środa, 31 stycznia 2018

Russell! Butcher! Parker! Edwards! Beresford! What’s going on in the united kingdom of free improvisation! Category: seniors of the family!*)


Porzućmy na moment lansowanie młodych, gniewnych muzyków, kosztem tych starszych, wystudzonych artystycznie, co czynimy niemal codziennie na łamach Trybuny Muzyki Spontanicznej. Brytyjskie królestwo wolnej improwizacji nadal dostarcza bowiem doskonałej muzyki także w kategorii weteranów, tudzież seniorów rodu!

Nadstawmy ucho i sprawdźmy, co też zadziało się w ostatnich tygodniach ubiegłego roku, po drugiej stronie Kanału La Manche, w najbardziej nas interesującej kategorii muzycznej - wolnej i artystycznie wyuzdanej improwizacji, realizowanej wszakże przez znanych i lubianych. Cztery płyty, kilka wielkich nazwisk, sporo ciekawych dźwięków. Dwa koncerty z londyńskiego Iklectik, jeden z Vortex, a także spotkanie w … Starym Kinie. Here It Is!




Stray  Into Darkness (Iluso Records, CD 2017)

W roli weteranów sceny: John Butcher (saksofon tenorowy i sopranowy) i John Russell (gitara… elektryczna!), w roli aspirantów: Dominic Lash (kontrabas, uwaga! opis płyty mówi contrabass, nie zaś double bass; kto dostrzega różnicę, niech pierwszy rzuci kamieniem) i Ståle Liavik Solberg (perkusja i instrumenty perkusyjne). Panowie przyjmują nazwę własną Stray (Przybłęda). Koncert, będący nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym, trwa 51 minut, a podzielony został na trzy części. Jesteśmy w Iklectik, sam koniec roku 2015.

Start koncertu odbywa się w takiej oto scenerii - głęboki tembr kontrabasu, balansująca na krawędzi prądu gitara, walcowaty, sonorystyczny tenor i detale perkusjonalne. Russell mając w dłoni taką siłę, nie pozostaje bezczynny. Bez uprzedzenia zaczyna swój post-psychodeliczny taniec na strunach. Jego elektryczna gitara staje się od razu elementem szczególnym koncertu, czynnikiem charakterologicznym, który determinował będzie wiele jego elementów składowych. Permanentnie pozostaje w centrum uwagi, stanowiąc zarówno spoiwo improwizacji kwartetu, jak i czynnik ją dezintegrujący. Zupełnie przy okazji, dostrzegamy świetną robotę Lasha, który co rusz stawia do pionu długopis recenzenta. Jego kontrabas, nie dość, że brzmi błyskotliwie, to jeszcze, raz za razem, wchodzi w interakcje z perkusją, komentując także wyczyny płomiennej gitary i delikatnie - przynajmniej na początku -skonfudowanego saksofonu. Ten ostatni, trochę w ramach votum separatum, popada na sopranie w lot czmiela i bardzo wysokim rejestrem akcentuje obecność na scenie. Prawdziwe foniczne tremolo! Brawo! Ze strony Russella - spiętrzenia narracji, fale przypływu i odpływu. Wielki kocioł z prądem na gryfie! Hałas, to skutek jego działań, ale także reakcji partnerów, którzy nie schodzą mu z drogi. W 11 minucie sekcja rytmiczna gra wręcz rockowo, nawet doom metalowo. Wyciszenie tuż potem, z jednej strony uspokaja emocje po obu stronach sceny, z drugiej … zwiastuje początek drugiego traku płyty. Znów słowa pochwały dla Lasha, za spokój, opanowanie i dramaturgiczny nerw, który wtłacza do improwizacji. Russell i jego gitara, bez zaskoczenia, ponownie szukają zwady. Gdy muzyk kłębi się na gryfie i plącze w zeznaniach, jest smakowity. Gdy włącza dopalacz, nie jest już równie ujmujący i gubi przy okazji wszelkie subtelności narracji. 3 minuta tego odcinka, to – na zasadzie kontrastu - piękne pasaże na sopranie, szczególnie udane w momencie, gdy gitara stoi na zaciągniętym ręcznym. Sekcja, tuż obok, gra zmyślne łamańce, nie brnąc w proste rozwiązania. Duet starszych Panów dotkliwie zdobi ten fragment koncertu konwulsyjną pogadanką. Gdy gitarzysta zdoła hamować swój rockowy temperament, jakość improwizacji skacze, jak słupek rtęci termometru w pustynnym upale. Nawet, gdy scenę spowija posmak noise’u. Ciekawe, że duże łyki psychodelii, jakie serwuje partnerom Russell, wcale nie szkodzą Butcherowi. W 9-10 minucie gra on zmysłowe, kwaśne pętle, bystre pasaże, a wszystko na tle delikatnie eskalującej się gitary, pozostającej na suchym fuzzie. Wytłumienie za moment, też przesączone jest rozedrganą percepcją. Russell, wszakże, nieustannie kipi energią, prądem, meta rockowym temperamentem, o który niewielu z nas podejrzewałoby go. Nawet teraz, gdy improwizacja prawie stoi w miejscu i czeka pokracznie przed zaciągniętym semaforem. Butcher wchodzi do tego tygla emocji bez chwili zawahania, a potem wychodzi bez szwanku (na dowód ekstaza w wąskiej tubie sopranu). 20 minuta, to kolejna, hałaśliwa wolta, a w roli odpowiedzialnych, każdy z muzyków. Choć cała para idzie z zagotowanej gitary! I znów uspokojenie narracji zmienia nam numer traku na krążku. Tenor u progu tego odcinka jest podejrzanie ciepły w tonie, ale ma także trochę niecnych zamiarów. Gitara plumka na boku i łapie oddech. Kontrabas rezonuje i kipi kinetyką pudła. Ten moment koncertu, to świetny przykład na dobrą kooperację w kwartecie, wysoki poziom komunikacji i nadprodukcję wzajemnej empatii. Gitara oczywiście rozrabia, tu akurat mając sprzymierzeńca w drummerze, który do tej pory raczej komentował, niż stawiał pytania. Emocje znowu osiągają stan wrzenia na gitarowych przetwornikach. Acid free improve? – pyta zbałamucony recenzent. Tuż obok, cuda w tubie saksofonu, który imituje gitarzystę i jest wyjątkowo precyzyjny, w tym co robi. Wiele fragmentów koncertu dyktuje Russell, w wielu momentach pozostali muzycy czekają na jego ekspozycje. Ta foniczna przewaga nie zawsze bywa atutem nagrania, z drugiej jednak strony, stanowi spore zaskoczenie dla odbiorcy, któremu wydawało się, że wie, czego może się spodziewać po takim składzie personalnym. W 11 minucie trzeciego interwału, sopran bierze narrację w usta i rwie nam włosy z głowy swoją najlepszą, tego wieczoru, jednooddechową ekspozycją. Partnerzy także idą ku eskalacji i tryskają artystyczną spermą po ścianach. W finale recenzent nie może nie docenić świetnej roboty Butchera. Być może nigdy dotąd nie miał w pobliżu swojej tuby tyle prądu! Wybrzmiewanie nagrania w tej części jego instrumentu pachnie wręcz industrialnie! Cóż za emocje!




Evan Parker/ John Edwards/ John Russell ‎Walthamstow Moon ('61 Revisited) (ByrdOut, LP 2017) ‎

Zasłużyliśmy na chwilę akustycznego wytchnienia. Udajemy się do Starego Kina w miejscowości Walthamstow. Listopad 2016, a na podeście, tuż przed głuchym ekranem, ponownie spotykamy Johna Russella, który tym razem dzierży w dłoniach gitarę akustyczną. Wspomagać go będzie para odwiecznych przyjaciół, czyli Evan Parker na saksofonie tenorowym i sopranowym oraz John Edwards na kontrabasie. Limitowany winyl przynosi nam 36 minut muzyki, podanej w sześciu częściach.

One. Drobna, delikatna, stosunkowo molekularna ekspozycja, przesycona dobrą synergią, skuteczną komunikacją i oczywistą, w przypadku tych muzyków, empatią. Płynna, wartka, niezgrzytliwa narracja. Nadpobudliwy na ogół Edwards, gra swoje, siedząc cicho, niczym mysz pod miotłą. Pięknie smyczy starszyźnie w tle. Two. Parker sięga po sopran, Russell śle mikro pozdrowienia wprost z gryfu gitary, Edwards zaś wpada w barokowy nastrój. Choć pozbawiona sonorystyki, najlepsze wrażenie sprawia niebanalna gitara. Jej improwizacja jest szczegółowa, skupiona na detalach, czysta i nienapastliwa. Prawdziwe Stare Kino. Three. Tenor, smyk i flażolety – rozpoznawalne schematy, świetne interakcje, wszakże bez jakichkolwiek zaskoczeń. Satysfakcja słuchacza jednakże  100%-owa. Starsi Panowie plotą swoje odwieczne mantry i są bezdyskusyjnie szczęśliwi. Four. Muzycy wchodzą w ten fragment od strony ciszy, w skupieniu, dźwięk za dźwięk. Tenor na wdechu, struny kontrabasu w drżeniu, gitara gładka, jak woda w górskim strumieniu. Zdecydowanie najspokojniejszy odcinek spektaklu. Złośliwy recenzent mógłby nawet skonstatować, iż muzycy w tym momencie delikatnie przynudzają.  Five. Poprzedni utwór zaczynał się w ciszy, ten wyłania się z gęstej mgły. Sopran powraca, na strunach obu pozostałych instrumentów trochę nerwowo. Subtelna eskalacja (doskonały Parker!). Narracja ciągle jest lekko wycofana. Jakby muzycy nie chcieli, w okolicznościach kinowych, zbytnio się napocić. Ciekawa mandolina na gryfie gitary. Edwards sprawia wrażenie faceta, który przyjął pigułki na spowolnienie pracy serca (czyżby noc po ciężkim dniu?). Molekularne cudeńka bez nadmiaru emocji. Six. Na finał rozkołysany tenor, smyk na kontrabasie, tu w głębokim tle i gitara zawieszona na pojedynczej strunie. Popołudniowa herbatka zdecydowanie bez porcji rumu. Wybrzmienie bez ekscytacji.




John Edwards/ Olie Brice  At Iklectik (Confront, CD 2017) ‎

Wracamy do londyńskiego Iklectik. Luty 2017, na scenie John Edwards i Olie Brice – oczywiście dwa kontrabasy. Jednoaktówka, 24 minuty zaledwie.

Dwa odpowiednio wyważone kontrabasy, nasmarowane smyki i struny gotowe na każde wyzwanie. Od czasu do czasu, w początkowej części koncertu, tryskają mikro eskalacjami, czujnym rozszarpywaniem strun. Techniki gry eksplodują, jak z rogu obfitości. Raz jeden, raz drugi, ty w taki sposób, a ja w inny. Zdrowa rywalizacja, która sprawia, że każdy z muzyków od startu do mety koncertu będzie pozostawał w stanie permanentnej zmiany. Recenzent nie wie jeszcze dokładnie who is who na scenie (oba strunowce brzmią bardzo podobnie), ale uczony doświadczeniem, podejrzewa, iż dźwięki z prawej strony sceny, to skutek aktywności Edwardsa. Już w 5 minucie intensywność gry obu muzyków osiąga pierwszy szczyt. W 10 minucie proponują nam dynamiczne zjazdy i podjazdy na gryfach, okraszone pikantnym sonore. W 12 minucie dopada nas szczypta konwulsyjnych wyścigów, ale też zabawy i zdrowego poczucia humoru. W 16 minucie ekscesy perkusyjne, a zaraz potem nostalgia upalonej ballady. Trzy minuty później dużo sonorystyki, ale czynionej trochę w estetyce muzyki dawnej (smakowite, barokowe pasaże!). 22 minuta, odrobina zapasów, siłowania się na rękę, na szczęście bez wskazania zwycięzcy. Ostatnia minuta, to galop, także stopping, no i garść sonorystyki. What ever you want!




Mike Caratti / Rachel Musson / Steve Beresford ‎ Hesitantly Pleasant (Iluso Records, CD 2017)

Ostatni spektakl dzisiejszej opowieści odbędzie się w londyńskim Vortexie (styczeń 2017). W roli seniora rodu – Steve Beresford na fortepianie i elektronice, w roli zuchwałych aspirantów – Rachel Musson na saksofonie i Mike Caratti na perkusji (jeśli pamięć nie zawodzi recenzenta, to gość z Kanady). Siedem odcinków z tytułami, niespełna trzy kwadranse muzyki.

One. Bogate perkusjonalia, wysoko osadzony saksofon, zmyślne, intensywne preparacje piana - gęsta, dość dynamiczna ekspozycja startowa, pełna brutalnego piękna, tak charakterystycznego dla free improve. Caratti, tryskający energią, tańczy na werblach, jak młokos i bawi się grą. Muzyk z drobnymi pokładami adhd, zaszytymi w sposobie postępowania. Beresford wplata w piano kilka fonicznych faktów wprost z komputera, co czyni z gracją i sporym umiarem, wbrew gorącemu temperamentowi, który zwykliśmy mu przypisywać. Muzycy po paru minutach udanie wchodzą w spokojniejsze obszary, niezbyt bogate w sonorystykę, ale pełne dobrze opowiedzianych historii. Two. Dynamit free jazzu eksploduje niezwykle efektownie. Muzycy drążą skałę, są konsekwentni w działaniu. Mnóstwo ciekawych, niebanalnych rozwiązań dźwiękowych, także impulsywnych zwarć w półdystansie. Krótszy epizod, ale znaczący dla jakości całej płyty. Three. Spokojne intro piana, wprost z klawiatury. Perkusjonalia w charakterze ornamentu, delikatnie gwałcone ubrudzonym soundem saksofonu. Słodycz umyka, narracja się plącze, jak kłębek wełny w łapach kocura i step by step gęstnieje. Instrumenty lepią się do siebie, dyskutują, by za moment melancholijnie zrestartować. Four. Jakby powykręcany rytmicznie ragtime tryska z klawiatury Beresforda. Wytłumiony po chwili, buduje nową balladę, która pęcznieje i może już straszyć dzieci po nocach. Subtelny galop, niczym puenta. Five. Rodzaj ciągu dalszego poprzedniego epizodu, ale z bardziej wyeksponowanym saksofonem, który pnie się ku górze i rysuje błyskotliwie bohomazy na mokrym nieboskłonie. Drummer nie pcha się na front, robi, co mu dusza podpowiada, świetnie komentuje i czeka na przebieg wydarzeń. Six. Improwizacje na płycie są poukładane, nie za długie, nie za krótkie - dodatkowy punkt za kompozycję całości! – notuje pilnie recenzent. Tu, rozgrzana Rachel płynie niezwykle zwinnie na szybkim sopranie, co cieszy szczególnie. Zwłaszcza, że od dawna nie słyszeliśmy incydentów sonorystycznych, a to może finalnie spłycić entuzjazm piszącego te słowa. Seven. Jakby na życzenie, garść pianistycznych preparacji, szum i wrzask w tubie saksofonu i rezonujące talerze w towarzystwie dzwoneczkowej symfonii. Powrót do początku, dotkliwe ciosy, wymiana zdań kończonych wykrzyknikami. Sporo udanych, wzajemnych imitacji. Rachel znów kreśli dobrą opowieść, jakby puentując swój bardziej niż udany występ (wspierają ją wodotryski preparacji Steve’a!). Ostatnie trzy minuty, to czas wybrzmiewania, pulsacji saksofonu i perkusjonalii w stanie spoczynku.

  

*) ang. Co dzieje się w zjednoczonym królestwie wolnej improwizacji. Kategoria: seniorzy rodu.




czwartek, 25 stycznia 2018

Endless Voids! Dead Neanderthals’ Orchestra and Rocky Horror Sound Show!


Dwudziesty pierwszy września 2014 roku. Sala Teatru w Tilburgu (Holandia), zwana Incubate. Na scenie ośmiu aktorów/ muzyków ubranych w czerń i niezliczone odcienie szarości (przynajmniej tak podpowiada wyobraźnia recenzenta). Ogromny zestaw perkusyjny, dwa saksofony (także klarnet), dwie gitary elektryczne i dwa silnie okablowane pulpity, generujące dźwięki elektroniczne. Są też strunowe perkusjonalia, a jeden z aktorów będzie używał głosu ludzkiego. Trupa artystyczna zwie się Dead Neanderthals. Liczba osób po drugiej stronie sceny nie jest znana. Spektakl nazywać się będzie Niekończące się pustkowie (Endless Voids). Potrwa blisko 82 minuty. Poznamy go w czterech aktach, na czterech stronach czarnego jak smoła winyla, choć będzie nieprzerwanym ciągiem dźwięków.




Act One. Z samego dna piekła, a może jednak ze szczytu nieba, niezbadane pokłady mroku docierają do nas tłustym dronem. Ziemia drży, niebo pulsuje i wtapia się w jeden wielodźwięk z szelestem i trzaskami płyty winylowej. Elektronika toczy się jak walec, w tempie, które nie przyjmuje na razie jakichkolwiek wartości dodatnich. Narracja trwa, niedostrzegalnie lejąc się przez ręce. Wibrujący odtwarzacz czarnych płyt gra tu jakby własny koncert, a skupiony na detalach fonicznych recenzent, od samego progu spektaklu skutecznie zatraca percepcję źródeł dźwięków. Słyszy jedynie, iż tych ostatnich zdaje się być więcej niż osiem. Meta echo i śmiertelny pogłos czynią swą powinność. Z oddali dociera chrobot plastikowej kostki na gryfie gitary. Wiele mikrozdarzeń akustycznych, sprzężenia rozgrzewających się gitar i amplifikatorów. Narracja, choć stoi nieruchomo, to jednak narasta, zdobiona urywanymi frazami fonii. W 10 minucie jesteśmy już w samym środku samoeskalujących się dronów, których liczba rośnie w postępie geometrycznym. Świata dark ambientu nie opuszczamy jednak choćby na ułamek sekundy. Słychać mikroincydenty saksofonów i gitar, ale z odległości kilku lat świetlnych. Elektronika, świadoma swych czynów, zaciemnia obraz koncertu.

Act Two. Napięcie na zwojach kabli rośnie. Dęte orgie czynione są na kosmicznych amplifikacjach. Fale mokrego ambientu wietrzą nam receptory słuchu. Dzikie serca i tryskające fontanny dźwięków. Niektóre z nich, już teraz, sięgają granic przesteru. Groza chwili bieżącej zawłaszcza coraz większą przestrzeń. Drony ścielą się gęsto, słuchać gitarowe pasaże, skąpane w płomieniach. Wsłuchaj się w to i nie zadawaj wielu pytań, a nagroda będzie wielka! – recenzent notuje w kajecie kolejną mądrość ludową. Dzika, niezbadana przestrzeń, jakby z cudzej galaktyki. Meta noise, ultra live ambient. Pod koniec tej strony winyla robi się z tego niezła zawierucha. Gitary zdają się być fonicznie rozpoznawalne, czego nie można powiedzieć o pozostałych instrumentach.




Act Three. Start nowych dopalaczy! Energia kinetyczna koncertu pęcznieje. Każdy z muzyków zdaje się puszczać wodze fantazji. Drony prześcigają się w eskalacjach, rodzaj upiornego konkursu piękności. Perfekcyjnie dotkliwe, błyskotliwie doskonałe! – notuje upocony recenzent, a kajet rozpada mu się w rękach. Saksofony krzyczą i wydają piski. Giną jednak pod ciężarem bloków skalnych gitar i elektroniki. W 5 minucie pojawia się – z odległej czasoprzestrzeni – perkusyjny, prawdziwie żywy beat! Obsesyjnie rysuje pętle i demonizuje cały spektakl! W komentarzu krwiożercze ryki Neandertalczyków, którzy zdają się być podejrzanie żywi! Dzika mantra, taniec śmierci! What a game! Gitary zaplątane w struny, wołają o pomoc, która z pewnością nie nadejdzie. Wybrzmiewanie tego tygla piekielnego zaczyna się tuż przed końcem tej strony winyla. Beat ucieka na złą stronę mocy. E-music czyni obowiązki gaszącego światło.

Act Four. Finał poprzedniej strony zdaje się być jednak pozorny. Gongi i talerze wzywają bowiem na końcowy sabat! Czyszczą przestrzeń, zrywają pajęczyny pod sufitem teatru. Spokojne drony gitarowe, jakby przeczą sytuacji zastanej. Stan oczekiwania na to, co za chwilę może nastąpić. Rytuał inicjacyjny rozpoczęty! Mroczny rytm rysuje bohomazy na zdartej posadzce sceny, którą rozświetla huk rezonującego talerza. Demony elektroakustycznej ceremonii powracają. Multigatunkowość jako nowy gatunek! – cięta reasumpcja recenzenta, który próbuje tłumaczyć dysonans poznawczy tego wydarzenia dźwiękowego. Dronowa symfonia narasta wyjątkowo spektakularnie. Grzmoty barytonu (tenoru) na lewej, kontra drobne kwilenia saksofonu (klarnetu?) na prawej flance. Środkiem sunie salwa dronów rozumnej elektroniki. Doskonałe! Zatop się w tej muzyce i słuchaj niezwykle szczegółowo! – jęczy recenzent, przykuty do jednego z gitarowych wzmacniaczy. Na sam już finał, coś na kształt nowego rytmu, może raczej pulsacji, która topi się jednak w industrialnym chaosie chwili. Respekt! Proces systematycznego wybrzmiewania ma ponadgalaktyczny wymiar i iście orkiestrowy rozmach. Cisza, tuż potem, jak ciekły ołów.




Dead Neanderthals Endless Voids (2LP/ 2CD, Alone Records 2015, AR-056LP & AR-056CD)


René Aquarius – perkusja, instrumenty perkusyjne, Otto Kokke – saksofon, Thomas Ekelund – elektronika, głos, Peter Johan Nÿland – strunowe instrumenty perkusyjne, Dirk Serries i Steven Vinkenoog – gitary, Colin Webster – saksofon i klarnet, Rutger Zuydervelt – elektronika. 



wtorek, 23 stycznia 2018

Vinny Golia! Bobby Bradford! John Carter! Roots Series by Dark Tree!


Francuska oficyna wydawnicza Dark Tree Records nie ma jeszcze specjalnie rozbudowanego katalogu (ciągle pozostajemy w obrębie pierwszej dziesiątki), ale  gościła już kilkakrotnie na tych łamach, wprawiając swoimi produkcjami ogół redakcji w spazmatyczny zachwyt. Nowe rejestracje labelu zazwyczaj krążą wokół osoby doskonałego kontrabasisty Benjamina Duboca, silnie akcentowane są także personalia Daunika Lazro, czy Eve Risser.

Jednakże katalog wydawnictwa Bertranda Gastauta, to nie tylko nowości wydawnicze, ale także Roots Series. W jej ramach dostępne są na razie dwie pozycje. Jedna, to ubiegłoroczna, jesienna premiera, druga zaś jest z nami od dwóch lat, a fakt jej zaistnienia odnotowaliśmy co prawda na Trybunie, ale nie weszliśmy jednak w szczegóły. Dziś obu tym płytom poświęcimy należny im czas.

Dotychczasowe płyty Roots Series koncentrują się na free jazzie zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, powstałym w latach 70. ubiegłego stulecia. Prezentowane koncerty są pierwszymi edycjami, co podnosi kolosalnie wartość artystyczną serii. Ważnymi postaciami obu wydawnictw są kornecista Bobby Bradford i klarnecista John Carter. Temu pierwszemu muzykowi poświęciliśmy już wiele ważnych chwil, podkreślając jego istotny udział sprawczy w niektórych nagraniach Spontaneous Music Ensemble i Detail*), formacji związanych z wyjątkową postacią europejskiego free improv/free jazz, jaką był John Stevens. Dodajmy, iż Bradford, dziś już w dziewiątej dziesiątce zycia, wciąż jest aktywny artystycznie i spotkać go możemy na kilku płytach wydanych w Europie, u boku Frode Gjerstada. 




Vinny Golia Wind Quartet ‎ Live At The Century City Playhouse - Los Angeles, 1979

Tytuł płyty mówi wszystko o miejscu i czasie rejestracji koncertu. Poznajmy zatem muzyków: Vinny Golia na flecie, flecie piccolo, flecie altowym, saksofonie barytonowym oraz klarnecie basowym, Bobby Bradford na kornecie, John Carter na klarnecie i Glenn Ferris na puzonie. Prawdziwy kwartet wietrzny! Autorem i aranżerem wszystkich utworów jest Golia. W trakcie 54-minutowego spektaklu, zapisy na pięciolinii będą niezwykle kreatywnie dewastowane niebanalnymi improwizacjami, a podane zostaną w pięciu odcinkach. Dla ścisłości – jest 13 maja 1979 roku.

Błyskotliwie, zmysłowo, sonorystycznie, z melodią pod pachą i nieskrępowaną intuicją, czwórka wybitnych instrumentalistów rusza na podbój naszych serc. Inspiracja leży na pięciolinii, ale improwizacyjne wycieczki potrafią od startu rwać włosy z głowy recenzenta. W pierwszym odcinku doświadczamy na ogół pasaży w wysokich rejestrach, choć Golia sięga także po baryton. Dyskusje wewnątrz kwartetu są równie piękne, jak precyzyjne. Przekomarzania, utarczki dźwiękowe, z dużą porcją konsensusu, osiąganego w atmosferze krytycznej empatii. Zapisy scenariuszowe czuwają na tyglem dętego szaleństwa, ale nie krępują kreatywności muzyków. Delikatnie sterują sekwencją działań, podpowiadają, może nawet inspirują do aktywności scenicznej. Otwarcie drugiego utworu upiększa spokojna ekspozycja puzonu. Komentarz pozostałych instrumentów jest dość głośny, może nawet odrobinę wulgarny. Niemniej, bystry i precyzyjny, jak wiele innych incydentów tego koncertu. Muzycy rysują temat, nieco braxtonowski w melodyce i strukturze rytmicznej. Baryton znów kreśli zmysłowe pętle i dynamizuje narrację. Klarnet i kornet, w międzyczasie, wpadają w narowiste konwulsje na wysoko.

Trzeci i czwarty fragment spektaklu, to dwie odsłony tego samego scenariusza. Metaharmonie i skale Braxtona znów wiszą w powietrzu, nadając poczynaniom kwartetu cenny nerw dramaturgiczny. Doskonały dialog dwóch klarnetów. Vinny i John plotą niestworzone historie, a my słuchamy tego z uszami postawionymi na sztorc! Tuż potem, ekstatyczne solo tego drugiego! What a game! Komentarze fletu piccolo, kornetu i puzonu – palce lizać! Ten scenariusz pozostawia każdemu z muzyków dużo swobody. Sporo solowych popisów, a sama narracje jest spokojna, chwilami wręcz stoi w miejscu. Świetna pogaduszka kornetu i puzonu. Pod koniec tego odcinka, muzycy dynamizują swoje działania i brną w błyskotliwe wielogłosy. Czwarty, odtrąbiony zostaje przez powrotne podanie tematu. Dobry wstęp do kolejnych, indywidualnych ekspozycji. Powszechne gadulstwo na froncie, from time to time, porządkuje zdecydowany na wszystko klarnet basowy. 8-9 minuta, cztery separatywne historie, które splatają się wątkami i tworzą dramat godny starożytnego Rzymu. Kompulsywny taniec na rykowisku! Swoboda, artystyczna bezczelność pchają kwartet w odmęty pełnowymiarowego free! Rozbudowana pięciolinia tego scenariusza (patrz: okładka), jak się okazuje, pozwala na bardzo wiele! Brawo! Finał koncertu ma molową tonację, jest smutny, wręcz żałobny. Tytuł sugeruje sporych rozmiarów memorial i tak dzieje się w istocie. Narracja jest dotkliwie piękna. Jakby cała płyta już wybrzmiewała. Flet tyczy szlak tego procesu. Wszystkie instrumenty grają wysoko i są zgodne, co do dalszego przebiegu koncertu. Puzon z kornetem, na boku, zgłaszają zdanie odrębne, ale nie naruszają głównego nurtu. Ostatni dźwięk zwiastuje oklaski, jakże zasadne.




Bobby Bradford & John Carter Quintet ‎ No U-Turn - Live in Pasadena, 1975

Pozostajemy w gorącej Kalifornii. Na osi czasu cofamy się o trzy i pół roku. Baxter Lecture Hall, Pasadena. 17 listopada 1975 roku, a na scenie ekscytujący kwintet: Bobby Bradford – kornet, John Carter – klarnet, saksofon sopranowy, Roberto Miranda i Stanley Carter – kontrabasy i William Jeffrey – perkusja. Muzycy najpierw zagrają trzy kompozycje Bradforda, potem zaś dwie – Cartera.  Koncert potrwa 72 minuty i 20 sekund.

Zaczynamy od sztandarowej pięciolinii kornecisty Love’s Dream (znamy ją świetnie, choćby z wykonania wspólnie z muzykami brytyjskimi w roku 1973). Piękny, free jazzowy temat, wyśmienicie podany przez dwa silnie zsynergizowane dęciaki i potężną sekcję rytmiczną (mimo, iż oba kontrabasy nie są, niestety, perfekcyjnie zarejestrowane). Carter i Bradford płynną wspólnym, doskonałym flow, ich improwizacje pętlą się wzajemnie. Kocia empatia, telepatyczna komunikacja i buzująca kreatywność. To cechy konstytuujące genialność tego duetu. Carter na sopranie korzysta z oddechu cyrkulacyjnego, Bradford na kornecie zdaje się czynić to samo, choć na blaszaku nie jest to ponoć fizycznie możliwe. Popisy kontrabasów też noszą znamiona niebanalnych, jakkolwiek w potoku narracji frontmenów, stanowią raczej barwne przerywniki. Muzyka kwintetu przypomina wezbraną rzekę, pełną improwizowanych eksplozji, wszakże bez kantów i dramaturgicznych punktów zawieszenia narracji. Drugi utwór, to początkowo, zejście w sonorystyczne tłumienie emocji. Kontrabas ze smyczkami, kornet na wdechu, dobre talerze. Kameralnie wytrawne, barokowo bogate w pikantne szczegóły. Wykluwanie się z tego synkopowanej, jazzowej narracji nosi znamiona geniuszu, choć ona sama nie trwa zbyt długo. Solo kornetu, to bowiem kolejny stempel jakości tego koncertu.

Trzeci fragment, to temat kornecisty, który podawany jest niezwykle rozwichrowanym tembrem, z plastrami imitacji i repetycji (może szkoda, że oba dęciaki grają po prawej stronie, zbierane przez mikrofony niemal w jednym paśmie). Szczęśliwie, po zagranym temacie, muzycy prowadzą swoje improwizacji na ogół naprzemiennie. 7-9 minuta, to prawdziwa ekstaza w tubie saksofonu sopranowego Cartera, 12-13 minuta, to z kolei, krwiste, free jazzowe solo na perkusji. Tuż po nich szaleństwa na gryfach kontrabasów. Start czwartego odcinka wyznacza nieco hipisiarskie intro drummera. Narracja kontynuowana jest przez wystudzony klarnet, który plecie uroczą balladę (kornet odpoczywa w tej piosence). Smyczki budują nostalgiczny background. Finałowy utwór, to jakby ciąg dalszy klarnetowej ekspozycji, tu o delikatnie semickich skalach. Zaraz potem kornet powraca do gry i daje się zapamiętać przez dłuższą chwilę. Kompozycje Cartera nie mają drive’u charakterystycznego dla tych, które wychodzą spod pióra Bradforda. Bliżej im do kameralistycznej zadumy, osadzonej wszak w tyglu free jazzowych erupcji. Dynamika finału przybiera jednak na sile, a muzycy drążą zakończenie koncertu swobodnym tańcem dętych improwizacji.


****

Warto pokreślić, iż oba wydawnictwa Roots Series zawierają dużo materiału pisanego, a także bogatą dokumentację fotograficzną.




*) po prawdzie pełna monografia Detail wciąż czeka na publikację na Trybunie, a wcześniej … na swoje dokończenie. Pan Redaktor żywi nadzieję, iż jeszcze w tym kwartale tekst ów trafi pod strzechy wielbicieli Johna Stevensa i Frode Gjerstada. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tekst, który powstaje od maja 2016 roku, szczęśliwie rośnie w oczach, bo w tak zwanym międzyczasie, ukazała się płyta Detail z niepublikowanym koncertem z 1982 roku, a redakcja weszła w posiadanie wszystkich nagrań winylowych grupy. 


środa, 17 stycznia 2018

Chaosophy! Stoffner! Schindler! Shepherds of Cats! Camões! Jacobson! Dead Neanderthals! – Kolejna garść świeżaków wymierzonych prosto w twarze nudziarzy odgrzewających stare kotlety!


Nowy Rok wystartował z kopyta! Już mamy okazję słuchać płyt, które w dacie wydania mają wpisany rok 2018! Za moment jedna z nich!

Stary rok wszakże nie odpuszcza, zatem jeszcze czas jakiś będziemy sięgać po nagrania datowane na 2017. Tuż po pierwszej tegorocznej świeżynce, kilka płyt, które dotarły do redakcji w ostatnich dniach grudnia lub pierwszych stycznia. Będzie też nowość wydana w ostatni dzień roku!

I znów przed nami sporo nowych nazwisk, muzyków ambitnych i chętnych przenosić góry, niezmanierowanych złą sławą improwizatorów, gotowych na każde artystyczne ryzyko! Będzie – co oczywiste - muzyka iberyjska, nie zabraknie akcentów polskich, szwajcarskich, niemieckich, włoskich, francuskich i holenderskich. Zapraszam do lektury, a zaraz potem do odsłuchu.




Chaosophy  Who are these people and what do they believe in? (Discordian Records/ Liquen Records, 2018)

Na początek naszej zbiorówki, przykład imponującego tempa edytorskiego. Rejestracja studyjna z początku grudnia ub.r., udostępniona światu już 5 stycznia. I to nie tylko w wersji elektronicznej, albowiem produkcja Discordian ma też wersję CD (dzięki drugiemu wydawcy; patrz: wyżej).

Hiszpańska Walencja, trzech muzyków, którzy przejęli bardzo efektowną nazwę Chaosophy: El Pricto – saksofon altowy i piano elektryczne, Josep Lluis Galiana – saksofon tenorowy i sopranowy oraz Avelino Saavedra - perkusja i … coyote call. Płyta zwie się prowokacyjnie Who are these people and what do they believe in?, składa się z pięciu utworów, które trwają 44 minuty. Muzycy dość swobodnie improwizują, a opis wydawnictwa nie sugeruje, iżby pracowali na wcześniej przygotowanym scenariuszu.

Błyskotliwa batalia na wyostrzone saksofony (Galiana po lewej, Pricto po prawej) i dynamiczny drumming w estetyce Elvina Jonesa. Free jazz pełną gębą, a nawet pełnymi tubami! Rodzaj Filozofii Chaosu? To jednak nie zawody, a raczej wielowątkowa pyskówka. Tembr altu jest bardzo zabrudzony, tenor zaś brzmi czyściej, przez co zdaje się być bardziej spolegliwy w tej bystrej improwizacji. Ognisty taniec, pełen mikro wybuchów w trakcie. Drugi fragment, niczym cisza po burzy, przynosi sonorystyczne wyciszenie, wypełnione plastrami zadumy, które lepią ujścia każdej z tub. Perkusista jest równie wyrafinowany akustycznie i dobrze buduje relacje z saksofonistami. W trzecim odcinku do gry wchodzi electric piano i aura nagrania przyjmuje walory fussion jazzu. Gęsta, dynamiczna ekspozycja, tłusta i do tupania nogą, albo kciukiem po blacie stołu. Free fussion, oczywiście! Gdy Pricto wybija się przed szereg, jego solowe pasaże pachną kwaśnym Return to Forever. Brawo! Kolejny utwór snuje się, jak oniryczna ballada dla tych, którzy boją się inaczej. Intro piana zwinnie komentuje drummer, który przyoblekł się w szaty hippisa. Po niedługiej chwili w rękach Pricto ponownie ląduje alt. Dialog z sopranem jest odrobinę imitacyjny, potem przeradza się w somnabuliczny taniec w wysokich rejestrach. Perkusja ponownie zachęca dęciaki do bardziej energicznych zachowań i czyni to wyjątkowo skutecznie. Ostatni odcinek zaczyna się w dość umiarkowanym tempie. Silna ekspozycja tenoru, z wyrafinowanym, nieco psychodelicznym komentarzem piana, do którego – w międzyczasie - powrócił Pricto. Dynamika samego już finału dobrze reasumuje wartość całego nagrania. Sznyt eklektyzmu wpisany w kod DNA discordiańskiego wydawcy, i tu znajduje swoje odbicie! Świetna płyta!




Florian Stoffner/ Paul Lovens/ Rudi Mahall ‎ Mein Freund Der Baum (Wide Ear Records, 2017)‎

Jakże frapujące spotkanie trzech pokoleń europejskich improwizatorów! Weteran sceny, perkusista zacny i wielbiony, Paul Lovens na małym drumsecie, Rudi Mahall na klarnecie basowym, no i najmłodszy w tym gronie, szwajcarski gitarzysta Florian Stoffner. Płyta‎ Mein Freund Der Baum konsumuje w sobie dwa koncerty tria z kwietnia 2016 roku. Łącznie godzina zegarowa muzyki, cztery części. Panowie zagrają – cytuję za okładką płyty - Composed Free Improvisations.

Zürich. Od startu gitara Floriana (z prądem!) zacina bardzo baileyowsko, palce muzyka ślizgają się po strunach, robią pętle i stawiają zasieki, wchodzą w krótkie utarczki słowne z klarnetem basowym. Lovens, wiadomo, mistrzowsko czyni swoją powinność. To improwizator, który lubi ochłapy rytmu i energii rocka, wpychać pomiędzy szprychy dalece swobodnej improwizacji. Klarnet Mahalla – też bez zaskoczenia – preferuje mikro melodie, sprytne, taneczne synkopy, modulowane kipiącym z każdej części ciała muzyka dobrym humorem. Narracja upstrzona jest krótkimi eskalacjami, które oddzielają wielominutowe, spokojne, acz niepozbawione elementów konfrontacji, przebiegi improwizacji. Stoffner, najbardziej aktywny na scenie, wciąż szuka na gryfie gitary nowych rozwiązań, bez ustanku stara się zaskakiwać starszych partnerów rozwiązaniem dramaturgicznym, techniką artykulacji, czy szalonym pomysłem w stylu a może jednak zagram w ten sposób. Eksploduje pomysłami na molekularne incydenty wyzwolonej improwizacji (recenzent nie potrafi odnaleźć w tych wyczynach wątku composed). Każdy z muzyków snuje jakby swoją odrębną opowieść, jakkolwiek ilość punktów stycznych i interakcji zadowolić może najbardziej wybrednego słuchacza. Muzycy są stale aktywni, ciągle proponują nowe rozwiązania, a ilość ekspozycji solowych przyjmuje na stałe wartość zerową.

Lisbon. Pięć dni później. Początek dynamiczny, wręcz skoczny (ach, ten Rudi!). Gitarowe zawijasy Floriana, jego podstępna nadpobudliwość, potrafią jednak hamować temperament Ojca i Dziadka. Ciekawy pasus – Rudi i Paul grają call & responce, podczas gdy Florian wypełnia cały środek narracji separatywną, wielowątkową powieścią kryminalną! Świetnie się to czyta! Jego niebywałe pomysły narracyjne, przedziwne figury stylistyczne są solą tej improwizacji. Tak, zdecydowanie Derek Bailey może już odpoczywać w spokoju! Uczeń jest nad wyraz pojętny i wyjątkowo kreatywny! W 12 minucie muzycy ekstatycznie schodzą w obszar ciszy. Modulowana gitara snuje się po ścianach i onirycznie wyje do księżyca. Klarnet śpiewa swoje piosenki, lubi dąć w wysoki rejestr. Drumset czyni cuda na talerzach. Wyklucie się z tego pata narracyjnego błyskotliwej eskalacji, to jeden z najlepszych momentów tej dalece wartościowej płyty. Introdukcja ostatniego odcinka pachnie hymnicznym Aylerem. Mistrzowski komentarz gitary! 7 minuta, to przykład perfekcyjnej kooperacji wewnątrz trzyosobowego ciała muzycznego. Wszystko tu do siebie pasuje, aż miło! Tuż potem największy galop na płycie, który tradycyjnie urywa się po kilkudziesięciu sekundach. Na finał oniryczne interludium, po którym muzykom pozostaje już ostatni szczyt do pokonania!




Udo Schindler/ Korhan Erel/ Sebastiano Tramontana  Sound Energy Transformation. 10 bagatelles for electronic & winds (FMR Records, 2017)

Dziesięć opowiastek na elektronikę i instrumenty dęte. To jedna z wielu ubiegłorocznych premier płytowych Udo Schindlera, niemieckiego klarnecisty, saksofonisty, kompozytora i … architekta. Jego muzyczne przygody często koncentrują się na konfrontowaniu żywych instrumentów dętych i elektroniki, skąpanych często w gęstym, elektroakustycznym sosie. Nie wszystkie pozycje, póki co, zryły beret Pana Redaktora, ale jedna – ta najnowsza - warta jest z pewnością prezentacji, być może, jako asumpt do bardziej pogłębionych eksploracji.

Jesteśmy na koncercie w Monachium (Ars Musica, Stemmerhof). Końcówka lipca 2017, a na scenie: Udo Schindler – klarnety, saksofon sopranowy i euphonium, Korhan Erel – komputer i tzw. controllers oraz Sebastiano Tramontana – puzon. Ilość odcinków muzycznych jest już nam znana, a całość potrwa 48 minut z sekundami.

Transformacja energii dźwięku, to kolejny element składowy tytułu płyty, który może być dla nas drogowskazem. Dwa dęciaki, wspierane elektroniką, elektroakustyką, rękoma, które leczą (to a propos controllers). Dziesięć miniatur free improve, z pewnością delikatnie stymulowanych scenariuszami przedprodukcyjnymi (szczegółów jednak nie znamy), które wiodą nas za uszy, szczęśliwie jednak nie na zatracenie. Urywane frazy, klejone elektrowstrząsami Erela, a w opozycji do nich, zwinne, nieco dłuższe pasaże ciekawie brzmiących, żywych instrumentów. Dobra elektronika, która stanowi pomost dla klarnetu i puzonu, rodzaj pasa transmisyjnego dla skutecznej komunikacji. Posadowiona w środku przestrzeni fonicznej koncertu, kreuje niebanalne obrazy. Nie ucieka w schematy rytmiczne, nie jest nachalna, nie ma cech przywódczych. Puzon zaś głównie śpiewa, a klarnet basowy raczej stawia krwawe stemple, ale i on nie jest pozbawiony drobin melodii. Być może w zachowaniu trójki muzyków chcielibyśmy dostrzec więcej emocji, bardziej spontanicznych zachowań, mniej zaś kalkulacji i zadęcia, charakterystycznego dla muzyki współczesnej. Czy te epizody dźwiękowe można nazwać elektroakustyczną kameralistyką? Recenzent nie znajduje dopowiedzi. W każdym razie, zejścia w akustyczną sonorystykę bardzo dobrze robi tej wykalkulowanej momentami improwizacji. W trzecim odcinku narracja potrafi nabrać walorów tanecznych, czego nie spodziewalibyśmy się przed momentem. A wewnętrzny rytm wcale nie jest dyktowany przez elektronikę. W czwartym nasze uszy słyszą dźwięki strunowe i perkusjonalne, co być może jest skutkiem działań Erela. W piątym puzon brzmi jak baryton, a może to jedynie zmutowany sopran. Niespodzianek nie brakuje, a wraz z upływem czasu, rośnie także przyjemność z odsłuchu. Muzycy poruszają się jakby swobodniej, są rozgrzani i gotowi na podejmowanie większego ryzyka. W siódmym napotykamy na rodzaj quasi sonorystycznej ballady, ciekawie zdobionej okruszkami elektroniki. W ósmym burczenie i gadulstwo puzonu, w kooperacji ze świetnymi komentarzami sopranu, budzą uśmiech i radość po obu stronach sceny. W dziewiątym Erel brzmi jak piano, a w finale, który jest uroczym slow bluesem, gra na nieistniejącym zestawie afrykańskich bębnów. Doprawdy, jest tu na czym zawiesić ucho. Być może jedynie tytuł płyty brzmi nieco zbyt groźnie.




Ayako Ogawa & Shepherds of Cats & Vj Pietrushka  Ayako Ogawa & Shepherds of Cats & Vj Pietrushka (Fanfare, 2017)

Z polsko-brytyjską formacją Pasterzy Kotów zetknęliśmy w ubiegłym roku dwukrotnie, omawiając ich produkcje dla manchesterskiego Tombed Visions. Dziś pochylamy się nad inną ich ubiegłoroczną produkcją, wydaną w ramach własnej inicjatywy artystycznej Fanfare. Tradycyjnie już wydawnictwo SoC nie ma tytułu, ma zaś rozbudowany aparat wykonawczy. A zatem: Ayako Ogawa – glos i fortepian, Darek Błaszczak - gongi, misy tybetańskie, różne obiekty ceramiczne oraz przedmioty życia codziennego, Adam Webster – wiolonczela i głos, Aleksander Olszewski - różne bębny etniczne i piszczałki, Jan Fanfare -gitara. Sesja miała miejsce w Ośrodku Postaw Twórczych we Wrocławiu, 29 i 30 kwietnia 2016. Przed nami 50 minut sporych emocji, podanych w sześciu odcinkach!

Shepherds of Cats to przykład muzycznej anarchii w najczystszym wcieleniu! Postrockowy sznyt wrośnięty w tę muzykę, konstytuuje zachowania muzyków. Pulsuje rytm, który zdaje się być zaszyty w rdzeniu kręgowym dość swobodnie prowadzonych improwizacji. Instrumenty strunowe, przedmioty nieprawdopodobne, niebanalny etno-sztafaż, prąd i energia. Kocia zwinność (a jakże!), umiejętność budowania napięcia, snucia niepokoju, pełnego wokalnych ornamentów, ponadgatunkowa, artystyczna bezczelność – wszystko to wpisane jest w DNA formacji. Nie brakuje transu, zdrowej psychodelii, kwaśnych rozwiązań dramaturgicznych. Szczypta elektroakustyki, field recordings i tego, co pod ręką. Gitara, która plecie separatywne mantry, stoi na straży ładu i porządku tego kreatywnego chaosu, niczym kurator szaleństw uprawionych przez pozostałych muzyków. Wrzący tygiel emocji i nadprodukcja wyłącznie konstruktywnych pomysłów na rozwój poszczególnych opowieści. W składzie nie ma instrumentu odpowiedzialnego za niskie częstotliwości, ale mimo to, ziemia aż drży w posadach. Bębny pulsują, a gitara rysuje synkopy na hartowanym szkle. Muzycy nie mają jakichkolwiek hamulców, a dźwięki płyną wartkimi strumieniami, nie napotykając na rafy, czy przeszkody nie do pokonania. W czwartym odcinku dopada ich obsesyjny rytm, który zdaje się decydować o wszystkim. Gitarzysta, stale przyczajony na prawej flance, opowiada swoje i ma duże grono słuchaczy. Nagle inwazja piana wywraca ten pociąg do góry nogami i tworzy niebywały dysonans akustyczny. Niczym wejście smoka! A na koniec dostajemy kocie wokalizy. W piątym fragmencie pachnie oniryzmem na dwa kilometry. Pikantnie i złowieszczo. Narracja rozkwita jak łąka wiosenną porą, pełna koniczynek w fazie wzrostu. Ale narasta, jak diabelska burza. Gitara obsesyjnie repetuje, zwiastując finał płyty, w trakcie którego muzycy doskonale bawią się stertą happy toys, odnalezionych na dnie kufra! Piękna podróż dobiega kresu!




João Camões/ Jean-Luc Cappozzo/ Jean-Marc Foussat  Autres Paysages (Clean Feed, 2017)

Nie pierwsze dziś spotkanie żywych instrumentów z progresywną, współczesną elektroniką. Mieszanka młodości z doświadczeniem, a bodaj ten najbardziej obyty w świecie muzyki improwizowanej pracować będzie na kablach! A zatem poznajmy muzyków w kolejności, w jakiej zostali oni wymienieni na okładce płyty: João Camões – altówka i obój, Jean-Luc Cappozzo – trąbka, flugelhorn i flet (harmoniczny) oraz Jean-Marc Foussat – elektronika, przedmioty różne i głos. Dysk Autres Paysages, który dostarcza znany edytor portugalski, trwa 54 minuty i składa się z trzech improwizacji, zarejestrowanych w trakcie dwóch studyjnych okoliczności, we Francji, w roku 2015 i 2016.

Multiplikujące się stado dzikich ptaków tapla się w nawałnicy rytmu, opuszczanej na muzyków wprost z nieboskłonu. Wielowymiarowe środowisko elektroakustyczne drży i wibruje. O tak, na kablach Jean-Marca można wyczarować każdą rzeczywistość. Tuż obok, nie zawsze w środku tego tygla czarów fonicznych, zagnieździły się dwa żywe instrumenty – trąbka i altówka. Niemniej narracja jest zwarta, dość płynna, kolektywna, z odrobiną przestrzeni na akustyczne fanaberie Cappozzo i Camõesa. Rodzaj współczesnej kameralistyki, upstrzonej elektroniką, która nie lubi tracić niczego z pola widzenia. Z czasem poziom jej inwazyjności szczęśliwie maleje, dzięki czemu recenzent ma o czym pisać. E-music komentuje, buduje most pomiędzy trąbką, a altówką, czasami sprawia też wrażenie parasola ochronnego. Oczywiście na końcu języka piszącego te słowa, zawiesza się kilka pytań retorycznych o tzw. wartość dodaną, jaką wnoszą do tej improwizacji manipulacje na kablach. Muzycy, jakkolwiek, nie generują na tym etapie występu nadmiaru energii kinetycznej, raczej dawkują nam emocje. Być może całej narracji przydałby się kontakt z nożycami producenckimi. Z drugiej jednak strony, każde takie działanie pozbawiałoby nas kilku naprawdę frapujących dźwięków, zwłaszcza tych, za które odpowiedzialny jest portugalski altowiolinista. Mimo wszakże kilku wyżej zasygnalizowanych ambiwalencji, recenzent musi przyznać, że finał pierwszego utworu jest bardziej niż ekscytujący. Napięcie rośnie, muzycy napinają muskuły, wyobraźnia buzuje. Trąbka osiąga stan wrzenia, viola rysuje dynamiczne pasaże, a e-music sieje grozę, godną każdego odcinka nowej serii Twin Peaks. A samo wybrzmiewanie jest traumatycznie błyskotliwe! Na starcie drugiego odcinka znów spod kabli wysnuwają się złowieszcze klimaty, tu odrobinę oniryczne, smukłe i strzeliste. Pląsy żywych kreślą linię zycia, która może się za moment urwać w pół zdania. Nadmiar tych ostatnich na przedzie narracji mobilizuje Foussata do większej aktywności, co nie sprzyja jakości improwizacji w tym akurat momencie. Wszakże 15 minuta i garść udanych imitacji trąbki i altówki ratuje smak estetyczny tego fragmentu. Ostatni utwór płyty wnosi trochę nowych dźwięków, zarówno tych syntetycznych, jak i akustycznych. Słyszmy … szczekające psy, które zwiastują dobrą, zwinną eskalację (co służy przecież każdej improwizacji), a na finał dźwięki oboju i fletu, trochę na zasadzie dramaturgicznej przekory, choć na wysokim artystycznie poziomie. Ostatni dźwięk dopada wszystkich w atmosferze wzajemnego zrozumienia.




Il Sogno  Birthday (Gotta Let It Out, 2017)

Moonbow  When The Sleeping Fish Turn Red And The Skies Start To Sing In C Major I Will Follow You Till The End (ILK Music, 2016)

Przed nami krótka wizyta w Kopenhadze. Tam właśnie rezyduje polski kontrabasista Tomo Jacobson (przy okazji, syn Marcina, znanego w dawnych czasach animatora kultury muzycznej w kraju nad Wisłą!). Najpierw trio, potem septet, każdorazowo z tym właśnie muzykiem w roli wiodącej.

Trio zwie się Il Sogno. Obok kontrabasisty tworzą je: Oliver Laumann na perkusji i Emanuele Maniscalco na fortepianie. Płyta Urodziny dostępna jest na winylu i trwa 35 minut, przynosząc dziesięć utworów (rejestracja studyjna z Brescii, wrzesień 2015r.). Trzy odcinki powstały na pięciolinii (dwa autorstwa Toma, jeden Ennio Morricone), pozostałe zaś są stosunkowo swobodnymi improwizacjami.

Każdy dźwięk płynie tu melodycznym korytem. Minimalistyczna pracy pianisty i kontrabas w stanie ciągłego, nerwowego ruchu, udanie wspierany przez perkusistę. Trochę, jak ilustracja do filmu w stylistyce noir. Już jako druga w zestawie, piosenka Morricone, którą zna chyba każdy, piękna, do wielokrotnego nucenia. Następujące potem improwizacji są zgrabne, precyzyjnie ułożone w głowach muzyków, wykoncypowane do drugiego miejsca po przecinku i dalece… swobodne. Dużo w nich ciszy, nieśpieszności, ale także tajemniczości, wielokropków i niedopowiedzeń, zdań i myśli urywanych w pół słowa. Narracja jest wartka, nasączona melodiami. Trio jest strukturalnie niezwykle demokratyczne, poziom synergii wysoki, a kooperacja nienaganna. Najbardziej wszak kreatywnym muzykiem zdaje się tu być właśnie Tomo. Miesza narracje, zmienia techniki gry, robi szum wokół siebie. Pianista woli pozycję wyczekującą, bez potu na rękach. Drummer najlepiej zaś czuje się w roli niebanalnego akompaniatora. Reasumując – bez rewolucji, dla samej przyjemności słuchania.




Moonbow, czyli septet grający kompozycje Tomo i płyta z roku 2016, o być może najdłuższym tytule w historii nowoczesnej Europy: When The Sleeping Fish Turn Red And The Skies Start To Sing In C Major I Will Follow You Till The End. Ten winyl składa się z sześciu utworów, trwa 38 minut i tyleż sekund. Nim przejdziemy do jego omówienia, lista płac: Danielle Dahl i Maciej Kądziela – saksofony altowe, Mads Egetoft  - saksofon tenorowy, Kresten Osgood – perkusja, Anton Jansson – gitara elektryczna, Lucas Leidinger – fortepian (grand piano), Tomo Jacobson – kontrabas. Nagranie studyjne z Kopenhagi (data nieznana redakcji).

Start tego bardzo ciekawego wydawnictwa upływa nam przy niebanalnym intro gitarzysty. Trochę zadziorów, szczypta kwasu i możemy zacząć dynamiczną ekspozycję pierwszego tematu na płycie. Jest zwinny, ma silnie zarysowaną linię niskich częstotliwości (walking Tomo na ostro!). Dęciaki skwierczą melodycznie, są kolorowe i wesołe. Piano wchodzi tuż potem i jest kompatybilne ze współpartnerami. Tylko gitara wciąż miesza, nieustannie staje okoniem i zdaje się być tu elementem… najbardziej kreatywnym. Improwizacje tuż potem zdecydowanie na temat, nieprzegadane i celne artystycznie. Prawdziwy jazz, Man! Tematy i melodie skomponowane przez Jacobsona smakują komedowskim polotem i rysunkiem dramaturgicznym. Zdecydowanie dają się śpiewać i tupać nogami (no i ta iskrząca gitara, rodzaj fermentu, dysonansu akustycznego, niczym wisienka na torcie!). Narracja jest gęsta, dzieje się naprawdę wiele, a każda indywidualna improwizacja czyni radość w uszach słuchacza. W trzeciej piosence dopadają nas rzewne, molowe zaśpiewy saksofonów, które płoną słowiańskim temperamentem, choć nasi są tu w mniejszości. Nawet jeśli temat kompozycji podany jest precyzyjnie, a ramy czasowe ekspozycji solowych wyznaczone co do sekundy, muzyka potrafi lubieżnie rozwarstwić się i uciec w kolektywne, i dojmująco urocze improwizacje, posadowione dramaturgicznie wyjątkowo daleko od zadanego tematu. W czwartym dzieje się podobnie. Melodia jakby się mutowała, gęstniała jak ciepły budyń. Upalone lonty śmiało prowadzą muzyków na free jazzowe pole całkowitej swobody wyboru. I tak dzieje się w istocie! W piątym i szóstym odcinku duch Alberta Aylera płonie i oświetla drogę do finału płyty. Gitara – w międzyczasie - znów stawia krwawe stemple: psychodelia w służbie noise! Brawo! A słowiańskie dusze saksofonów czynią swą powinność i zwiastują uroczyste zakończenie.




Dead Neanderthals  Organ Donor (bandcamp selfreleased, 2017)

W jego oczach widać było panikę. Co by się stało, gdyby dowiedzieli się, że jeszcze nie umarł? Co by się stało, gdyby dowiedzieli się, że nie był nawet człowiekiem?

Ten cytat z bandcampowej strony formacji Dead Neanderthals nie mógł nie paść w tej recenzji, zwłaszcza, że przed nami 15 minutowa petarda muzyczna o jakże kojącym tytule Dawca Narządów!

Otto Kokke – saksofon i syntezator oraz René Aquarius – perkusja. Napisane i nagrane w grudniu 2017 roku, wydane ostatniego jego dnia. Kursywa użyta przed momentem zdaje się być konieczna, albowiem fakty są następujące: Nie da się pisać o tej muzyce, trzeba jej koniecznie doświadczyć! Play loud and stay crazy! Dron saksofonu, wspieranego wulgarnym syntezatorem vs. obsesyjny, perkusyjny beat metal! To nasze środowisko foniczne. Doom-rockowy walec z improwizacją zaszytą w procesie permanentnego, acz powolnego narastania wielodźwięku generowanego przez Kokke. Niczym nalot dywanowy! Lotni, kryj się! To być może nie jest to do końca wytłumaczalne, ale owo muzycznie przeżycie zdaje się być esencjonalnie doskonałe. W 8 minucie saksofonista jakby włączał nowy dopalacz w swoim megadronie. Ta pieśń potępionych, to rodzaj hipnotycznej mantry, która nie musi przynieść oczyszczenia. A syntezator mocy działa (wyraźnie słyszalny od 11 minuty). Dron, który zagryza dron! Finałowa ściana dźwięku oznaczać może tylko jedno – play it again! Tak – przycisk repeat śmiało służyć może do wielokrotnego użytku.



środa, 10 stycznia 2018

Matthias Müller! Bistre… Attacca… Für Hannes!


Niemiecka muzyka improwizowana zawsze stała silnym puzonem! To fakt bezsporny i niewymagający na tych łamach szerszego uzasadnienia.

Po śmierci bodaj najbardziej w ostatnich latach spektakularnego niemieckiego puzonisty, Johannesa Bauera, sytuacja ta w wymiarze artystycznym nie uległa jednak zmianie. Być może muzykiem, który w sposób najbardziej wartościowy niesie pręgierz odpowiedzialności za jakość puzonowych improwizacji po drugiej strony Odry, jest obecnie… Matthias Müller!

Temu doskonałemu, 46-letniemu muzykowi poświęciliśmy już trochę czasu na Trybunie. Dla zapominalskich drobne przypomnienie. Całkiem niedawno na listę najlepszych płyt roku 2017 delegowaliśmy jego debiutancką płytę solową o dość oczywistym tytule Solo Trombone.

W dzisiejszej opowieści zawiesimy ucho nad najnowszą płytą Matthiasa, poczynioną przez trio, funkcjonujące pod nazwą własną Bistre. Tuż potem posłuchamy nagrania nieco starszego, które jednak w ciekawy sposób koreluje z tym pierwszym, a na sam koniec sięgniemy po koncert trzech puzonów, które oddają hołd… Johannesowi Bauerowi, co piękne zepnie tę puzonową epistołę.




Jak czytamy dalej….

Ta historia miała miejsce w berlińskim Studiobörne 45, dokładnie 25 lipca ubiegłego roku. Matthiasowi Müllerowi na puzonie, towarzyszą - Guilherme Rodrigues na wiolonczeli i Eric Wong na gitarze. Pięć swobodnych improwizacji z tytułami, 42 minuty. CD wydany przez Creative Sources nazywa się As We Read Along..., firmuje go zaś formacja Bistre, której nazwę na okładce uzupełniają imiona i nazwiska muzyków.

One. Wiolonczela i gitara na flankach, polerują i rozgrzewają struny, puzon zaś prycha i szeleści w samym środku przestrzeni fonicznej spektaklu. Trzy strumienie dźwięków płyną nieśmiało i delikatnie ze sobą konweniują. Gitara brzmi czysto, jakby była niemal pozbawiona amplifikacji. Narracja step by step narasta, gęstnieje, ale sam proces jest zdecydowanie powolny. Sprytne, molekularne, szczegółowe improwizacje. Każda z nich posuwa się do przodu stosunkowo odrębnym korytarzem. Po 7 minucie, muzycy pięknie szukają ciszy w podmuchach letniego wiatru, wchodząc w intrygujące relacje, zmysłowe przytulanki, kontrapunkty, mrugnięcia okiem. Two. Oniryczna wiolonczela, obok mikroprychania puzonu, półdrony gitary. Rezonans, tłoczenie spokojnego nerwu zaszytego w rdzeniu tej narracji. Już teraz muzycy sugerują, iż skupiony odsłuch ich poczynań może być dla nas gwarantem orgazmu fonicznego. Błyskotliwie doskonały pasus! More than Sustained Piece in Three Streams! – krzyczy w obcym sobie języku recenzent, gdyż właśnie przypomniał sobie koncepcję trwających dźwięków Johna Stevensa. Odrobina prądu na wybrzmieniu soczystej gitary Erica. Three. Subtelne przekomarzania, słodkie interakcje, precyzja, mnogość małych dźwięków, jak stąpanie po kruchym lodzie. W 3 minucie rodzaj mikroeskalacji, czynionych w ramach dialogów uprawianych półgębkiem, niedaleko od ciszy. Tuż potem temperatura improwizacji wzrasta – świetny wybór dramaturgiczny. Od szczegółu do ogółu – efektem płynna, zazębiająca się narracja, która w intrygujący sposób wytraca impet i stawia znaki zapytania. Wybitna sonorystyka puzonu podkreśla efekt całości! Wiolonczela brnie w imitację! Jakże soczysta preparacja! Brawo! Gitara majstruje na boku, ale ma ręce na kołderce. Tajemniczy finał najdłuższego utworu. Four. Muzycy znów stoją na skraju ciszy, aż strach wziąć głębszy oddech. Szum wiolonczeli, westchnienia puzonu, gitarowe, suche molekuły. Krok ku eskalacji uroczy, głęboki i celny. Puzon buduje drony, pozostałe instrumenty snują się po strunach. Szybki powrót do mikrodźwięków, bogaty w pomysły i przemyślenia dramaturgiczne. Puzon w ekstazie? Tak, to już norma w drugiej części nagrania. Five. Pieśń pożegnalna trwa niespełna cztery minuty. Pełna jest jednak akustycznych fajerwerków. Szorowanie powierzchni płaskich i owalnych, wydmuchiwanie dużych porcji powietrza, raczej dynamicznie, niż w oparach sonore. Zmysłowe pętle, powtórzenia, które skręcają się w jednodźwiękowy zwój. Beautifully!




Oh, te emocje!

Na osi czasu cofamy się o sześć, a nawet siedem lat! Matthias i jego puzon spotykają na swojej drodze – podobnie jak akapit wyżej – dwa instrumenty strunowe. Pierwszym jest tym razem bas (opis płyty nie precyzuje dokładnie, jakiego rodzaju jest to instrument, wszakże, jak się przekonamy za moment, to raczej gitara basowa; może to też być silnie amplifikowany kontrabas). Za wydawanie tu dźwięków odpowiedzialnym będzie Axel Haller. Drugim strunowcem ponownie jest gitara elektryczna, tym razem jednak z dużą dawką prądu! A muzyk, który będzie ją miał w dłoniach, w paszporcie kanadyjskim ma napisane - Dave Bennett. Panowie przyjęli nazwę Attacca (celny wybór!), płyta zaś nazwali O' The Emotions! (kolejny dobry wybór!). Dziesięć odcinków muzycznych potrwa równo trzy kwadranse. Wydawcą jest Schraum Records, a nagrania powstały w Berlinie, we wrześniu 2010r. i lutym roku kolejnego.

1. Starsza siostra Bistre jest bardziej szorstka w dotyku, lepi się do rąk i ma silnie elektryczny, rockowy posmak. Epitet noise ma w jej przypadku rację bytu. Puzon ponownie króluje na środku (ale nie w każdym fragmencie; płyta składa się z dwóch sesji), ma brudny, omszały tembr, siarczyście skowycze od samego startu. Sama narracja podszyta jest rytmicznym, konwulsyjnym nerwem. 2. Ten epizod jest bardziej cielesny, zwarty, wręcz hałaśliwy. Puzon atakuje lewą flanką. Głośna, zadziorna zabawa w improwizację. Tuba blaszaka zdaje się być wypełniona gorącym, ciekłym helem (a może nawet … piekłem!). Bas pędzi środkiem i rwie posadzkę studia nagraniowego. Dudni jak walec i razem z puzonem błyskotliwie eksploduje! Ponownie rytm trzyma muzyków w ryzach. 3. Elektroakustyczne drony z gitary, a może raczej z puzonu (recenzent przeciera uszy ze zdumienia!). Pląsy gitary pachną oniryzmem na kilometr i dochodzą jednak z innego fragmentu czasoprzestrzeni. Rodzaj tańca na wodzie, przy burknięciach basu. Psychodelia ulatnia się spod podłogi. 4. Puzon drąży skałę. Brzmi niczym harsh noise electronic! Bas sprzęga się z gitarą, tworząc gorące pole elektromagnetyczne. Ta druga gryzie własny ogon. Brudna elektroakustyka generuje nerwowe drony, a recenzent zatraca poczucie źródeł dźwięków. 5. Puzon powraca na lewą flankę i spokojnym krokiem bada możliwości sonorystyczne swej tuby. Także ta pieśń oblepiona jest kawałkami oniryzmu i psychodelii. Wytrawna, precyzyjna, ale werbalnie niedająca się określić. Cuda na puzonie, stały punkt programu. 6. Hałas powraca! I to ze wszystkich trzech ośrodków fonicznych. Rytm, walec, elektrowstrząsy! Baa, gitara, to już wielki pożar! 7. Amplifikatory dyszą oparte o struny basu. Gitara powraca z mroku, jak zły szeląg. Narracja stoi i krwawi obficie. Trupi odór roznosi się wokół (ależ smakowite!). Puzon rwie włosy z głowy, boleśnie pojękując zamkniętą tubą. Ciężka elektroakustyka o uroku Moniki Bellucci. Dużo dźwięków niewiadomego pochodzenia! Intrygujące! 8. Puzon gotuje się w sobie, gitara, jakby budowała swój świat, bas zaś galopuje środkiem. Repetycja, konwulsja, strach w oczach. Matthias znów zdaje się być jednak królem polowania. W każdym utworze brzmi nieco inaczej, ma kilka tysięcy pomysłów na to, jak mogłaby przebiegać ta improwizacja i jaką rolę ma w niej do odegrania jego niebywały instrument. Tu, na wybrzmieniu, jest generatorem szumów wysokiej mocy. 9. Kolejny oniryczny przystanek. Perła elektroakustyczna, która płynie z rezonującego basu. Repetycja, która dopada każdego z muzyków. 10. Dron basu spływa nam na głowę, a potem zaciska pętlę. Puzon brzmi w taki sposób, że recenzent nie ma już pomysłu, jak go opisać. Jakby ustnik i tuba tego blaszaka były niezależne od siebie. Gitara płynie pod prąd, jest niesforna. Puzon osiąga kolejny orgazm. Jak on to znosi?! W 5 minucie finału trzy drony już płoną! Cóż za zjawisko! Melodia puzonu przepływa z prawej do lewej, leje się jak olej, w upiornym tańcu na zakończenie świata. Finałowe dźwięki rozpływają się jak diabelska mgła. Dobrze, że koniec płyty oznacza tu jedynie ciszę.




Koncert dla Henka!

Koncert zaplanowany był – z wielomiesięcznym wyprzedzeniem - na 6 maja 2016 roku i przewidywał uczestnictwo w nim czterech puzonów. Artystyczne połączenie duetu MM (Matthias Müller, Matthias Muche) z puzonami Jeba Bishopa i Johannesa Bauera. Taki był plan wydarzenia w Stadtgarten, Köln. Niestety dokładnie wtedy, po dość długiej i ciężkiej chorobie, zmarł Johannes. Pozostałym muzykom nie pozostało nic innego, jak wyjść na scenę i zagrać Konzert Für Hannes na trzy puzony. Dokument fonograficzny tego spotkania dostarcza Not Two Records. Sześć fragmentów bez tytułów, trzy kwadranse.

Pierwszy. Pomruki, perkusyjne ekspozycje, trzy duże rury na wybiegu. Szczypta sonorystyki, ostrzenie pazurków. Po prawej drobiny dętych dźwięków (recenzent nie zna ustawienia muzyków na scenie, może jedynie posiłkować się zdjęciem na okładce płyty, a zatem – być może - od lewej Bishop, Muche i Müller), po środku okruchy melodii, podskórny rytm. Już w 3 minucie stosunkowo wyważone pyskówki, pierwsze skale melodyczne. Czysta, miła dla ucha, żywa akustyka. Narracja na ogół odbywa się w trybie: jeden prowadzi osobisty flow, dwaj pozostali go komentują. Czasami sytuacja dramaturgiczna ulega odwróceniu. Bywa, że wszyscy grają ten sam kąsek improwizacji. Drugi. Jednorodna stylistyka, bez nagłych zwrotów akcji i przepięć energetycznych. Kołyszący spokój, chwilami wręcz balladowy krok. Muzycy grają trochę bez ryzyka, jakby nie byli do końca pewni wzajemnych reakcji. Minimalizm, z dbałością wszakże o niuanse brzmieniowe. Na koniec jednak mała eskalacja. Trzy. Mutowane tuby gotują ziółka dla poprawy nastroju. Drżenie i bulgotanie na samym środku sceny (Muche?). Po bokach melodyzujące opowieści. 5 minuta przynosi bardzo udane zejście w strefę ciszy, szczególnie po prawej stronie (Müller?). Póki co, najpiękniejszy moment koncertu. Sycząco-szumiąca symfonia na flankach. Muzycy błyskotliwie wybudzają się ze snu zimowego – idą pod górę i tańczą! Cztery. Lekkie, jak podmuch wiatru, sonorystyczne zaloty trójki słoni. Napięcie erotyczne rośnie. Wszyscy budują melodię i są dotkliwie doskonali w tym, co robią. Na wybrzmieniu grube plastry zadumy w każdej tubie. Piąty. Solo na lewej flance (Bishop?), czystym jak łza tembrem. Nieco aylerowskim w smaku. Chropowaty komentarz Muche i szczypta swingu ze strony Müllera. Najbardziej taneczny fragment płyty staje się naszym udziałem. Na koniec wszystko mutuje się i zakleszcza do wewnątrz. Improve like kind of expansion! – krzyczy recenzent w języku Szekspira! Szósty. Molowe klimaty, drony i zawieszone narracyjnie pasaże dobrych dźwięków. Prawdziwie szczery memorial! Po kilku modulacjach, Müller zostaje sam i wypluwa z siebie wyjątkowo uroczą ekspozycję. Brawo! Bishop powraca z rytmem na ustach, Muche znów ma kluchy w nosie, a całość nabiera zasadnej dynamiki. Przykład świetnej kooperacji wieńczy dzieło.



poniedziałek, 8 stycznia 2018

Blattwerk! Opowieść o tym, jak perkusja stała się instrumentem strunowym!


Trybuna Muzyki Spontanicznej znalazła aż 33 powody, by z muzycznego punktu widzenia zapamiętać rok 2017, który w wielu aspektach był wyjątkowo dziwny, powykręcany i … ekstremalnie fascynujący.

Płyty roku, wg ultra subiektywnego widzimisię Pana Redaktora, widnieją na tej stronie od kilku dni. Pośród nich jest jedna, która, jak dotąd, nie doczekała się jeszcze recenzji. Czas niezwłocznie nadrobić tę skromną zaległość.

Przenosimy się zatem do Lizbony, a dokładnie do Galeria Monumental. Jest przedostatni dzień lutego 2017 roku. Na scenie niemal klasyczny kwartet smyczkowy (zamiast drugich skrzypiec jest … druga wiolonczela) i intrygujący zestaw perkusjonalny. Personalnie przed nami: Harald Kimmig - skrzypce, Ernesto Rodrigues - altówka, Miguel Mira i Guilherme Rodrigues – wiolonczele oraz Vasco Trilla – perkusjonalia. Panowie zagrają dwa improwizowane fragmenty, łącznie 42 i pół minuty. Dokumentacja fonograficzna koncertu zwie się Blattwerk, a firmowana jest imionami i nazwiskami całej piątki muzyków. CD dostarcza Creative Sources Records.




Blattwerk I. Sonorystyka nylonowych (i nie tylko) strun, wspierana szeleszczącymi przedmiotami z przebogatego zestawu Trilli. Rodzaj rozdygotanej filharmonii, w krytycznym stanie przedzawałowym. Sporo zawieszonych, stojących pasaży. Cmentarne tańce umarlaków, w oczekiwaniu na cud zmartwychwstania. Doświadczamy zarówno czystych akustycznie pereł dźwiękowych, jak i brudnych, upalonych mikrodystorcji. Vasco stawia swój werbel na sztorc już w 5 minucie i zachęca kwartet do bardziej energicznych poczynań. Jednocześnie, nie stanowi dla niego jakiejkolwiek problemu, by generować na swoich cudactwach dźwięki charakterystyczne dla instrumentów strunowych. Taśma magnetyczna, smyczek, zerwane struny gitary, drżące talerzyki i dygoczące chrabąszcze. To wszystko znajdziecie w jego magicznej walizce. 7 minuta, to pierwsza ekspozycja, która nosi znamiona eskalacji. Na razie, dość skromnej. Zwinnie i zadziornie! W improwizacji piątki muzyków nie brakuje, rzecz jasna, także drobin kameralistycznej zadumy i minimalistycznego zatopienia emocji. W 10 minucie strunowce idą w wysoki rejestr. Niewykluczone, że macza w tym palce także drummer. Narracja wszakże, w każdym aspekcie ulega ciągłym zmianom. Czasami nawet, co kilkanaście sekund. Recenzent nie ma szans na nudę. Gęsta, chwilami nawet demoniczna mikstura dźwiękowa. 13 minuta, symfonia miseczkowa Trilli. Tuż potem, na moment znów jest perkusistą i nawet … bębni. Końcowe fragmenty pierwszej części pachną reichowskim minimalizmem i błyskotliwą urodą zaniechania. Doskonałe wybrzmiewanie, w tym gronie muzyków, jest już oczywistą powinnością. Trochę, jak wielka orkiestra symfoniczna przed prapremierą Święta Wiosny, czynioną dla penitencjariuszy zakładu dla nierozpoznanych jednostek chorobowych. Demony nie śpią!

Blattwerk II. Mozolne droczenie się ze strunami. Przepychanki, prychania i obtarcia. Vasco siłuje się z obręczami swoich tomów, jakby były odrobinę za ciasne. Innymi słowy – przykład wielkiej sonorystyki na pięć źródeł dźwięku. Więcej niż piękne! Tuż potem, pójście w galop całej czeredy muzyków pachnie już geniuszem. Miseczki szczęścia w użyciu! 8 minuta, filharmoniczna zaduma w bardzo niskich rejestrach, którą puentuje Trilla, robiąc użytek z werbla! Strings też potrafią być armią perkusjonalną! Brawo! Na scenie Galerii dzieje się tak wiele, że pracę doktorską można śmiało popełnić! 12 minuta – nie pierwszy już dziś taniec demonów na mokrych od zimnego potu strunach, wspierany rezonującą orkiestrą Vasco. Krwawa filharmonia w rytmie Bolero! Talerze w ogniu! Droga na finałowy szczyt pachnie zdrową sonorystyką, ale zdaje się mieć wznoszącą trajektorię, definitywnie pod górę. Wiolonczele zupełnie niespodziewanie sprowadzają nas jednak do parteru, wulgarnym tembrem swych ołowianych, ciężkich strun. Groźna, bolesna ekspedycja. Ostatnie sekundy rozkładają nas na podłodze i wprowadzają w stan śmiertelnej medytacji. Cisza smakuje, jak płyn do odmrażania szyb.



czwartek, 4 stycznia 2018

John Butcher! In addition to the 2017’ works! *)


Jak to zwykle bywa w przypadków muzyków kreatywnych, każdy rok kalendarzowy przynosi kilka lub nawet kilkanaście nowych wydawnictw. Nie inaczej jest w przypadku brytyjskiego saksofonisty Johna Butchera, postaci pomnikowej współczesnego free improv, przynajmniej z punktu widzenia Trybuny Muzyki Spontanicznej.

O doskonałej płycie Last Dream of the Morning pisaliśmy złotymi literami minionej jesieni, przy okazji śmiało sadowiąc ów krążek, po niedługim czasie, na liście najlepszych płyt roku (co miało miejsce dokładnie cztery dni temu).

Poza w/w tytułem dyskografia saksofonisty ze Zjednoczonego Królestwa powiększyła w trakcie minionych dwunastu miesięcy jeszcze o pięć pozycji (przynajmniej wedle dociekań Pana Redaktora). Dziś nad dwiema z nich pochylimy się dość szczegółowo, a o pozostałych wspomnimy w nadziei, że przyjdzie kiedyś czas na ich odsłuch.




John Butcher/ Damon Smith/ Weasel Walter ‎ The Catastrophe of Minimalism  (Balance Point Acoustics)

Nowe wydawnictwo nie zawsze oznacza … nowe nagranie. Taka sytuacja ma miejsce w przypadku Katastrofy Minimalizmu, po części, dotyczy także drugiej z omawianych dziś płyt. Oto bowiem błyskotliwa, dalece swobodna improwizacja w składzie: John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy, Damon Smith – kontrabas (a także odrobina elektroniki) i Weasel Walter – instrumenty perkusyjne, zarejestrowana została w czerwcu … 2008 roku (koncert w Grand Oakland, Kanada). Płytę, jak najbardziej świeżą, dostarcza Balance Point Acoustic – 5 utworów, blisko 55 minut muzyki.

One. Start improwizacji wyznacza gęsty, soczysty tembr silnego kontrabasu Damona (on sam też jest … potężnie zbudowany). Tenor Johna jest rozwibrowany, a działania perkusjonalne Weasela, dla odmiany, dość delikatne i wysublimowane (za pełnym zestawem drummerskim, muzyk ten bywa ogniście wybuchowy!). Intro trwa niespełna trzy minuty.

Two. Ostry werbel i szczypta talerzykowania stanowi początek kolejnej improwizacji, już pełnowymiarowej w aspekcie czasowym. Krótkie solo perkusyjne zostaje zmysłowo skomentowane przez kontrabas. Saksofon pojawia się po 120 sekundach. To drastycznie zmutowany sopran (i tu, walory akustyczne są wyjątkowe). Muzycy improwizują w stanie permanentnego zwarcia. Akcja! Reakcja! Nie żałują energii, nie stronią od emocji na scenie. Smykowy kontrabas nabiera demonicznego wymiaru, drumming jest szybki, zwinny, nie mniej błyskotliwy niż rozpędzony saksofon. 6 minuta oznacza krok w doom improv. Oniryczna, zmysłowa, wstrząsająca narracja, który z każdą sekundą zagłębia się w ciszy.

Three. Powrót do krwistej dynamiki! Improwizacja leje się, jak niewystudzony napalm, który pali wszystko do gołej ziemi. Tenor Butchera jest agresywny, sekcja pędzi, jak szalona. Zgodnie z wyjątkowo udanym tytułem całej płyty, muzycy definitywnie stronią od zachowań minimalistycznych. Kontrabas rządzi i rozrywa struny ostrym smykiem. Tu także, 6 minuta oznacza zejście w cichsze rejestry. Wyrafinowana sonorystyka, to naturalna kolej rzeczy. Kilka minut zadumy i muzycy ponownie ruszają na wyprawę! Ta ma wyjątkowo free jazzowy wymiar, czemu sprzyja dynamiczny walking Smitha. Nie po raz pierwszy, nie po raz ostatni, Butcher schodzi na dalszy plan i daje się Jankesom wyszaleć. A Ci, jakby dostawali dodatkowy zastrzyk energii! Powrót saksofonu jest precyzyjny, szumi kropelkowo i zdaje się kiełznać ambicje partnerów. Piękny, sopranowy taniec, prawdziwie ptasia eskalacja. Dwudziestominutowa epopeja dobiega końca, a jej główną cechą charakterystyczną – ciągła zmiana biegu narracji. Na sam finał, liryczny dialog Johna i Damona.

Four. Odrobina wzajemnego siłowania się. Kontrabas brzmi jak piła mechaniczna, saksofon jak kosa, a drummer stawia upocone stemple. Dynamika rośnie, ekspresja leje się po ścianach, a jedyny, który nie milknie na całej płycie, to kontrabasista. Galop przy wtórze kropelkowej ekspozycji sopranu. Bodaj najszybszy fragment Katastrofy. Zdaje się także, iż Damon wreszcie podłączył swoje elektroniczne akcesoria. Groźne, soczyste tło dla improwizacji, i tak wprowadzonej bardzo nisko. Drżenie, które ostrzega przed konsekwencjami zaniechania. Ale nie na tej płycie! Solo Waltera, rodzaj bezczelnej odpowiedzi. Burza z piorunami, to z kolej efekt działań Smitha. W 10 minucie smykowa ekspozycja studzi emocje (by the way… sax milczy od dość dawna). Kontrabas zjeżdża na sam dół! Sopran powraca! Panowie czynią swoją powinność, zmysłowo dyskutując na niezobowiązujące tematy.

Five. Prychanie saksofonisty, trochę jak komentarz w kontekście brudnych paluchów kontrabasisty na skwierczących strunach, grających niczym dobosz na odpuście. Bystry free jazz! Konwulsje na zestawie perkusjonalnym! Baa, wszyscy muzycy zdają się szczytować w tym właśnie momencie! Stop w błyskotliwą sonorystykę znów jest mistrzowskim pociągnięciem! Ta, osadzona jest jednak w podskórnym rytmie, przez co finał tej dramatycznie dobrej płyty jest niecodzienny. Erupcja tenoru wieńczy dzieło! To bodaj pierwsze spotkanie muzyków w takim układzie personalnym. Wszakże poziom synergii wewnątrz tria, jakby zadawał kłam temu faktowi. Brawo!




Akio Suzuki/ John Butcher ‎ Immediate Landscapes (Ftarri, 2017)

Przed nami kolejna płyta, która obok stosunkowo świeżego materiału, zawiera także rejestrację, która czekała na upublicznienie wiele lat (tu, ponad dekadę). Johnowi Butcherowi – saksofon tenorowy i sopranowy, na krążku Immediate Landscapes, towarzyszy Akio Suzuki, którego instrumentarium pozwalam sobie zacytować w całości, dodatkowo jedynie w języku Szekspira - Pebbles, Glass Plate, Sponge, Pocket Bottle, Voice Analapos, Brass Plate, Cardboard Box, Wood Screws, Bamboo Stick, Metal Plate, Noise Whistle, Swizzle Sticks (dociekliwych Czytelników odsyłam do internetowego translatora). CD dostarcza nam dokumentację dwóch koncertów. Pierwszy odbył się w ramach wydarzenia określonego jako Arika Resonant Spaces Tour, Scotland & Orkney (czerwiec, 2006). Drugi zaś, blisko dekadę później w Tokyo, tym razem w ramach Ftarri Festival (listopad, 2015).

Starszy z koncertów (utwory 1-5) zawiera w głównej mierze, podawane w niezwykle onirycznym klimacie, na dużym pogłosie akustycznym, etno-pląsy na rozbudowany zestaw niestandardowych przedmiotów wydających dźwięki i zatopiony w ich soundzie saksofon sopranowy, pracujący na ogół w bardzo wysokich rejestrach. Japończyk, który obok faktu bycia czynnym muzykiem, jest także konstruktorem swojego instrumentarium i… szamanem (info: discos.com), dominuje w nagraniu, zarówno pod względem akustycznym, jak i dramaturgicznym. Butcher rzadko wychodzi przed szereg, częściej koncentruje się na komentowaniu poczynań partnera i akompaniowaniu. W jego tubie dzieją się zapewne akustyczne cuda, ale giną one w pogłosie i florze dźwiękowej, produkowanej przez Suzukiego. Rytuały szamańskie dzieją się na naszych … uszach, ale radości recenzentowi przynoszą stosunkowo małą porcję. Nie brakuje klimatów typowych dla field recordings, prób sonorystycznych reakcji saksofonisty, czy perkusyjnych, wzajemnych imitacji, ale aura przestrzeni dominuje niepodzielnie w trakcie ponad 30 minutowego koncertu.

Koncert całkowicie nam już współczesny (utwór 6, 26 minut z sekundami), szczęśliwie odbywa się już w bardzo przyjaznych warunkach akustycznych. Muzycy zeszli na ziemię i zaczęli improwizować w sposób zdecydowanie bardziej przyswajalny dla recenzenta. Ten ostatni wreszcie może podelektować się dźwiękiem. Nadal w nagraniu dominują wysokie rejestry (chwilami baaardzo!), ale w tych okolicznościach przyrody jest także okazja, by docenić kunszt improwizatorski Japończyka. Narracja dostarcza dużo dźwięków w jednostce czasu. 8-9 minuta, to zmyślne sonore saksofonu na tle trąco-trzeszczących powierzchni płaskich i owalnych. Rodzaj dobrej improwizacji, która utrzymuje kontakt z podłożem. W 15 minucie do zdecydowanej gry wchodzi tenor, komentowany szeregiem drobiazgowych incydentów perkusyjnych. 18 minuta, to przykład uporczywego ugniatania … balonika. Dzieję się zatem sporo, choć podobnie, jak w przypadku pierwszego koncertu, dramaturgicznie prym wiedzie Suzuki. Choć owo drugie spotkanie jest karkołomnie ciekawsze, to płytę Immediate Landscapes czeka w przyszłości raczej duża porcja kurzu na jednej z wysoko położonych półek w salonie recenzenta.


****

Dyskografię Johna Butchera, datowaną na rok 2017, uzupełniają jeszcze trzy pozycje. Litewski NoBusiness Records dostarczył, jedynie na winylu, ciekawy personalnie kwintet Anemone. Nagranie A Wing Dissolved in Light firmują, obok Johna, także Peter Evans (tp), Frédéric Blondy (p), Clayton Thomas (b) i Paul Lovens (dr).

Kolejny winyl, to duet saksofonisty z japońskim gitarzystą Keiji Haino. Nagranie wydane przez londyńskie Cafe Oto, to także rejestracja koncertu, zgodnie zresztą z tytułem wydawnictwa -  Light Never Bright Enough. Live at Cafe Oto.

Najnowszą produkcją Butchera jest niezwykle intrygujący kwartet, w którym odnajdujemy także Johna Russella (g), Dominica Lasha (b) i Slavika Solberga (dr). CD zwie się Into Darkness i zawiera rejestrację koncertu z IKLETIC (Ircd).

Redakcja czeka na możliwość odsłuchu tych ostatnich trzech pozycji. Z pewnością warto!


Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie recenzowanych dziś wydawnictw.


*) ang. W uzupełnieniu prac datowanych na rok 2017