piątek, 29 stycznia 2021

Denley & Marien! Martel & Müller! Dis-Drill from Down Under!


Styczeń, to przeklęty miesiąc dla recenzentów i mediów, które bawią się w roczne podsumowania. Te ostatnie są już zamknięte na cztery spusty (Trybuna domyka je każdorazowo w ostatni dzień roku), a w naszych odtwarzaczach - raz za razem - lądują płyty datowane na rok poprzedni, które z różnych powodów nie dotarły do nas na czas, innymi słowy – nie załapały się roczne résumé. Pal sześć, jeśli w tym gronie odnajdujemy kolejny tysiąc podobnych do siebie nagrań. Gorzej, gdy w pierwszych dniach stycznia trafia do nas …. prawdziwa perełka! Jeszcze gorzej, gdy okaże się, że nagranie ma prawie rok, a my – w głupocie naszej codzienności - po prostu ją przeoczyliśmy.

Oto i definitywny dowód rzeczowy na opisane wyżej zjawisko. Skromna kaseta, zawierając dwa krótkie, swobodnie improwizowane sety, zarejestrowane na festiwalu muzyki kreatywnej SoundOut, w australijskiej Canberrze, na początku lutego 2019 roku. Dwa duety stworzone ad hoc, australijsko-niemiecki i kanadyjsko-niemiecki, dwa absolutne szczyty muzyki improwizowanej, wydanej w piekielnym roku 2020. Być może drugi z przywołanych tu duetów, ten ze strony B kasety, to najlepsze 18 minut muzyki swobodnie improwizowanej roku ubiegłego! Ale dość już tych wynurzeń – koniecznie poznajcie kasetę zatytułowaną Dis-Drill, wydaną w Niemczech, a dostępną także na stronie bandcampowej niemieckiego puzonisty, którym za chwilę będziemy się zachwycać!

 


Side A: Jim Denley – instrumenty dęte, Christian Marien – perkusja, instrumenty perkusyjne (19:74)

Początek seta budowany jest w maksymalnym skupieniu, niemal na granicy ciszy. Tuba dęciaka delikatnie rezonuje, ktoś uderza ręką (pałeczką) po tajemniczych przedmiotach, a w tle coś zdaje się równomiernie pracować, niczym mały metronom. Echo gry wstępnej do improwizacji, która bada swój potencjał i zdolności kooperacyjne. Dość już rozległa paleta dźwięków, które być może są efektem pracy artystów, być może też naturalnym środowiskiem fonicznym sceny, na której odbywa się spektakl. A wszystko skąpane w poświacie mrocznej, ale zmysłowej elektroakustyki, której raczej nie generują sami muzycy. Szmery, szumy i mikro zdarzenia dźwiękowe, z których rodzi się narracja instrumentu dętego i perkusjonalii. Każdy z muzyków, co chwilę, dokłada do tej opowieści nowe elementy. Drony z tuby, trochę subtelnego drummingu z próbą kształtowania rytmu i skromnej na razie dynamiki. Dużo drobiazgów w oceanie kreatywności.

Po 7 minucie muzycy najpierw delikatnie stopują, a potem z samego dna ciszy starają się budować nowy wątek. Z czasem zwierają szyki i zaczynają dobywać nieco głośniejsze dźwięki. O dramaturgię zdaje się dbać nade wszystko Marien, o niespodzianki i tajemnicze fonie raczej Denley. W kolejnej fazie seta muzycy znajdują wspólny front w budowaniu rezonujących fraz. Coś trzeszczy na werblu, coś dzieje się z suchym powietrzem w tubie. Zmysłowy szum matowych półdźwięków buduje nastrój i epatuje urodą. W końcowej części Denley sięga po instrument, który brzmi niczym didgeridoo, kreśli pętle, prycha i wzdycha. Marien skupia się na drummingu, który wzmaga efekt huczącej tuby i pracujących dysz.

 

Side B: Pierre-Yves Martel - viola da gamba & pitch pipes, Matthias Müller – puzon (17:24)

Oto życie pozagrobowe swobodnej improwizacji, która nie chce spłoszyć gęstej powłoki ciszy – oddechy muzyków, szmer wentyla, szum strun gotowych do wydania pierwszego dźwięku. Puzon skwierczy, struny altówki szeleszczą. Ten pierwszy potrafi brzmieć, jak perkusyjne szczoteczki, ta druga pracować, jak mały silnik elektryczny. Festiwal akustycznych cudów, wymyślnych i trudnych do ogarnięcia fake sounds. Viola śpiewa, jak zepsuta harmonijka, dęty olbrzym przypomina uszkodzony wiatrak w upalne popołudnie na australijskiej prerii. Po chwili kolejna wolta – oba instrumenty imitują wzajemnie swoje dźwięki na poziomie suchego szumu! What a game! Trzy grosze do dialogu dokładają tajemnicze pitch pipes. Niespodzianka zdaje się tu gonić niespodziankę, choć narracja wciąż pozostaje na pograniczu ciszy (czy na pewno macie dobre słuchawki?!).

Po 6 minucie muzycy serwują nam kilka dźwięków, które przypominają, iż na scenie mamy puzon i altówkę. Co prawda rysują posuwiste drony, niczym fale oceanu, ale brzmią like not fake! Opowieść zmysłowo narasta i nabiera dźwięków w żagle. Puzon burczy, śpiewa i huczy, po czym strzela frazami niczym mała perkusja. Tymczasem struny altówki zdają się przechodzić same katusze. Jęczą i skowyczą. Post-nuklearny barok w rozkwicie! Na finał, to puzon zaczyna skomleć i piszczeć, jak kocisko na uwięzi, a altówka buduje dramaturgię chwili wisząc na jednej frazie. Szum z tuby kreśli ciekawy dysonans. W efektownym zakończeniu tego niebywałego seta nie może zabraknąć piszczałek, które drą się wniebogłosy (a może w tym niecnym dziele macza struny także altówka?!). Marsz stylowych, na powrót rodzących się fake sounds podprowadza nas pod finałową ciszę, z której ktoś wyciął morze rzęsistych braw.

 


wtorek, 26 stycznia 2021

John Butcher’ new thing from the last year! Three pearls in the ocean of sounds!


Pandemiczna rzeczywistość multiplikuje aktywności muzyczne wielu improwizatorów. Brak możliwości grania koncertów (czytaj: także zarabiania pieniędzy) sprawia, iż w tempie geometrycznym rośnie ilość publikowanej przez artystów muzyki. Jakkolwiek działania te nie psułyby rynku edytorskiego w dłuższej perspektywie, fakt ten należy zaakceptować, albowiem wpływy ze sprzedaży płyt stanowią obecnie dla wielu muzyków jedyne źródło zarobkowania. A przy okazji dostarczają słuchaczom całe oceany pięknej muzyki, która być może - w normalnych warunkach - w ogóle by do nas nie trafiła.

Nie inaczej jest w przypadku jednego z naszych ulubionych saksofonistów ze Zjednoczonego Królestwa – Johna Butchera. Nowych płyt z jego udziałem opublikowano w ostatnich miesiącach całe mnóstwo. Istnieje spore ryzyko, że nie zdołamy pochylić się nad wszystkimi. Staramy się wszakże wskazywać te najbardziej wartościowe, co dziś niniejszym czynimy.

John na swoim bandcampie m.in. prezentuje serię nagrań koncertowych The Memory of Live Music, którą udostępnia jedynie w plikach elektronicznych. Zapraszamy do zapoznania się z częścią piątą i szóstą serii (a dostępna jest już siódma!). Do tej pary wspaniałości dodajemy także jedno nagranie, te akurat wydane także w formie CD.

 


Kaja Draksler/ John Butcher/ Ståle Liavik Solberg  At Kafé Hærverk - #6 (John Butcher’ Bandcamp, DL 2020)

Zaczynamy naszą muzyczną podróż stosunkowo świeżym koncertem z Oslo (Blow Out, Kafé Hærverk), zarejestrowanym w październiku 2019 roku. Na scenie ekscytujące trio: Kaja Draksler – fortepian, John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy oraz Ståle Liavik Solberg – perkusja. Muzycy improwizować będą - nad wyraz swobodnie - w trzech częściach, trwających łącznie 35 minut z sekundami.

Koncert rozpoczynają skromne podmuchy z tuby saksofonu tenorowego. Obok drżą talerze, a piano pichci mały rytm na samym dnie pudła rezonansowego. Marsz leniwych, ale i wyposzczonych improwizatorów toczy się bardzo swobodnie, wspierany maszynerią Kaji i Stålego, która zdaje się lepić w jedno, post-perkusjonalne ciało. Oto znani z innej płyty, zmodyfikowani personalnie Czajka i Puchacz płyną wartkim strumieniem u stóp wielkiego, dętego ptaszyska. W połowie 4 minuty pianistka zaczyna budować coś na kształt linii melodycznej. Jej flow zdaje się być jednocześnie strojny i bystry, jak i teatralnie kościsty. Wszystko wszakże w tej improwizacji, każdy dźwięk, każdy gest muzyka doskonale się ze sobą zazębiają, świetnie do siebie pasują pod względem brzmieniowym i dramaturgicznym. Chwilami Draksler stawia na preparacje, a Butcher, pełen rezonu, ale i podziwu, pozostawia jej dużo miejsca na scenie. Solberg idzie swoim torem, ale nieustannie zdobi perkusjonalnymi grepsami dźwięki każdego z partnerów. Trio raz za razem przepoczwarza się w okazjonalne duety. Najpierw jest to, niesiony kobiecą wrażliwością, duet piana i perkusji, potem zaś męski, prawdziwie ognisty duet saksofonu i perkusji. Jest też chwila na preparowane, samotne podrygi piana i niemal błyskawiczny powrót do formuły duetu – tym razem piana i saksofonu. Na finał tej niemal 17-minutowej improwizacji dostajemy zwinny, free jazzowy reunion całego tria.

Druga improwizacja na wejściu stawia na metafizykę obcowania z ciszą. Podmuchy z suchej tuby, perkusyjne szczoteczki, ambientalny pogłos z piana. Zaczyn narracji właściwej rodzi się z preparacji dźwięków tego ostatniego instrumentu. Znów same cuda wnosi do opowieści Solberg. Narracja brnie w duecie i czeka na saksofon, który powraca wysokim, ptasim krzykiem. Kilka zwinnych pytań i odpowiedzi, po czym muzycy czynią kolejny krok w kierunku ciszy. W dalszej kolejności dostajemy solową ekspozycję drummerską, budowaną wyjątkowo drobiazgowo (brawo!). Tuż potem Butcher płynie delikatnym, acz szorstkim sopranem, Draksler wspiera go zaś drobnym pasażami po gołych klawiszach. Ta ostatnia znów szuka pokrętnych rozwiązań rytmicznych, nieśmiało nawiązując do początkowych fraz koncertu. Czas na ostatnią jego część, najkrótszą, skoncentrowaną wokół pianistyki Kaji. Słowenka na początku zdaje się przywoływać swoje liczne doświadczenia z muzyki współczesnej. Perkusista dzielnie ją wspiera serwując kolejną porcję zaskakujących rozwiązań perkusjonalnych i wgryzając się we flow piana najlepiej, jak potrafi. Saksofon wchodzi do gry dopiero w piątej minucie, jakby na gotowe – serwuje nam piękny deser spod wytłumionych dysz saksofonu tenorowego. Tym, który ciągnie opowieść na ostatniej prostej zdaje się być Solberg. Fortepian bije jak mały dzwon, a saksofon stawia kończącą ten wyjątkowy koncert kropkę. Brawo!

 


Thurston Moore/ John Edwards/ Terry Day/ John Butcher/ Steve Beresford  Stovelit Lines - #5 (John Butcher’ Bandcamp, DL 2020)

W słynnym londyńskim klubie Iklectic lądujemy w listopadzie 2017 roku, a na scenie spotykamy pięciu gigantów współczesnej muzyki - Thurstona Moore’a na gitarze elektrycznej, Johna Edwardsa na kontrabasie, Terry’ego Daya na perkusji, Johna Butchera na saksofonach i Steve’a Beresforda na fortepianie (także elektronice). Znów trzy swobodnie improwizowane części, niemal 45 minut muzyki.

Wyważone, nieco kameralne intro przypada w udziale smyczkowi na gryfie kontrabasu. Reszta muzyków podłącza się powoli, ważąc każdy krok, wszak improwizacja stworzonego ad hoc kwintetu free jazzowych weteranów i rockowego gitarzysty nie zrodzi się z niczego. Moore od początku wydaje się być nad wyraz aktywny – preparuje, jątrzy zdrowym ambientem z dobrym prądem, stawia zasieki i dba o dynamikę. Być może nie w każdym momencie przykłada on należytą uwagę do słuchania partnerów, ale ci wiedzą, o co chodzi w tej zabawie, trzymają narrację w ryzach, a jak trzeba, potrafią też nieźle pohałasować. Narracja wciąż ocieka elektroakustyczną poświatą, która wynika nie tylko z paramentów brzmieniowych gitary elektrycznej, ale także jest efektem aktywnych działań Beresforda na kablach. Ta gra w dwa ognie doprowadza muzyków do całkiem eksplozywnej, freejazzowej kipieli, kąsanej pazurem dobrego, chwilami na poły noise’owego rocka. Ciekawie jest też pod koniec tej improwizacji, gdy gitarowy zgiełk wyjątkowo skutecznie temperuje Beresford, tym razem racząc nas akustycznym, ale stanowczym pasażem fortepianowym.

Druga improwizacja, jak to po ekspresyjnej części pierwszej bywa, stawia na zaniechanie, zabawy z ciszą i oniryczny posmak zmysłowych interakcji. Drony, plamy ambientu, ciekawy śpiew saksofonu na tle elektroniki. Narracja zwinnie nabiera mocy, choć działania angielskich weteranów nie zawsze skutecznie wgryzają się w pętle gitarowych pasaży. Muzyków zdaje się jednak łączyć porównywalny poziom emocji, dzięki czemu recenzent nie znajduje powodów do jakichkolwiek ambiwalentnych uwag i spostrzeżeń. Jakby na dowód, muzycy pięknie kończą tę część koncertu w wielkiej, demokratycznej plamie ambientu.

Trzecia improwizacja rodzi się z rockowych zgrzytów gitary, obleczonych w elektronikę. Skazany w tych okolicznościach na porażkę sopran nie daje za wygraną i zdaje się stymulować cały kwintet do wzmożonych aktywności. Każdy dokłada tu do ognia, aż do osiągniecia stanu kipieli. W połowie utworu muzycy stopują i przez moment stają na dramaturgicznym rozdrożu. Tu sprawy w swoje ręce przejmuje kontrabas, a chwilowo zastygłe emocje odżywają.  Każdy z artystów ciągnie w swoją stronę, ale nie szkodzi to narracji. Gdy opowieść zwalnia, całość zdecydowanie zyskuje na jakości, a okazji do dobrego, wzajemnego słuchania się, w naturalny sposób przybywa. Finał koncertu zdecydowanie zapisujemy po stronie jego największych atutów – elektronika Beresforda pięknie skrzy się w blasku szklistej gitary, a lekki, zwiewny drumming świetnie podkreśla atuty pozostałych dźwięków, które snują się w plamach narastającego ambientu. Koniec jest nagły, ale zasadny.

 


Eddie Prévost/ John Butcher/ Guillaume Viltard  Iklectik Live One (Matchless Recordings, CD 2020)

Na finał naszej dzisiejszej krótkiej podróży znów klub Iklectik, tym razem w listopadzie 2016 roku. Trio w składzie: Eddie Prévost – perkusja i instrumenty perkusyjne, John Butcher – saksofony oraz Guillaume Viltard – kontrabas zagra dla nas cztery improwizacje, które potrwają łącznie około 67 minut.

Muzycy postanawiają rozpocząć koncert spokojnym, open jazzowym frazowaniem. Jest w nim czas na drummerskie solo, małe zabawy z kąśliwym smyczkiem kontrabasu i saksofonowe drobiazgi. Narracja wisząca na owym smyczku bystrze skacze jednak w swobodę improwizacji, a uroda chwili zdaje się być już na tym etapie koncertu dalece wyjątkowa. Druga improwizacja kontynuuje skupienie, ale kultywuje też przestrzeń, jaką dają sobie wzajemnie muzycy na budowanie narracji, chwile zastanowienia, tudzież odpowiedni czas na podejmowanie jedynie słusznych decyzji dramaturgicznych. Świetną robię wykonuje kontrabasista, który raz za razem kąsa pomysłami, świetnie kreuje narrację smyczkiem, równie też dobrze kreśli flow zwinnym pizzicato. Bardzo aktywny, chwilami wręcz nadpobudliwy zdaje się być najstarszy z tego grona - Prevost. Tryska pomysłami i wciąż doładowuje baterie całego tria. Dużo rozsądku i precyzji jest zaś udziałem samego Butchera. Muzycy podkręcają tempo równie efektownie, jak je tłumią. Potrafią pięknie frazować ekspresyjnym free jazzem na tle post-barokowego smyczka. Uroda koncertu zdaje się rozkwitać z każdą jego minutą.

Najpiękniejsze rzeczy na tym koncercie zaczynają się dziać wraz z otwarciem trzeciej części. Głęboko zanurzony w podłożu smyczek kreuje zmysłowy rytm, a saksofon i perkusja brną do przodu czyniąc niemal same wspaniałości. Każdy z muzyków znajduje tu czas na preparowanie dźwięków, na kilka bardziej samotnych eskapad, jakkolwiek duch kolektywizmu góruje nad wszystkim i definitywnie buduje jakość improwizacji. Ta część koncertu podkreśla także, iż muzycy równie świetnie czują się w dynamicznych pasażach, jak i w dreptaniu w okolicach ciszy, a jakość pracy najmłodszego z jego uczestników, po prawdzie najmniej znanego muzyka w gronie samych wybitnych osobowości gatunku, zdaje się być wartością samą w sobie. Viltard naprawdę o wielu sprawach tu decyduje, a liczba pomyłek po jego stronie jest zbiorem całkowicie pustym. Kameralistyka miesza się u niego ze swobodną improwizacją, a ognisty free jazz z wytrawnością nieśpiesznego open jazzu. Dobrą reasumpcją tego doskonałego koncertu może być jego finał – małe frazy z tuby saksofonu na granicy szelestu, szczoteczki drummerskie budujące tempo i smyczek, który namiętnie piłuje struny. Znów coś na kształt rytmu, ale na dużej swobodzie i bez eskalowania tempa. Na ostatniej prostej kilka bardziej melodyjnych, ale szorstkich fraz Butchera podprowadza nas pod wieńczące spektakl oklaski.

 

piątek, 22 stycznia 2021

Dirk Serries! Gonçalo Almeida! A New Wave Of Jazz opens the year with a new idea!


Belgijski label A New Wave Of Jazz gości na naszym łamach przy okazji każdego nowego wydawnictwa, zatem przypominanie z czym się go je zakrawałoby tu na sporą bezczelność. Kierowany przez Pana Dyrektora Dirka Serriesa wkracza w nowy rok z dwoma winylami (powrót do praktyki zaniechanej w połowie poprzedniej dekady), prezentującymi solowe nagrania na akustyczne instrumenty strunowe. Sam miód! A do tego, za sterami tychże muzycznych wehikułów sami nasi ulubieńcy – rzeczony szef labelu oraz portugalski kontrabasista Gonçalo Almeida! Zapraszamy na samoczynny wylew naszych endorfin, bo będzie wyłącznie pięknie!

 


Dirk Serries  Solo Acoustic Guitar Improvisations (Bruksela, lipiec 2020, 10 części, około 38 minut)

Początek płyty zdaje się być odrobinę minimalistyczny - zapętlone frazy gitary rozpływają się w powietrzu i czekają na oddech ciszy. Brzmienie jest suche, matowe, ale narracja dość szybko nabiera wigoru. Podszyta rockowym posmakiem, może też czymś na kształt meta americana, daleka od schematów improwizacji ala Derek Bailey. W drugiej części muzyk zdaje się być bardziej delikatny w swych poczynaniach, sprawia wrażenie, jakby liczył struny, być może traktuje je czymś innym niż kostką gitarową. Garść mechaniki zakładu szlifierskiego i piękne mikrofrazy na wybrzmieniu. Kolejna historia zbliża się do abstrakcyjności stylu Baileya, ale muzyk wplata w narrację wątki post-bluesowe, nadając opowieści nowy wymiar. I znów narracja bogata jest w wydarzenia, jakże daleka od minimalizmu fraz otwarcia. Czwarta improwizacja, to już prawdziwa perła w koronie. Delikatne szarpanie za struny, echo matowych fraz, które łapią źdźbła dźwięku. Struny na uwięzi walczą o swoje, ale muzyk jest zdeterminowany i nie daje sobie w kaszę dmuchać. Buduje twardy strumień dźwiękowy. Z czasem akordy zdają się być coraz ostrzejsze, tną powietrze jak skalpel. Piąta część – dla odmiany – płynie spokojem akustycznego ambientu, znów z nutką bluesa w kącikach ust i intrygująco wybujałą rytmiką.

Szósta improwizacja, i znów maltretowanie strun. Skowyt i drżenie, mechanika trudnych przypadków. Z tego bólu rodzi się całkiem dynamiczna narracja, która bystrze przechodzi w fazę meta relaksacyjną, z ciszą w roli wisienki na torcie. W kolejnej części jak mantra powraca posmak bluesa. Tu jest nieco pokraczny, jego frazy zdają się być delikatniejsze, czystsze, ale już po chwili stają się uroczo zapiaszczone. Ósemka, to kolejna perełka – dark acoustic z echem, szmerami i polerowaniem gryfu do pełnej suchości. Artystę w improwizacji zdaje się wspierać cały instrument, także pudło rezonansowe. Struny sprawiają wrażenie, jakby dostały się pod prasę hydrauliczną. Pełne jednak desperacji zdolne są wydawać dźwięki. W przedostatniej improwizacji muzyk stawia na moc i refleksyjny pogłos wybrzmiewania, klejący się do ciszy. To znów opowieść świetnie skonstruowana dramaturgiczne. Wreszcie finał tej przygody – trochę siłowania się ze sprężystością strun, badanie wytrzymałości materiału. Krwawiące naciągi wciąż są w stanie wydawać piękne dźwięki! Powraca nieczęsty na tej płycie duch Baileya, a stara, ponad półwieczna gitara ostatecznie kona w dłoniach artysty.



Gonçalo Almeida  Monologos A Dois (Rotterdam, lipiec 2020, 12 części, około 44 minuty)

Otwarcie płyty, która składa się w przeważającej części z krótkich, ale świetnie skonstruowanych dramaturgicznie opowieści, zaczyna się prawdziwie epicko. Ponad 8-minutowe wejście w świat post-baroku, ciągle nawracających ciągot w kierunku open jazzu i wybuchowej wyobraźni artysty, któremu nic nie przeszkadza w kreowaniu wyjątkowego spektaklu na samotny kontrabas. Barokowy smyczek ślizga się po strunach, doposażony w efektowny pogłos, jaki daje obiekt sakralny, w którym odbywa się nagranie. Narracja pulsuje, drży, szuka intrygi, płynie ze śladami pizzicato, wydaje się nad wyraz śpiewna, dobrze też czuje się w stadium wzmożonej dynamiki. Taniec, sowie miłosne zaloty, niedźwiedzie chrząknięcia.

Kolejne, już znacznie krótsze improwizacje (czasami trwające niepełne dwie minuty), zdają się koncentrować na budowaniu dysonansowej narracji arco vs. pizzicato. Muzyk, zwinny jak kot, zmienia techniki gry w sposób niemal niezauważalny, bez trudu jest także w stanie kreować opowieść stosując obie techniki jednocześnie. W trzeciej części mamy intrygującą rywalizację – oto post-barok, który czubi się z post-jazzem, oto wojna, która wcale nie musi mieć zwycięzcy. Czwarta część zdominowana jest przez smyczek, który prowadzi narrację od samego dołu i efektownie podjeżdża do samej góry. W piątej i szóstej części pizzicato i arco bawią się w bystre gierki naszą ulubioną metodą improwizacji – call & responce. Oto rozmowa przyjaciół, którzy różnią się od siebie diametralnie, ale mają świadomość, że tylko wspólna robota tworzy piękno absolutne.  Siódma część pachnie niemal rockową ekspresją, ósma stawia na mikroskopijne frazy, a narracja zdaje się stąpać po chmurach i oddychać wyjątkowo świeżym powietrzem. Z kolei dziewiąta wprowadza akcenty percussion – smyczek skacze po strunach, jak młodziak, który dostał ulubioną zabawkę po wielu dniach oczekiwania.

Na otwarciu dziesiątej części smyczek przykleja się do gryfu wyjątkowo nisko. Post-barokowa etiuda wprowadzająca nas do kolejnej części, której uroda równać się może z pieśnią otwarcia. Deep and dirty bow dancing to the end! Narracja malowana długimi pociągnięciami mokrego od gęstej farby pędzla. Ryje bruzdy w ziemi na poły melodyjne, nie stroni od dramaturgicznych zadziorów i zmysłowej repety. Smyczek rzęzi, a palce muzyka uderzają po strunach. Ostatnia improwizacja też błyska się, jak niebo w trakcie letniej burzy – struny jednocześnie szarpane i traktowana smyczkiem eksplodują. Oto muzyk, który być może ma tylko dwie ręce, ale z pewnością całą setkę palców! Prawdziwy sztukmistrz z Rotterdamu! Kończy tę opowieść, tak jak ją zaczynał – po mistrzowsku! Brawo!

 

 

poniedziałek, 18 stycznia 2021

Multiverse in the Universe, so … Live in Poznań!


Kontrabasista Gonçalo Almeida, saksofonista Yedo Gibson i perkusista Vasco Furtado debiutowali fonograficznie jako trio ponad dwa lata temu, na krążku nazwanym Multiverse, który dostarczyła krajowa, i jakże iberyjska, inicjatywa wydawnicza Spontaneous Music Tribune Series. Jak to często bywa, tytuł debiutanckiej płyty dał nazwę całej formacji, a ta, w kilka miesięcy później odbyła krótką trasę promującą, w trakcie której trafiła także pod swojskie strzechy poznańskiego Dragona (dokładnie 9 kwietnia 2019 roku).

W ramach piątej edycji Spontaneous Live Series (wtedy dodatkowo nazwanej Improwizowaną Trzydniówką) dwaj Portugalczycy i jeden Brazylijczyk z holenderskim paszportem zagrali ekscytujący koncert, którego zapis fonograficzny, prędzej czy później, musiał trafić na trwały nośnik. Tak stało się całkiem niedawno, za sprawą labelu Cylinder Recordings, który prowadzi Almeida. Cztery swobodne, prawdziwie free jazzowe improwizacje zamieszczone na CD trwają dokładnie 46 minut i 5 sekund, a my, bez zbędnej zwłoki, zapraszamy na poznanie zawartości krążka.



Koncert rodzi się w bardzo przyjacielskiej, niemal hippisowskiej atmosferze. Gibson zaczyna na piszczałce, a Almeida wspiera go wysoko podwieszonym smyczkiem, rzeźbiącym struny kontrabasu. Tuż przed upływem drugiej minuty pierwsze oznaki życia daje Furtado, szeleszcząc perkusjonalnymi świecidełkami i wprawiając w delikatne drżenie talerze zestawu perkusyjnego. W tym samym niemalże momencie bas zjeżdża na sam dół i zaczyna rysować szlak pierwszej podróży. W połowie czwartej minuty saksofon sopranowy wchodzi w bardziej ekspresyjne rejestry i swobodna eskapada – nie bez posmaku ethno - może zaczynać się na dobre. Śpiewne podmuchy wilgotnego powietrza, smyczek i leniwe perkusjonalia przeobrażają całą narrację w misterium dźwięku godne najlepszych, coltrane’owskich wzorców, pełne duchowego uniesienia i dramaturgicznej nieśpieszności. W połowie siódmej minuty kontrabas i perkusja przechodzą w stadium bardziej dynamiczne, dzięki czemu saksofon może już śmiało rozpoczynać pierwszą prawdziwie ognistą ekspozycję. Dancing in The Sun! Opowieść delikatnie przygasa przed upływem trzynastej minuty, a obowiązek doprowadzenia pierwszej improwizacji do szczęśliwego zakończenia spoczywa na kontrabasiście.

Druga część otwarta zostaje przez … dwie piszczałki. Zwiewny, bystry drumming zdaje się wieść oba tajemnicze przedmioty na efektowne zatracenie, albowiem cała załoga tuż po wybiciu drugiej minuty rusza w świat prawdziwie … bluesowych krokiem. Rytm do tupania, miłosny flow saksofonu do śpiewania! Opowieść toczy się niemal mainstreamowym korytem, ale całość nie jest pozbawiona ognistych ornamentów. W połowie odcinka natrafiamy na drobny interwał duetowy (bas i perkusja), po czym powraca dęciak i śle nam repetytywną melodyjkę. Ciepły niczym obłoczek tembr sopranu zdobi wyjątkowo balladowy charakter tej części koncertu. Po pewnym czasie jego narracja pętli się, a potem bardzo efektownie przygasa.

Trzecia improwizacja od startu stawia na kolektywizm. Bez zbędnych introdukcji trio formułuje kolejną bystrą narrację. Jako pierwszy w rolę wichrzyciela ładu i porządku wciela się Gibson. Maszyna rusza w bój wedle przykazań jego temperamentu. O bystre tempo dba Furtado, a Almeida zdaje się trzymać ów rydwan dość rygorystycznymi lejcami. Najpierw postanawia zmienić tryb narracji, potem delikatnie zdekonstruować tempo, by ostatecznie nadać całej opowieści bardzo rytmiczny, ekspresyjny charakter. Świetna robotę czyni tu Furtado, który perfekcyjnie reaguje na inspiracje, łamie rytm i sieje ferment stymulując kolegów do jeszcze większej kreatywności. Po szóstej minucie sekcja zostaje na chwilę sama i ciągnie flow ku górze z niemal rockowym przytupem (jest też chwila na drummingowe expo!). Po kilku chwilach saksofon powraca i całkowicie przejmuje dowodzenie. Pnie się z krzykiem ku górze i sprawia, iż partnerzy milkną z wrażenia. Solowym popisem, jakby mimochodem, wprowadza nas płynnie do czwartej części koncertu. Kontrabas i perkusja wracają ze zdwojoną siłą rażenia i zapraszają rozhulany sopran na finałowe tango! Duch Coltrane’a zdaje się powracać, a atmosfera koncertu nabierać ognistości. Sekcja żłobi teren (niesiona sercem perkusji!), a saksofon skacze z kwiatka na kwiatek i zdobi narrację salwami emocji. Pełen dobrych chęci ostatecznie gaśnie, czym pozwala kontrabasowi i perkusji dokończyć dzieła w niecałe pół minuty.

 


czwartek, 14 stycznia 2021

Malediwy! Rychlicki & Kostka! Podpora & Kohyt! The three missing notes from year 2020!


Poniższe recenzje powstały na potrzeby portalu polish-jazz i tamże zostały pierwotnie opublikowane, zapewne spory już czas temu, o ile nas pamięć nie myli nadmiernie.

 


Malediwy  Dolce Tsunami  (Coastline Northern Cuts, CD/LP 2020)

Perkusista Qba (Jakub) Janicki i saksofonista Marek Pospieszalski powracają pod pięknym, egzotycznym szyldem Malediwy. Po koncertowej rejestracji Afroaleatoryzm, pełnej błyskającego ogniem piekielnym free jazzu, zapraszają nas na tajemniczą, naszpikowaną akustycznymi niespodziankami, podróż studyjną o równie ekscentrycznej nazwie Dolce Tsunami. Muzycy wyposażeni w instrumenty akustyczne i całą armię urządzeń piezoelektrycznych i amplifikujących, proponują nam dźwięki, które na pierwszy rzut oka i ucha możnaby zaliczyć do kategorii improwizowanych, elektroakustycznych preparacji. Kierunek ów niechybnie przynosi skojarzenia recenzenta z solową płytą Janickiego Intuitive Mathematics, która pod względem estetycznym zdaje się być posadowiona bliżej nowej płyty Malediwów, niż sam debiut rzeczonego duetu.

Taka, a nie inna decyzja artystyczna muzyków, sprawia, iż płyta  jest zdominowana przez rytm. To on zdaje się być przyczyną, jak i celem każdej decyzji dramaturgicznej. Wszystko dzieje się tu wokół niego, także wszelkie dęte pasaże, niezależnie od stopnia dekonstrukcji żywego dźwięku saksofonu, trzymają konwencję, tańczą według rytmicznych wskazówek i podpowiedzi, czy też wbrew nim, ale zawsze w stanie pełnej inspiracji. Muzycy proponują na niedługiej płycie (około 42 minuty) aż jedenaście różnych pomysłów na bystrą improwizację, zatem na ogół śpiewają krótko, na temat i nie mają jakichkolwiek problemów ze stylowym domknięciem każdego z wątków.

Płyta zaczyna się intrygującą strukturą dynamiczną, czymś na kształt post-synkopy. Szczególnie ciekawie zaczyna się już w trakcie trzeciej części. Po dynamicznym starcie artyści bardziej skupiają się na preparowaniu dźwięków – ich instrumenty drżą i szeleszczą, a amplifikatory pracują … rytmicznie. Posmak elektroakustyki nie będzie już opuszczał muzyków do samego końca. W kolejnych kilku utworach muzycy akceptują dyktat rytmu, często stosują repetycję, a całość chwilami nabiera na poły rockowej ekspresji. Samo dobro zaczyna się od siódmej części. Tu procesowi dekonstrukcji poddana zostaje sama idea rytmu. Narracja pętli się, skwierczy amplifikacjami, rzęzi i rytmicznie pulsuje, niczym zepsuty agregat prądotwórczy. Dobre czasy Mouse on Mars mogą tu być nieco prowokacyjnym tropem recenzenta. Ósma i dziewiąta część pogłębiają proces syntetycznej dewastacji akustycznych dźwięków. Wszystko grzmi głuchym, post-elektronicznym rezonansem, nabiera dubowego posmaku, a echo wydaje się kreować sytuację dramaturgiczna na równi z instrumentami. W kolejnej części powraca, znany z pierwszej płyty, duch free jazzu, czyniąc tę część płyty morzem ekspresji i zdrowych emocji. W ostatnich dwóch częściach warto zwrócić uwagę na całkowicie pozbawiony rytmu wstęp utworu przedostatniego, a także na posmak ethno w utworze finałowym, gdy instrumentom i amplifikatorom przychodzi z odsieczą głos męski.

 


Rychlicki/ Kostkiewicz  Zapis  (Maternal Voice/ Absolute Fiction, Kaseta 2020)

Rockowi gitarzyści, szczególnie ci z otwartymi głowami i czystymi uszami, w improwizowanej sytuacji scenicznej potrafią sobie naprawdę dobrze radzić. Przed nami kolejny dowód rzeczowy w sprawie.

O ile Łukasz Rychlicki (Kristen, Lotto) ma już spory bagaż doświadczeń z grą z głowy, o tyle Hubert Kostkiewicz (The Kurws) uchodzić może w tej materii za aspiranta. Spotkali się razem już dość dawno (2017), ale Zapis dźwięków, jakie onegdaj wydali ze swoich rozgrzanych wioseł, trafia do nas dopiero teraz, na kasecie magnetofonowej. Pięć opowieści zagranych na dużym luzie trwa niewiele pod 30 minut, zatem obyśmy nie uronili choćby sekundy!

Muzycy wprowadzają nas w klimat występu bardzo łagodną ścieżką. Smukły, płynny rock z akcentami post-bluesowego gaworzenia przy świecach, w oczekiwaniu na schłodzenie się ostatniej butelki wódki. Lewa gitara opowiada historię, prawa szuka otwartej przestrzeni z nutą psychodelii. Muzycy zdają się trzymać zbliżonej stylistyki, tak w pieśni otwarcia, jak w kolejnych epizodach. W drugim sprawdzają wytrzymałość plastikowych kostek gitarowych w zetknięciu z ołowianymi strunami, ślą nam garść post-rockowych riffów, a na prawej flance dostrzegamy próby mącenia ustanej wody brudną nogą ku chwale rockabilly! Na finał zaś dobry moment podwójnej repetycji z mgławym post-gitarowym ambientem w tle.

W trzeciej historii kłania nam się Jim Jarmusch i jego kadry z rozgrzanej słońcem, nieistniejącej prerii. Ballada z akcentami psychobilly, dużo dobrych powtórzeń. Czwarta improwizacja, to czas na skupienie i szukanie na gryfach innych, bardziej tajemniczych dźwięków. Słyszymy echa wczesnego Sonic Youth - lewa strona rzęzi i jęczy, prawa stroszy pióra. Wreszcie ostatnia, najdłuższa opowieść. Zaczynają ją post-rockowe impresje, trochę ostrych fraz, rosnąca dynamika i emocje, będące efektem bystrych interakcji. Narracja zaczyna płynąć bardzo swobodnie, a posmak Velvet Underground sączy się z obu wioseł z równie intensywną wonią. Na sam finał muzycy czynią pętlę dramaturgiczną i powracają do estetyki post-bluesa z początkowej fazy płyty. Dużo dobrego dzieje się na prawej flance, której bystrze wtóruje lewa. Garść kwasu z obu stron w ramach ostatniego dźwięku.

 


Podpora/Kohyt  Nights Are Numbered (Bocian, LP/DL 2020)

Warszawski Bocian dostarcza ostatnimi czasy nowości płytowe dość regularnie i nic w tym zakresie nie zmieniła rzeczywistość pandemiczna. Kolejną przygodę z improwizacją, na ogół dość swobodną, ponownie w wersji krajowej, proponują nam: Katarzyna Podpora - piano preparacje, akordeon, skrzypce, moog theremin, obiekty oraz Max Kohyt - fortepian, kontrabas, klarnet basowy, ukulele, elektronika.

Muzycy określają swoje dwa utwory (łącznie mniej niż 37 minut) mianem kompozycji, choć zdaje się, że składają się one głównie z wątków … improwizowanych. Jakkolwiek ilość dźwięków, jakie produkują w tzw. jednostce czasu, sugeruje, iż nagranie nie powstało w czasie rzeczywistym, albowiem bardzo często słyszymy dźwięki trzech, a nawet czterech instrumentów, tudzież wątków dramaturgicznych, snutych w tym samym momencie. Jeśli zaś nagranie jednak powstało na żywo, jedynym wytłumaczeniem naszego dysonansu poznawczego może być fakt, iż każdy z muzyków posiada więcej niż dwie kończyny górne lub nad wyraz sprawne kończyny dolne, zdolne grać na instrumentach. Efekt wszakże jest dalece frapujący, a swoboda kreacji i budowania dramaturgicznego napięcia zdecydowanie stanowią aut zarówno duetu, jak i każdego instrumentalisty z osobna.

Pierwsza opowieść toczy się wokół fortepianowych preparacji. Muzycy zaczynają w estetyce bardzo minimalistycznej, z czasem przebywa jednak dźwięków, rośnie ilość użytych instrumentów i spiętrzeń dramaturgicznych. Wyważone chamber, które lubi tajemniczość i suspens, zaczyna w toku budowania opowieści pokazywać pazurki i szukać zaczepki. Filigranowa fauna swobodnej improwizacji nabiera masy, choć muzycy, tak teraz, jak w trakcie całego nagrania, bardziej lubią dźwiękowe niuanse i szczegóły od ekspresyjnych salw emocji. Feeria słonych i matowych fonii podawanych wszakże z rozwagą, nie bez dobrych korelacji z dźwiękami, które wybrzmiały chwilę wcześniej. Druga strona winyla odstawia nieco masywne fortepiany i bardziej koncertuje się na budowaniu aury elektroakustycznej. Znów wszystko czynione jest tu ze smakiem, pewną kobiecą wrażliwością, z daleko od epatowania dźwiękami prostej syntetyki. Pojawią się brzmienia strunowe, do gry na moment wchodzi akordeon, nie brakuje dźwięków post-perkusjonalnych, a także akcentów akustycznej plądrofonii. W końcowej części nagrania swoje trzy grosze dokłada kontrabas wyposażony w nadpobudliwy smyczek. Ostatnia zaś prosta należy już wyłącznie do mooga, który buduje końcowe resume.


 

wtorek, 12 stycznia 2021

Dead Neanderthals in Cosmic Slime!


Cosmic Slime. A new cosmos is born.

 

Z letargu wiecznego powtarzania i codziennej monotonii pandemicznego piekła wyrywa Cię wybuch syntezatora, który emitować zaczyna dron usytuowany na samym dnie. Ciebie lub tego, co leży wokół. Syntetyczna magma pulsuje, drży i miażdży wszystko, co napotyka na swojej drodze. Perkusja stawia stemple wiary i niezłomności. Wyznacza interwały, pomiędzy którymi słychać tylko skowyt gęstej elektroniki. W tle coś burczy, struny głosowe wprawiane zostają w drgania. Niczym głos konającego, próbującego wydać z siebie pożegnalne słowa.

Narracja kreowana przez syntezator sprawia wrażenie, jakby zbudowana była z co najmniej dwóch warstw. Jedna jest definitywnie siarczysta, pełna gruboziarnistego piasku pomiędzy szprychami, druga bardziej gładka, ale płynąca basem z samego dna. Ciebie lub tego, co leży wokół. Jeśli wyposażony w najlepsze słuchawki świata słyszysz coś jeszcze, to najprawdopodobniej jest to efekt pracy Twojej zbyt wybujałej wyobraźni lub zniekształconej psyche. Niewykluczone jednak, iż Twoje receptory słuchu zostały już uszkodzone. Najbardziej czarny scenariusz w dumnej historii Martwych Neandertalczyków właśnie się dokonuje.



Po wybiciu szóstej minuty siarczysta powłoka dźwięków zostaje wsparta nowym sub-dronem, który lśni ambientową nieskończonością. Oto śmiertelna jednostajność, która zostawia Ci totalną wolność wyboru. W każdej chwili możesz wyłączyć odtwarzacz, możesz też iść z tym jarzmem dalej. Wybicie trzynastej minuty wyznacza moment, w którym z dalekiego tła wyłania się saksofon. Wyje w majestacie niespełnienia, jest smutny i zrezygnowany. Zdaje sobie sprawę, iż w niczym nie jest zdolny naruszyć nieodwracalności wątku głównego tej epopei – synth & drums killing yourself to live! Dźwięk saksofonu umiera śmiercią naturalną już w połowie siedemnastej minuty.

Po dwudziestej minucie czerstwy strumień fonii, jaki towarzyszy Ci od pierwszej sekundy Kosmicznego Mułu zostaje wzbogacony o ambientowy strumień wokalizy, która płynie tuż obok, być może wbrew sobie i wszystkiemu, co ją otacza. Zdaje się tworzyć gigantyczny kontrapunkt dla wątku głównego. Piekielnie wniebowstąpienie staje się Twoim udziałem i pozostanie już z Tobą do samego końca, który dzieje się nagle, choć nie jest dla Ciebie jakimkolwiek zaskoczeniem.

 

Dead Neanderthals Cosmic Slime. Otto Kokke – syntezator i saksofon tenorowy, Rene Aquarius – perkusja i wokal. Dead Neanderthals’ bandcamp, DL, udostępniony 31 grudnia 2020r. Jeden trak: 27:05.



czwartek, 7 stycznia 2021

Neptunian Maximalism on the way To The Earth, Moon and finally To The Sun!


Muzyka swobodnie improwizowana nie byłaby zapewne tak bardzo przez nas hołubiona, gdyby nie jej ponadgatunkowy charakter. Chwilami wydaje się, że im dłuższa, bardziej wyboista jest droga artysty do tego rodzaju improwizacji, tym efekty jego działań ciekawsze, bardziej oryginalne, mniej przewidywalne.

Inną kwestią, choć po prawdzie konsekwencją wyżej wspomnianego zjawiska, jest wszechstronność muzyków improwizujących. Są w stanie funkcjonować w wielu wymiarach stylistycznych i estetycznych - grać ciężkiego rocka, ognisty jazz, czerstwą elektronikę, czy zwiewną kameralistykę, a wszelkie doświadczenia zdają się przede wszystkim stymulować ich kreatywność.

Trybuna z radością odnajduje muzyków improwizujących w sytuacjach, zadawałoby się, niezwykle odległych od tradycyjnie pojmowanej swobodnej improwizacji. Przy bliższym jednak poznaniu okazuje się, iż owa odległość bywa naprawdę pozorna. Choćby ostatnio, w trakcie wertowania najciekawszych płyt roku na scenie … metalowej, napotkaliśmy na jednego z naszych ulubionych belgijskich saksofonistów J.J. Duerinckxa! Formacja zwie się doprawdy szaleńczo – Neptunian Maximalism – i jest duetem wspominanego muzyka z Guillaume Cazaletem, multiinstrumentalistą, muzykiem o nieograniczonym, zdaje się, horyzoncie postrzegania procesu tworzenia muzyki. Duet używa także skróconej nazwy NNMM i w wielu wypadkach przeobraża się w bardziej rozbudowany skład, nawet o rozmiarach małej orkiestry.

Dziś zapraszamy na edycję kwartetową (w roli gości dwaj perkusiści) i prawdziwie monumentalne dzieło Éons. Trzypłytowy zestaw muzyki definitywnie ponadgatunkowej, która czerpie z rocka, także tego black metalowego, krautrocka, wszelkiej maści psychodelii i transu, a nade wszystko uwielbia improwizować. Każda z płyt wydawnictwa (I, Voidhanger Records, 3CD/LP 2020) ma osobny tytuł, każda na swój sposób brnie w świat zaskoczeń i literackich odniesień (tu po szczegóły odsyłamy już na stronę bandcampową grupy oraz wydawcy omawianego dziś trójpaku).

Na podróż do świata nieznanych, nieoczywistych i chwilami niezwykle tajemniczych dźwięków zaprasza nas czterech muzyków: Guillaume Cazalet (bas elektryczny, gitara barytonowa, smyczek, sitar, flet, trąbka i głos), Jean Jacques Duerinckx (amplifikowany saksofon barytonowy i sopranino), Sebastien Schmit (perkusja, instrumenty perkusyjne, gongi i głos) oraz Pierre Arese (perkusja, instrumenty perkusyjne). Nagrania powstały w okolicznościach studyjnych w Brukseli, w marcu 2018 roku. Całość, jakże epicka, to szesnaście utworów i blisko 130 minut muzyki.

 


To The Earth. Od startu ziemskiej części trylogii narracja dominowana jest przez rytm, podawany rykiem saksofonu barytonowego na pogłosie, psychodelizującą gitarą i dwoma masywnymi zestawami perkusyjnymi. W tle szaleje ambient złych mocy, który siłą dętych przedmiotów nabiera wręcz free jazzowego ognia. Całość zdaje się tworzyć dziki rytuał rocka pulsującego życiem na silnych opiatach i gęstych sterydach, chwilami brzmiącego dość syntetycznie, mimo zanurzenia w bezkresnym pogłosie. Druga część na wejściu rysuje niemal hc-punkowe, połamane frazy basu i perkusji. W tle podmuchy saksofonu łączą się z polirytmiczną fakturą drummingu i zdewastowaną poświatą post-ethno. Narracja, choć gęsta i niebywale intensywna, osnuta jest pewną dubową powłoką i bardziej zachęca do transowego tańca niż rwania resztek włosów z przeciążonej emocjami głowy. Mimo dyktatu rytmu zmiana zdaje się tu gonić zmianę. Na otwarciu trzeciej część masywny bas zjeżdża na sam dół. Noise doom! Rwący trzewia post-ambient bez udziału perkusji, za to z głosem, który odprawia black rituals i płynnie przenosi nas do kolejnej części. Tu gitara pachnie już black metalem, coś krzyczy z oddali, a obie perkusje wpadają w post-afrykański trans. Znów gęsto jest od dźwięków i rozwiązań dramaturgicznych. To iście barokowe bogactwo trwa już do końca pierwszej płyty. Pojawiają się flety i coś na kształt piszczałek, gitara, która też odnajduje swoje afrykańskie korzenie, etniczne zaśpiewy i perkusje, które wciąż szukają nowych brzmień i struktur rytmicznych. Ale o wszystkim, i tak decyduje wszechmocny doom bas!

To The Moon. Pierwsze cztery odcinki księżycowej części, to nieprzerwany ciąg dźwięków. Zaczyna ją masywny, acz powolny rytm perkusji i płynnego basu o industrialnym posmaku. W tle improwizacja kwitnie zaś w najlepsze – saksofon sięga nieba, reszta brnie po kolana w piekle psychodelii. Pogłos zdaje się multiplikować, i tak dość już tajemniczą rzeczywistość. Perkusje przestają jednak bić rytm, a zaczynają improwizować. Pojawia się czarny głos, barytonowy saksofon wyjący do księżyca i w końcu prawdziwe szamańskie bębnienie. Całość staje się niemal schizofreniczna, zatem mniej przygotowany odbiorca może przez moment zapragnąć ucieczki na świeże powietrze! Ratunkiem okazuje się gitara, która śpiewa niemal soft-metalowym głosem, choć brnie w basowym mule. Hasłem do kolejnego spiętrzenia emocji zdaje się być powrót perkusyjnej polirytmii. Salwy saksofonu wieszczą kolejną złą nowinę, a narracja nabiera orkiestrowej siły i epickiego rozmachu. Rytm na ułamek sekundy odpuszcza, by zaraz potem zaatakować ze zdwojoną siłą, pełną dobrego kwasu i psychodelii. W ramach bystrego kontrapunktu – taneczne pętle basu, pięknie zgaszone aż do poziomu zera absolutnego. I oto utwór numer jedenaście, następujący po pierwszej od stuleci chwili ciszy na dysku numer dwa. Oddychające amplifikatory, bas i saksofon, a potem także gitara w łagodnych pląsach na pogłosie. Opowieść księżycowa dociera do ostatniego przystanku. Najpierw kompulsywny chaos intensywnej improwizacji – zło nadciąga od strony gitary i perkusji. Akcenty perkusjonalne szaleją w tle, ale główny nurt stoi w miejscu i skowycze. Rolę przewodnika bierze na siebie bas. Tyczy szlak, nie eskaluje tempa i sprawia, iż narracja rozlewa się bardzo szerokim korytem, zastyga, zaczyna zionąć arktycznym niemal chłodem i umiera w oparach perkusjonalnych zdobień.

To The Sun. Początek słonecznej podróży, to długie, przeciągłe frazy saksofonowe, zagubione w chaosie echa i ambiencie skwierczącego amplifikatora. Opowieść narasta basem i barytonem, pozbawiona jest bowiem perkusyjnego backgroundu. Ten pierwszy szuka samego dna narracji, ten drugi kreśli zadziorne plamy, ale umiejscawia je w wyższych pasmach.  Pojawia się także kilka dźwięków, brzmiących niczym syntezator. Kilkunastominutowa opowieść uroczo się ślimaczy, choć jest masywna, gęsta i bardzo niebezpieczna. Jakby na dowód, w dalszej części okrasza ją głos, który melorecytuje w gotyckiej tonacji. Swoje ma też nam do przekazania psychodelizująca gitara. Kolejny epizod jest nieco krótszy. Talerze rozbłyskujące pogłosem i flażolety na gryfie basu czynią otwarcie, które po chwili opanowane zostaje przez mantryczny drumming, uwijający się pod zwalistymi dronami gitary i saksofonu. Trzecia część rodzi się w bystrym chaosie niemal swobodnej improwizacji. Po raz pierwszy słyszymy sitar, który razi nas czystym, akustycznym brzmieniem. Bas i perkusja trzymają klimat, ale podlewają go kwaśnym sosem, a narracja w estetyce post-ethno-impro-psycho-rock dobrze reasumuje wysiłki muzyków. Szefem tej kolejnej, długiej opowieści jest jednak bas, który ciągnie frazy za uszy, a po 8 minucie topi je w gigantycznym pogłosie. Na froncie pozostaje już tylko kompulsywny drumming i nieśmiertelny sitar. Znów niezwykle bogato zdobiona historia daje nam jeszcze krótkie expo gitary i finał uczyniony na raz, z rockowym przytupem. Zakończenie całej trylogii stawia na pewnego rodzaju ukojenie - pojedyncze dźwięki strun, echo, poświata mrocznego ambientu. Kilka saksofonowych dronów i grzmoty z basówki. Pod nieobecność perkusji, opowieść łapie finałową moc raczej z samych kabli. A grzmi jeszcze długo po ustaniu ostatniego dźwięku.

 

  

wtorek, 5 stycznia 2021

Nate Wooley in the triple edition! Seven Storey Mountain! NOX! Icepick!


W ostatni dzień paskudnego roku 2020 Trybuna Muzyki Spontanicznej wylistowała 66 powodów, dla których – mimo wszystko! – warto ów dwunastomiesięczny period zapamiętać! Na liście wyróżnionych płyt znalazły się trzy, w których udział sprawczy pewnego amerykańskiego trębacza był więcej niż kluczowy.

Albumy te nie zostały dotychczas zrecenzowane (czas Pana Redaktora nie jest z gumy!), zatem dziś nadrabiamy tę drobną, acz jakże istotną zaległość i zapraszamy na odczyt, tudzież odsłuch trzech doskonałych płyt Nate’a Wooleya. Pierwsza, to jego autorski, rzecz można flagowy projekt, czyli szalona koncepcja Seven Storey Mountain*). Zaraz potem pewien litewski, jednorazowy kwartet, a na koniec trio, które nie gra ze sobą zbyt często, ale mimo to, możemy już cieszyć się jego trzecią płytą.

 


Nate Wooley  Seven Storey Mountain VI (Pyroclastic Records, CD 2020)

Pod koniec listopada 2019 roku, w miejscu zwanym Oktaven Audio, Nate Wooley (trąbka, amplifikator, kompozycja) zebrał trzynastu muzyków, by wykonali szóstą edycję jego Siedmiopiętrowej Góry. Oto oni: Samara Lubelski oraz C. Spencer Yeh (skrzypce), Chris Corsano, Ben Hall oraz Ryan Sawyer (perkusje), Susan Alcorn (pedal steel guitar), Julien Desprez oraz Ava Mendoza (gitary elektryczne), Isabelle O’Connell oraz Emily Manzo (instrumenty klawiszowe), Yoon Sun Choi, Mellissa Hughes oraz Megan Schubert (głosy). Szósta edycja Seven Storey Mountain, to tradycyjnie jeden trak, który zaczyna się w ciszy i tamże kończy swą podróż, po drodze ryjąc nam berety emocjami rzadko spotykanymi na niwie muzyki improwizowanej. Trwa 45 minut i jedną sekundę.

Ceremonia otwarcia spektaklu przypada w udziale chórowi kobiecych głosów. Panie mruczą melodyjnie, niczym feministyczny odłam zakonu krzyżackiego, który za moment wyruszy na meta religijne, wojenne łowy. W roli skromnego akompaniamentu frazy z gitary. W tle zaczyna się jednak rodzić życie dużego, orkiestrowego potwora. Samo zło zdaje się iść od strony elektroakustycznych świergotów, mikro przesterów i plastrów ambientu. Pojawia się piano i akcenty perkusjonalne, ale sama podróż, jak na razie, odbywa się we względnej harmonii, w dość łagodnej tonacji. Po wybiciu 7 minuty szczoteczki rozbudowanej sekcji perkusyjnej zaczynają kreować pewien rodzaj dynamiki. Atmosfera wokół nich zaczyna robić się coraz bardziej nerwowa. Efekt wzmacniają pierwsze pasaże z keyboardów, które snują wątki niemal fussion-jazzowe, ale bez eskalowania poziomu głośności. Narracja krok po kroku zaczyna wspinać się na Siedmiopiętrową Górę. Żmudna to, ale efektowna wspinaczka. O emocje dbają przede wszystkim skrzypce i gitary, wyposażone w dużą moc energii elektrycznej i adekwatny pogłos. Opowieść nabiera kwasowości i posmaku niemal transowej psychodelii. Wielobarwny kalejdoskop dźwięków, jednak nie bez onirycznej poświaty. Niektóre wątki rozbłyskują, inne pętlą się i obumierają.

Po upływie 18 minuty zaczyna się już mała wojna światów – perkusje wybijają jednostajny rytm, ale na dalszym planie wszystko wydaje się być już wyzwolone z jarzma koncepcji kompozytorskiej. Gitary kołyszące się na przetwornikach, tajemnicze głosy, szumiące warstwy usterkowych fonii, nerwowe podrygi z klawiatur – wszystko to ubarwia flow, ale jednocześnie sprawia, iż całość jakby rozłaziła się w szwach. Do ognia dokładają perkusje, zaś gitary i skrzypce tańczą wokół własnej osi, swawolą, skaczą i z piskiem upadają na samo dno. Plejada drobnych incydentów kipi niczym gotująca się woda. Makrokosmos wielkiej góry eksploduje – dynamiczne, ostre frazy, chwilami nawet drapieżne, ale schowane jakby za mgłą. W 25 minucie flow niebezpiecznie zbliża się już do ściany dźwięku. Wszyscy muzycy eskalują swoje poczynania, robi się naprawdę ogniście. Gitary i skrzypce toczą kolejną wojnę w złej sprawie. Krzyki, wrzaski, prawdziwy heart attack in fussion-psycho-noise, który nie jest jednak wyłącznie hałasem, ma bowiem swoją egzystencjalną, jakże bolesną poświatę.

Pora okiełznać to wspaniałe szaleństwo! Wraz z wybiciem 34 minuty jako pierwsze milkną perkusje. Tło niezmiernie pulsuje, nabiera ambientowej szklistości, klawisze płynną wąską strugą. Strzępy gitarowych fraz, coś śpiewa na ultrapogłosie, może to trąbka. Chmura oniryzmu spowija scenę i nie pozwala na bezpieczną ucieczkę z pola bitwy. Wraz z 37 minutą powraca chór kobiet, które snują wokalizy na silnym pogłosie. Powraca początek - diabelska repryza, siła wiecznego powtórzenia. Łagodne piano tworzy klimat refleksji, a głosy zaczynają śpiewać finałową pieśń z tekstem. Głosy multiplikują się - samokopiująca orgia zakończenia. You can’t scare me…, You can’t scare me

 


Nate Wooley / Liudas Mockūnas / Barry Guy / Arkadijus Gotesmanas  NOX (NoBusiness Records, LP 2020)

Na osi czasu pozostajemy w trakcie ciepłej jesieni 2019 roku. Przenosimy się wszakże na Litwę, na cykliczną imprezę Improdimensija, która odbywa się w Wilnie. Na scenie odnajdujemy fantastycznie zapowiadający się kwartet w składzie: Nate Wooley (trąbka), Liudas Mockūnas (klarnet kontrabasowy, saksofon sopranowy i tenorowy), Barry Guy (kontrabas) oraz Arkadijus Gotesmanas (perkusja i instrumenty perkusyjne). Na czarnym krążku, dokumentującym ów intrygujący koncert, znalazły się trzy swobodne improwizacje, które trwają łącznie prawie 36 minut.

Kwartet zaczyna koncert małymi frazami, typowymi dla improwizacji składu stworzonego ad hoc, mających za zadanie rozpoznanie dyspozycji partnerów i warunków zewnętrznych spektaklu. Narracja spoczywa na barkach kontrabasu, saksofon sopranowy i trąbka śpiewają zgodnie na stronie, a całość spinają perkusjonalne błyskotki. Opowieść z czasem zagęszcza się, ale muzyka nie traci walorów typowych dla pięknego, zmysłowego post-chamber. W ramach wisienki na torcie tej części płyty rozgrzane pióro recenzenta odnotowuje świetne szczytowanie sopranu. W ramach komentarza trochę brudu na ustniku trąbki i wzrost dynamiki perkusji. W okolicach 9 minuty na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek i wraz z perkusjonaliami kreśli skromne, ale urocze expo w ducie. Tuż potem natrafiamy na równie efektowne duo dęciaków (przy okazji sopran zostaje zastąpiony przez tenor!). Na koniec pierwszej, niedługiej strony winyla muzycy najpierw wpadają w drobną, ale jakże ognistą kipiel, potem zaś w ramach rozbiegówki bawią się w bystre pytania i odpowiedzi.

Otwarcie kolejnej improwizacji przypada w udziale perkusjonaliom i dzwoneczkom wprost ze świątecznej choinki. Bas ogranicza się do skromnych szarpnięć za struny. Trąbka pojawia się po kilkudziesięciu sekundach ze śpiewem na ustach. Jakby w kontrze, ale dopiero po 5 minutach, do gry wchodzi masywny klarnet kontrabasowy. Wyjątkowo urodziwe slow motion stawia każdy krok z dużą rozwagą dramaturgiczną. Znów świetny moment notuje Liudas, a smyczek Barry’ego równie skutecznie dba o wzrost dynamiki. Emocje rosną, a Nate decyduje się na bardziej jazzowe frazowanie (szczoteczki Arkadijusa okazują się bardzo pomocne w budowaniu narracji). Klarnet przywraca na moment do życia cały kwartet, po czym już samotnie, ale jakże precyzyjnie gasi płomień narracji. Ostatnią, najkrótszą część koncertu otwierają dęciaki (odnotujmy powrót tenoru). Sekcja rytmu szybko doskakuje im do gardeł, a całość opowieści stawia na dynamikę. Dobre tempo sprzyja bystrym interakcjom, zwłaszcza pomiędzy trąbką, a saksofonem. W tak zwanym międzyczasie muzycy serwują nam kolejny odcinek pytań i odpowiedzi, kreowany przez smyczek kontrabasu.  Na zakończenie koncertu wszyscy zdają się tańczyć i swawolić bez umiaru. Frywolność godna największych mistrzów! Brawo!

 


Icepick  Hellraiser (Astral Spirits, LP 2020)

Pod wskazaną wyżej nazwą własną kryje się trzech świetnie nam znanych muzyków: Nate Wooley (trąbka), Ingebrigt Haker Flaten (kontrabas) oraz Chris Corsano (perkusja). Artystów zastajemy w sytuacji koncertowej (Chicago, luty 2018 roku). Znów trzy swobodne improwizacje umieszczone na winylowej płycie, łączny czas niespełna 35 minut.

Muzycy znają się świetne, a zatem bez wstępnych amorów rzucają się w wir niemal freejazzowej improwizacji. Całuśna, agresywna, ale jednocześnie rozśpiewana trąbka, kontrabas i perkusja stawiające stemple mocy, ale i zdolne do szeptu i stąpania na palcach. Nate tryska energią i emocjami, idzie na sto procent i nie chce się zatrzymać! A recenzentowi pozostaje jedynie wymienianie określeń na literę k – kolektywnie, kreatywnie, kompaktowo, kompulsywnie… Narracja przyspiesza i natychmiast spowalnia, bije po twarzy, by zaraz potem głaskać po skroni. Trąbka raz hałasuje na granicy acoustic noise, innym razem śpiewa przez zaciśnięte wargi. Kontrabas pozwala sobie na szybkie expo solo, a perkusja wszystkim, co wpada w ręce drummera lub zaświta w jego głowie, jest w stanie kreować nowe rozwiązania. Druga improwizacja rodzi się na glazurze rezonujących talerzy. Na stronie kwili cicha, łagodna trąbka. Bas wchodzi do gry po upływie ponad dwóch minut. Slowly & melancolic motion powoli nabiera kantów i zadziorów. Chris ciągnie w kierunku free jazzu, Nate śpiewa i zdaje się mieć ochotę na każde rozwiązanie, a Ingebrigt umiejscawia szaleństwa partnerów w bruździe czerstwego bluesa! Na finał części jeszcze drobna przebieżka bez trąbki i solo perkusji.

Druga strona winyla w jednym traku. Zaczyna ją smyczek, wokół którego podryguje perkusja, a trąbka preparuje na stronie. To tu swoje pięć minut, a może i całą wieczność, dostaje Nate i używając głosu, a także wentyli swojego rozgrzanego blaszaka wynosi narrację tria na absolutne szczyty. Bystra perkusja i repetujący bas ścielą mu drogę chwały samymi smakołykami. Raz zwalniają, raz pędzą na złamanie karku. Gasną, by zaraz powstać z kolan. Same cuda! W okolicach 12 minuty to szaleństwo musi znaleźć swój kres. Spore wytłumienie emocji, chwila refleksji, ale także małe rozdroże dramaturgiczne (bo cóż można zagrać po czymś takim!). Rozchełstana śpiewem trąbka zdaje się budować nowy wątek, nie stroni od repetycji i czeka na partnerów. Drummer nie daje się długo zapraszać do tanga. Kreuje rytm, niemal hard-bopowy, podsyca emocje, a potem równie zgrabnie odnajduje zakończenie, nie bez udziału wciąż rozśpiewanej trąbki.

 

*) po więcej szczegółów dotyczących koncepcji kompozytorskiej redakcja odsyła do recenzji poprzedniej części Seven Storey Mountain.

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/06/nate-wooley-siedmiopietrowa-gora-ksiega.html