie generowania faktury dźwiękowej, koleżanka małżonka tego pierwszego, pianistka Aki Takase, jak również turntablista i procesor Dj Illvibe (na tle partnerów, raczej w kategorii wiekowej wnuczek). Innymi słowy – dwa piana, perkusja i kable. Nikt nie obiecuje zatem, że pójdzie łatwo.




Płyta stanowi wszakże dla mnie pewne zaskoczenie. Para pianistów bardziej stawia na minimalizm i jedynie incydentalnie przejawia freejazzowe skłonności. Lovens robi swoje, a Dj momentami bardzo ciekawie wszystko to oplata zwojami dźwięków, zarówno w sferze rytmicznej (co jest, poniekąd, oczywiste), jak i …także sonorystycznej (lubi w procesie samplowania nieco pohałasować). Ambiwalencje zaczynają atakować mnie w momencie, gdy struktura całości nieco się wali, a początkowe, demokratyczne proporcje w dostępie do przestrzeni dźwiękowej, ulegają zachwianiu na korzyść procesora. Bardzo nierówna, za długa, ale chwilami intrygująca płyta. Przy okazji, rzadka okazja artystyczna, by ewidentny samiec alfa - AvS dał się zdominować pyskatemu młodziakowi. Rekomendacja żółta (middle!), z lekką, prawie niewidoczną z daleka, podpórką zieloną (high!).

  
Evan Parker/ Mark Nauseef/ Toma Gouband  As The Wind (PSI Records, 2016)

Mam duży problem z najnowszą płytą Evana Parkera. Ale czy na pewno mówimy o jego płycie? Jak sam zeznaje, nagranie to powstało z myślą o autorskiej płycie Marka Nauseefa, zmyślnego perkusjonalisty, z którym Evan onegdaj popełnił pewną słabą płytę (także z udziałem Billa Laswella i Ikue Mori). Jednakże foniczny efekt spotkania tak dalece zachwycił saksofonistę, iż ten poprosił pozostałych muzyków, by wyrazili zgodę na wydanie tej płyty pod jego nazwiskiem. Cóż, jakkolwiek by tego nie oceniać, zdarzenie dość szczególne. Ale zostawmy te dywagacje.




Przed nami krążek As The Wind, nagrany przez Evana w towarzystwie dwóch perkusjonalistów, przy czym ten drugi, Tom Gouband gra na tzw. litofonach, innym słowy – na … kamieniach. Muzycy wyprodukowali te dźwięki w Kościele w Whitstable, w miejscu dobrze nam znanym, choćby z ostatniej jak dotąd, solowej płyty Parkera.

I jeszcze jeden problem – Evan uważa, że As The Wind, to jedno z najlepszych jego nagrań…

Evan gra tu wyłącznie na sopranie, czyni to pięknie, zmysłowo i w ten niepowtarzalny sposób, w jaki tylko on potrafi wydobywać dźwięki z najmniejszego z saksofonów. Uchyla nam doprawdy akustycznego nieba. Tylko, że poza tym faktem na płycie ... nie dzieje się nic. A to nie jest kolejna solowa płyta tego wyjątkowego muzyka. Zapomniałem dodać – jest kilka uderzeń w talerz, a także sporo uderzeń kamienia … o kamień. Chwilami czułem się w trakcie odsłuchu tej płyty, jak w … kościele, w trakcie oczekiwania na wyniesienie.

Chyba nie załapałem…. Rekomendacji nie będzie.


Roswell Rudd/ Jamie Saft/ Trevor Dunn/ Balázs Pándi  Strength & Power (RareNoise Records, 2016)

Kwartet z puzonem w roli instrumentu kluczowego, w formule dość swobodnej, jazzowej improwizacji, nie może nie cieszyć ucha waszego recenzenta. Zwłaszcza, że w ustach dzierży go niezwykle kompetentny muzyk, wieloletni filar sceny free New York City, Roswell Rudd.




Odnajdujemy na płycie Siła i Moc także kilka innych, pozytywnych wydarzeń. Tytuł sugerowałby mięsistą nawałnicę dźwięków, hałas i nikomu niepotrzebne przepięcia energetyczne. Jest dokładnie odwrotnie. Rasowy styl, umiejętne skalowanie emocji, wzajemne słuchanie się muzyków na poziomie adekwatnym do oczekiwań wymagającego odbiorcy, klasa i właściwe proporcje, tak akustyczne, jak i dramaturgiczne. Dodatkowo, już dawno nie mieliśmy okazji przekonać się, że Jamie Saft jest naprawdę doskonałym pianistą i żeby tego dowieść, w zupełności wystarczy mu akustyczny instrument. Ciekawie odnajduje się w tym imperialistycznym gronie węgierski drummer Pandi, który zwykł nas  upewniać swoją muzyką, iż bez odpowiedniego garnituru mięśni i rockowego sznytu nie da się dobrze grać w tej kategorii stylistycznej. A można, jak dowodzi ten naprawdę udany, studyjny incydent. Od poziomu kolegów nie odstaje Trevor Dunn, którego umiejętność trzymania rytmu i dozowania odpowiedniej dawki melodyjności w muzyce kwartetu, może w przyszłości doprowadzić go do statusu białego Williama Parkera muzyki improwizowanej. Na zielono (high!) !


Ivo Perelman/ Matthew Shipp/ Michael Bisio/ Whit Dickey  Soul (Leo Records, 2016)

Kolejny kwartet w składzie: instrument dęty plus pełna sekcji rytmiczna. Brazylijski rezydent Nowego Yorku kontra trzech rdzennych autochtonów, którzy na scenie free jazzu nie wymagają jakichkolwiek rekomendacji. Sam Perelman ma dość bogaty i ponad 25-letni dorobek artystyczny, ale nie jest to muzyk, który ląduje w moich odtwarzaczach zbyt często (można nawet powiedzieć, że dzieje się to co najwyżej… raz na dekadę).




Dusza wszakże odpalona została przynajmniej kilkakrotnie i fakt ten – dla mnie osobiście – stanowi dowód, że to po prostu dobra, a nawet bardzo dobra płyta. Nic wielkiego nie odkrywa, raczej same oczywistości: Bisio & Dickey to sekcja klasy światowej, Perelman nie jest tytanem ekspresji i jego gry trzeba się nauczyć, ale kryje w sobie doprawdy spore pokłady jazzowego uroku, a Shipp – wiadomo, pianista free z natręctwami, ale za to z bagażem artystycznej wyobraźni, której może pozazdrościć mu reszta świata. Ten ostatni ewidentnie prowadzi tu grę (dziewięć fragmentów z tytułami, pod którymi demokratycznie podpisują się wszyscy muzycy), a że czyni to z mistrzowską precyzją, bez napotykania na mielizny i zwarcia bez przyczyny, całość smarujemy na zielono (high!) i obiecujemy częściej sięgać po płyty z personaliami tych Panów.


Okkyung Lee/ Bill Orcutt  Live At Cafe Oto (OTOroku, 2016)

Doskonale nam znana mała londyńska scena Café OTO, dokładnie rok temu, w te funeralne święto i dwoje muzyków. Amerykański, wywodzący się ze sceny punkrockowej, gitarzysta Bill Orcutt i ulubiona wiolonczelistka free improvisation po tamtej stronie wielkiej wody, czyli Okkyung Lee.




Winylowa płyta, z trudem przekraczająca trzydzieści minut i improwizacyjne zwarcie dwóch strunowców, w oparach kolektywnego hałasu (i wcale nie jest łatwo wskazać, który z muzyków jest tu przodownikiem!), tudzież kawalkady zgrzytów. Także szczypta zadumy dla odpoczynku w tak zwanym międzyczasie i nieco surrealistyczny klimat, osiągany ciekawymi próbami modulowania dźwięku, zwłaszcza po damskiej stronie tego udanego przedsięwzięcia artystycznego. Nagranie jest zbyt krótkie, by doszukać się w nim nietrafionego momentu, czy przegadanej frazy, zatem zostajemy przy rekomendacji zielonej (high!), choć z pewnością nie jest to krążek, który trafi na roczne resume płyt najbardziej doniosłych.


Elliott Sharp Aggregat  Dialectrical (Clean Feed Records, 2016)

Z ogromną przyjemnością wieszczę definitywny powrót Elliotta Sharpa do kręgu muzyków, którzy pozostają w optyce moich znaczących zainteresowań. Od zamierzchłych, acz schyłkowych lat 90. ubiegłego stulecia, minęło kilkanaście lat z okładem. A wtedy to właśnie, gitarzysta o nazwisku Sharp, człowiek trochę z innej bajki, uprawiający muzykę improwizowaną od strony rockowej awangardy (Carbon), czy elektronicznych poszukiwań intrygującego sztafażu rytmicznego (Tectonics), lubiący zabawę w komponowany materiał na kwartety smyczkowe (Xenocodex), rył mi beret kolejnymi doskonałymi krążkami i kierował zainteresowania muzyczne na tory całkiem niespodziewane.




Po latach eksperymentów z muzyką gitarową, kilka lat temu Elliott Sharp skutecznie sięgnął po instrumentarium dęte (saksofony i klarnety) i ujawnił światu trio Agreggat (z sekcją rytmiczną). Po roku formacja rozrosła się do kwintetu (puzon i trąbka, a na niej Nate Wooley!), by obecnie, po kolejnych trzech, przedstawić nam krążek Dialectrical (wszystkie wydane przez Clean Feed). Tym razem bez Wooleya, ale za to z wybornym zastępstwem (Taylor Ho Bynum!). Na puzonie ponownie Terry L. Greene II, zaś sekcja rytmiczna spersonalizowana w osobach Brada Jonesa (b) i Barry’ego Altschula (a jakże!). A zatem kwintet bez instrumentu harmonicznego, czyli to, co freejazzowe zwierzaki lubią najbardziej.

Bazą dla improwizacyjnych igraszek kwintetu są zmyślne, rytmicznie i dramaturgicznie, kompozycje Sharpa (jest ich siedem na krążku). Dostrzegam w nich zarówno doświadczenia płynące z muzyki tworzonej przez niego onegdaj, w oparciu o niebanalne formuły matematyczne (choćby taki… ciąg Fibonacciego), jak i niemały estetyczny balast, wynikający z obcowania z muzyką Anthony’ego Braxtona. Drapieżna, czupurna, zaczepna i budząca nieodpartą chęć na tak zwany ciąg dalszy jest muzyka dialektrykalna. Choć materiał kompozytorski nie pozostawia muzykom zbyt wielkiego pola manewru, a marszruty improwizacji są precyzyjnie nakreślone, dramaturgiczny spleen tego nagrania jest tak intensywny, że wstyd byłoby z tego faktu robić problem. Doskonałe! High!


Protean Reality  Protean Reality (Clean Feed Records, 2016)

Czas na wyłom pokoleniowy w dzisiejszej zbiorówce, przesyconej nadreprezentacją weteranów muzyki improwizowanej. Uwaga! Chris Pitsiokos – to nazwisko winniście natychmiast zapamiętać (o ile w bystrości swego zmysłu obserwacji, nie uczyniliście tego wcześniej). Amerykański saksofonista (zapewne o greckich korzeniach) nie ma w swym dorobku wielu płyt, no ale … ile płyt mieliście na koncie mając ledwie 26 lat? W ubiegłym roku wbił szpilę w nasze freejazzowe upodobania bardzo konkretnym triem pod własnym nazwiskiem i krążkiem Gordian Twine (New Atlantis Records). W tym roku nadciąga kolejnym, ekscytującym składem trzyosobowym, o nazwie własnej Protean Reality.




Za kompanów tej akurat muzycznej przygody ma dwóch Niemców, odpowiednio z Lipska i Drezna – Noaha Punkta (gitara basowa) i Philippa Scholtza (perkusja). Nagranie z tegoż Lipska, podane nam w trzech dynamicznych fragmentach opatrzonych tytułami, to godzinna petarda wymierzona w nasze przyzwyczajenia i uwielbienie sytuacji zastanej i nierozwojowej. Chris dzierży w dłoniach saksofon altowy i przez owe skromne sześćdziesiąt minut prawie nie wyjmuje go z ust. Jego brzmienie jest szorstkie, lekko kanciaste, smakuje odrobinę punkowo i jest ewidentnie agresywne. Takaż jest muzyka tria. Świetnie na basie radzi sobie pierwszy z Niemców, który obok zgrabnego i przykuwającego ucho, elektrycznego walkingu, potrafi wytrawnie pohałasować i jest to ten rodzaj ekscentrycznego plamienia przestrzeni akustycznej, który cenię i z którym lubię obcować. Pałker też robi wszystko w sposób nie budzący wątpliwości, co do warsztatu i wyobraźni. Intensywność gry całej trójki, ich zapał i brak estetycznych zahamowań, niechybnie prowadzi nas do silnie zielonej rekomendacji (high!).


I.P.A.  I Just Did Say Something (Cuneiform Records, 2016)

Po prawdzie nie mam zielonego pojęcia, co oznacza skrót stanowiący nazwę własną skandynawskiego kwintetu, ale w sumie ta wiedza nie jest mi w tej chwili do niczego potrzebna. I Just Did Say Something to, już bez cienia wątpliwości, trzecia płyta tego składu personalnego, w którym odnajdujemy doskonale nam znanych -  Magnusa Broo na trąbce, Ingebrigta Hakera Flatena na kontrabasie i Mattiasa Stahla na wibrafonie (ów dołącza do składu dopiero przy płycie najnowszej, a zatem dwie pierwsze ma na rozkładzie … kwartet). Do pięciu licząc, składu dopełniają: Atle Nymo na tenorze i klarnecie oraz Hakon Mjalset Johansen na perkusji.




Na płycie, popełnionej w okolicznościach studyjnych w Norwegii, odnajdujemy dziewięć kompozycji wszystkich członków kwintetu, przy czym w tej roli najbardziej pracowitym okazuje się saksofonista (cztery powody do tantiem autorskich). Muzyka jest zgrabnie podana, improwizacje są kompetentne, temperatura nagrania umiarkowana, a emocje rosną jedynie w skończonej liczbie przypadków. Dobry jazz środka – jeśli miałbym wskazać kierunek poszukiwań stylistycznych - jakiego wiele w muzyce z tamtego rejonu świata, gdzie każdy, kto żyw, bierze się za granie. I wcale nie chodzi o ten wszechogarniający chłód za oknem. Mecenat państwowy wspiera tam muzyków pewnie najskuteczniej na świecie, wstyd zatem byłoby nie skorzystać. Ciekawa alternatywa dla podobnego w klimatach (poniekąd personalnie) kwintetu Atomic. Ja obstaję przy pierwotnym kolorze żółtym (middle!), wszakże podpieram go zieloną nogą (high!), choćby z uwagi na fakt, iż naprawdę uroczo słucha się tej bezpretensjonalnej płyty.


Pauline Oliveros/ Roscoe Mitchell/ John Tilbury/ Wadada Leo Smith  Nessuno (I Dischi Di Angelica, 2016)

Nie będę liczył, ile w sumie lat mają muzycy odpowiedzialni za tę płytę, ale na pewno dziś w kategorii weteranów są niedoścignieni. Pauline Oliveiros, amerykańska akordeonistka, wywodząca się raczej z muzyki współczesnej i eksperymentalnej (cokolwiek to znaczy), zderza się tu – dość łagodnie, dodajmy – z trojgiem muzyków, których samo już wymawianie danych personalnych budzi u fanów muzyki improwizowanej przyspieszone bicie serca – Roscoe Mitchell! John Tilbury! Wadada Leo Smith!




Niestety ekscytacja ogranicza się do … czytania nazwisk. Godzinna okoliczność koncertowa sprzed 5 lat, z włoskiej Bolonii, jest przeraźliwie nudna, a poziom dawkowanych emocji graniczy z wartościami ujemnymi. O ile Tilbury, ekstremalny minimalista, w estetyce Oliveiros odnajduje się w trzy sekundy, o tyle dwaj pozostali, freejazzowi wyjadacze, po prawdzie, nie widzą, co mają ze sobą zrobić (efekt? prawie nic nie grają…). Być może jednak, znając, z jednej strony zapędy Roscoe w kierunku muzyki współczesnej, z drugiej zaś, obserwując przyrodnicze zainteresowania Wadady na jego ostatnich płytach, wszyscy na tym koncercie bawili się przednio. Ale nie ja. Daje żółte (middle!), jedynie z litości.


Black Bombaim & Peter Brötzmann  Black Bombaim & Peter Brötzmann (Shhpuma Records 2016)

No dobra, pohałasujmy! Na scenie rockowe trio z Portugalii, Black Bombain i ten, co się kulą nie kłania, weteran nad weteranami, saksofonowy demiurg z Wuppertalu, Peter Brötzmann. W sumie nic nie mam przeciwko tej płycie. Lubię dobry, konkretny, rockowy wypierd, wszak na takiej muzyce się wychowałem. Młodzi Portugale ciekawie rzeźbią na gitarach, lubią ten rodzaj psychodelii, ów specyficzny odczyn kwasowości, który sprawia, że takiej muzyki można słuchać w nieskończoność. Szorstki tembr tenoru Petera nawet dobrze się z tym tyglem rockowym żeni i przy okazji świetnie zastępuje w muzyce tria nieistniejący wokal.




Tylko błagam – nie sprzedawajcie tej muzyki pod egidą jazzu, czy muzyki improwizowanej. Po prostu nie wypada.

A rekomendacji nie będzie. Przedmiot owej wykracza poza skalę oceny.


Ellery Eskelin Trio  Willisau Live (Hat Hut Records, 2016)

Przyznaję otwarcie, iż o muzycznym istnieniu saksofonisty Ellery Eskelina po prostu zapomniałem. Ostatni raz z jego muzyką zetknąłem się jakieś 15-17 lat temu, gdy także w trio (z wyjątkową Andreą Parkins na akordeonie, pamiętacie?!) miał czelność popełnić kilka naprawdę frapujących płyt. Tenor Ellery’ego zawsze brzmiał konkretnie, Gerry Hemingway fajnie go oplatał celnym drummingiem, a Andrea snuła, trochę jakby obok nich, swoje surrealistyczne opowieści.




Teraz Eskelin niespodziewanie, przynajmniej dla mnie, powraca. Perkusista bez zmian, a zamiast Andrei, Gary Versace na organach hammonda. Koncert z ubiegłorocznego Festiwalu w szwajcarskim Willisau.

Efekt na krążku? Jakby Eskelinowi ktoś odciął prąd. Snuje się po scenie, niczym wypłowiały lis, próbujący przypomnieć sobie gagi z młodości. Klawiszowiec udanie się do tego dostosowuje. Gra, jak na pogrzebie przypadkowego weterana polskiej muzyki dżezowej. A biedny Hemingway? Cóż może uczynić? Bębni….

Ponieważ nie mam w zakresie obowiązków sprzedaży tej płyty, nie muszę dalej silić się na pełnokrwiste opisy, uzasadniające czas poświęcony na słuchanie tego słabiutkiego nagrania. Daję czerwone i idę się zrelaksować…  (low!)