wtorek, 31 października 2023

Vasco Trilla in trios: The Devil, Probably … Eating Poetry!


Vasco Trilla jest zdecydowanie najpopularniejszym muzykiem na łamach Trybuny Muzyki Spontanicznej. Niniejszy post jest bowiem 102-im tekstem otagowanym jego danymi personalnymi.

O muzyce artysty z Barcelony i nim samym wiemy chyba wszystko. Bez zbędnej zwłoki przestępujemy zatem do szczegółowego odczytania dwóch ostatnich nagrań z jego udziałem. W obu przypadkach są to swobodnie improwizujące tria, stylistycznie dość od siebie odlegle, mające wszakże jedną, kardynalnie wspólną cechę. Na obu albumach Trilla realizuje swój sztandarowy model improwizacji, który onegdaj określiliśmy mianem no drumming percussion. Szczególnie dobitnie ów model odciska swoje piętno na pierwszym z omawianych dziś albumów, który mógłby być kolejnym free jazzowym triem, ale dzięki zastosowanym technikom wydobywania dźwięków staje się zupełnie innym opowiadaniem. Tajemniczym, mrocznym, którego tytuł – zaczerpnięty wszak z historii kinematografii – idealnie wpisuje się w klimat improwizacji.

Drugi z prezentowanych albumów śmiało możemy określić mianem string trio. Trilla niejednokrotnie pokazał już nam, iż w improwizacjach z instrumentami strunowymi jego perkusjonalia stają się kolejnym, pełnowymiarowym strunowcem.



 

The Devil, Probably

Ten album powstał dwuetapowo. Najpierw w Barcelonie swoje dźwięki zarejestrowali Vasco Trilla (perkusjonalia) i Àlex Reviriego (kontrabas), potem - po drugiej stronie Atlantyku - saksofonowe frazy dokleił Patrick Shiroishi.

Pierwsza improwizacja rodzi się w chmurze rezonujących dźwięków talerzy i skowyczącego smyczka na gryfie kontrabasu. Echo pracuje tu niczym w dużym obiekcie sakralnym. Saksofon wtłacza się w wir narracji po pewnym czasie, też zdaje się wyć i wznosić modły do nieistniejącego boga. Owa dronowa symfonia zostaje w połowie nagrania złamana leniwym pizzicato basu, dając przy okazji asumpt do cool-jazzowej narracji dęciaka. Wystudzona opowieść zgrabnie nabiera gęstości. Druga część także daleka jest od znamiona dynamiczniej, ale wydaje się nieco żwawsza. Jeśli pizzicato, to saksofonowy post-jazz, jeśli smyczek – kameralne zawodzenia. A perkusjonalia oplatają tu wszystko strumieniem rezonansu. Na początku trzeciej części Katalończycy kreują prawdziwy teatr grozy. Preparowane, wielowątkowe frazy najpierw pracują niemal wyłączne w niskich częstotliwościach. Po pewnym czasie Trilla buduje nowy, delikatny wątek, osadzony nieco wyżej. To na nim przebywa lekki sopran i snuje melodyjną opowieść, która efektownie pnie się ku górze.

W czwartej opowieści Vasco uruchamia metronomy, którym do towarzystwa dodaje coś, co brzmi jak pozytywka. Alex zaczyna od uderzania smyczkiem po strunach kontrabasu. Na to wszystko reaguje Patrick frazami wyjątkowo mrocznego tenoru. Wszystkie wątki lepią się tu w gęstą całość, która jednocześnie śpiewa z radości i skowycze z bólu. Gdy smyczek schodzi ze swoim dronem wyjątkowo nisko, perkusjonalia dla odmiany płyną najwyższymi wzniesieniami. W piątej części kontrabas znów zdaje się być instrumentem perkusyjnym, z kolei perkusjonalia, to medium, które generuje nieskończony, sakralnie brzmiący rezonans. Saksofon zaczyna tu bardzo delikatnie – prycha, szuka punktów zaczepienia, po czym ucieka w męki pańskie, od których wyzwoleniem mogą być tylko pojedyncze szarpnięcia za struny kontrabasu. Finałowa improwizacja zdaje się być w fazie startowej budowana wyłącznie smyczkami. Do tego dzwonki, gongi i inne cuda z walizki Trilli. Plejada fake sounds ze strony Katalończyków, meta melodyjne frazy saksofonu - wszystko tworzy tu ceremoniał tajemnicy. Smyczek zaczyna rzewnie śpiewać, a my mamy wrażenie, że po drugiej stronie wielkiej wody frazują dwa instrumenty dęte. Na ostatniej prostej Alex zdziera struny, Vasco buduje mgliste tło, a Patrick płynie czystym strumieniem dźwięku. Improwizacja gaśnie przy wtórze kontrabasowego pizzicato.



 

Eating Poetry

Drugi z omawianych dziś albumów powstał bardziej standardowo - w drodze spotkania trzech muzyków w tym samym czasie i przestrzeni (choć dokładnego miejsca akcji nie znamy). Trilla buduje tu fantastyczny background dla ustawionych bardziej frontowo - słoweńskiego gitarzysty Samo Šalamona i włoskiego skrzypka Emanuele Parriniego. Świadomie pozostaje tu na drugim planie, jest niebywale wyczulony na niuanse dramaturgiczne, podejmuje tylko dobre decyzje i sprawia, że każdy dźwięk tej niekiedy bardzo subtelnej narracji (tytuł zobowiązuje!) pasuje do siebie wręcz idealnie.

Już na samym starcie perkusjonalista huczy i szeleści armią swoich małych, niekiedy bardzo niebezpiecznych przedmiotów. Towarzyszą mu drobne śpiewy skrzypiec i czyste, melodyjne frazy gitary. Improwizacja zdaje się być dalece kameralna, swobodna, ale też naznaczona pewnym post-folkowym sznytem, delikatnym, acz stanowczym. Akcja szybko nabiera tu rumieńców, a tym, który wiedzie prym zdaje się być nade wszystko gitarzysta. W drugiej części w rolę perkusjonalii wchodzą oba instrumenty strunowe. Vasco koncertuje się teraz na dźwiękach dzwonków i gongów. Wraz z rozwojem sytuacji gitara zaczyna budować wartką, choć minimalistyczną narrację, pod którą podłączają się równie dynamiczne skrzypce. Trilla jest konsekwentny w kreowaniu narracji bez akcentów drummingowych. W trzeciej wszakże opowieści sugeruje coś, co możnaby do tej ostatniej kategorii zaliczyć. Zdaje się, że pracuje rytmicznie dłońmi na werblu, ale ponieważ jego sound dociera do nas jakby zza teatralnej kotary, pewnych sytuacji możemy się jedynie domyślać. Pod koniec tej części albumu, to skrzypce przejmują wodze narracji. Czynią tak również w trakcie czwartej improwizacji, gdy wchodzą w szranki rywalizacji z coraz bardziej ekspresyjną gitarą. Vasco ledwie sugeruje drumming i otacza go chmarą dodatkowych fonii.

W piątym opowiadaniu wszyscy muzycy koncertują się na preparowaniu dźwięków. Rezonujące talerze, subtelnie szarpane struny, leniwe tempo. Z tej mgławicy możliwości rodzą się smutne melodie, które z czasem gęstnieją. Szósta improwizacja wybudza nas z nobliwego letargu pokaźną porcją nerwowych, ekspresyjnych akcji ze strony każdego z muzyków. Dużo tajemniczych, ale krótkich, rwanych fraz, także odrobina preparacji. To z pewnością albumowy szczyt ekspresji. Siódma, finałowa improwizacja jest tu zdecydowanie najdłuższa, trwa prawie dwanaście minut. Rozpoczynają ją strunowce kreując urokliwy small talk. Akcje Vasco przypominają teraz zegar z kukułką i plejady drobnych uderzeń po niezidentyfikowanych przedmiotach. Gitara jako pierwsza idzie na front i buduje wyjątkowo urokliwą ekspozycję. Skrzypce zachowują się podobnie, a perkusjonalia czynią kolejny wspaniały ceremoniał akompaniamentu. Chwilami akcje Trilli brzmią niczym gęsty, post-akustyczny ambient, który narasta niczym letnia burza. Na finałowej prostej emocje rosną, pojawia głos tajemniczego narratora, który doprowadza improwizację do szczęśliwego zakończenia.

 

The Devil, Probably The Devil, Probably (Urpa i musell, LP/DL 2023). Patrick Shiroishi – saksofon, Àlex Reviriego – kontrabas oraz Vasco Trilla – instrumenty perkusyjne. Nagrane w Los Angeles (saksofon) i Barcelonie (pozostałe instrumenty), 2022 (?). Sześć improwizacji, 40 minut.

Emanuele Parrini, Samo Šalamon & Vasco Trilla Eating Poetry (Clean Feed Records, CD 2023). Emanuele Parrini – skrzypce, Samo Šalamon - gitara akustyczna, sześcio- i dwunastostrunowa oraz Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane w 2021 roku, miejsce nieznane. Siedem improwizacji, 39 minut.



 

piątek, 27 października 2023

The October’ Round-up: Caicedo! Gargaud! Fischerlehner! Prevost! The Pitch! Nudo! Martini & Windisch! Mazzoll!


W ostatnim kwartale roku czas ucieka wyjątkowo szybko. Festiwale, nowe płyty, kolejne promocje i informacje prasowe, tudzież inne, równie spontaniczne obowiązki, a czasu na statutową, czyli recenzencką działalność Trybuny jakby mniej.

Szczęśliwie październik jeszcze dogorywa, zdążyliśmy zatem z comiesięczną zbiorówką nowych płyt z naszą ukochaną, jakże spontaniczną muzyką! Dziś osiem premier, osiem różnych światów improwizacji. Na początek dwie solowe ekspozycje na gitarę akustyczną - tak różne od siebie, jak tylko rożne mogą być nagrania konstruowane w drodze improwizacji. Po nich kolejna płyta solowa, tym razem perkusyjna, a zaraz potem ekscytujący kwintet z samego serca muzycznego świata. Po tej porcji improwizacji w stadium modelowym na chwilę zagłębimy się we współczesnej kompozycji, której uroda godna jest każdej płyty z … muzyką nienotyfikowaną. Październikową zbiorówkę podsumują dwa nagrania z instrumentem dętym zanurzonym w elektronice.

Nasza marszruta w ujęciu geograficznym będzie jak zwykle ekscytująca! Zaczniemy w Barcelonie, potem francuski Le Havre i Berlin. Po nich, co oczywiste, Londyn, zaskakujący powrót do Niemiec, a zaraz potem szybki skok do Buenos Aires. Stąd tylko krok do Brukseli, a z niej jeszcze mniejszy do Bydgoszczy!

So, welcome to heaven and hell of improvisation!



 

Diego Caicedo Monstrus Exocis (Discordian Records, DL 2023)

Santa Madrona Studio, Barcelona (?), 2022: Diego Caicedo – gitara akustyczna. Osiem improwizacji, 34 minuty.

Nasz ulubiony barceloński gitarzysta dostarcza nagrań solowych dość regularnie. Jego post-metalowe, ambientowe, gęste plamy dźwięków urzekły nas wielokrotnie, także w trakcie pewnego, spontanicznego festiwalu. Teraz Caicedo proponuje nam solowy album na gitarę akustyczną … i znów nie bierze jeńców. Niewiele ponad dwa kwadranse doprawdy dużych emocji, szczególnie wtedy, gdy muzyk cudownie pętli wątki w ramach niedużej, improwizowanej formy, co wydaje się szczególnie udane w piątej i siódmej opowieści.

Pierwsze dwie części albumu mają linearną, post-rockową fabułę, która bazuje na uważnym kreowaniu fraz i ich konsekwentnym powtarzaniu. Ów poemat onirycznej relaksacji nabiera pewnej dźwięczności, wręcz śpiewności w drugiej z nich, z uwagi na delikatnie spreparowane brzmienie gitary. Opowieść trzecia i szósta mają kruchą, minimalistyczną konstrukcję post-ballady, z kolei czwarta sprawia wrażenie urokliwego evergreena godnego klasyków americany. Kluczowe dla jakości albumu, już anonsowane, piąta i siódma odsłona, to gęste, zapętlone narracje, które z jednej strony niosą w sobie źdźbła jazzu, z drugiej funkową energię i pewną metaforyczną taneczność. Pierwsza z nich zdaje się być niezwykle kanciasta, druga przybiera jakby bardziej obłe kształty. Album wieńczy opowieść budowana struna po strunie, z dźwiękami, które giną w echu nadchodzącej ciszy.



 

Guillaume Gargaud Koenji (Right Brain Records, CD 2023)

Le Havre, Francja, wiosna 2023: Guillaume Gargaud – gitara akustyczna. Siedem improwizacji, 38 minut.

Druga z dzisiejszych solowych nowości na gitarę akustyczną zdaje się sytuować na drugiej stronie planety improwizacji. Dużo w niej gatunkowych odniesień do gitarowej klasyki, bluesa, ale także definitywnie post-baileyowskiej estetyki. Gargaud porusza się w tym świecie wyjątkowo sprawnie, bardzo swobodnie, a wiele jego ekspozycji nosi znamiona prawdziwie wirtuozerskich.

Francuz zaczyna swoją opowieść bardzo spokojnym, post-bluesowym strumieniem gitarowych delikatności, które łączy w smukle pętle i którym okazjonalnie nadaje pewnej dramaturgicznej zawiłości. Druga improwizacja startuje z pozycji ballady, by z gracją nabrać niemal rockowego anturażu. W kolejnej odsłonie artysta frazuje bardziej abstrakcyjnie, ale rozrzuca swoje rozproszone myśli z nieco większą dynamiką. W czwartej części znów czujemy bluesa, ale nasze uszy sycą się też dźwiękami po części matowymi, preparowanymi. Narracja zdaje się tu pozostawać na huśtawce, czasami przybiera formę drobnych przebieżek. W kolejnych opowieściach Gargaud dodaje nowe elementy. Ślizga się po strunach, rysuje małe melodie, by wreszcie w części szóstej utknąć na dłuższą chwilę w zakamarku tradycji brzmienia i łamania fraz wprost z królestwa Dereka Baileya. Album kończy skromna, minimalistyczna opowieść – wybrzmiewające akordy skąpane w melodyce zakończenia.



Rudi Fischerlehner Spectral Nichts (Not Applicable, CD 2023)

Zentrifuge, Berlin, grudzień 2022: Rudi Fischerlehner – perkusja. Pięć utworów, 39 minut.

Austriacki drummer zachwycił nas w trakcie ostatniej edycji Spontaneous Music Festiwal, z tym większą zatem radością sięgamy po jego nową płytę solową. Muzyk, podobnie jak na deskach Dragona, stosuje proste, typowo perkusyjne i perkusjonalne rozwiązania dramaturgiczne, tudzież brzmieniowe, ale osiąga efekt, który trwale przekuwa naszą uwagę.

W pierwszej odsłonie artysta buduje wyważony emocjonalnie drumming, który systematycznie wzbogaca o nowe elementy, nadając mu rytualny, korzenny posmak. Skupienie zdaje się tu panować nad ekspresją. W trakcie niemal dziesięciominutowego nagrania mamy też frazy rezonujące, medytacyjne, a na koniec prawdziwie polirytmiczne. Drugą opowieść śmiało można nazwać narodzinami drummingu – od perkusjonalnych preparacji, rezonujących i szumiących fraz po wielowątkową akcję perkusyjną, która mieni się wszystkimi kolorami tęczy. W kolejnej części muzyk znów kreuje niemal rytualne, proste bębnienie, udanie zmienia tempo i sięga po polirytmię. Ostatnie dwa utwory są tu najkrótsze. Pierwszy z nich skupia się na rezonujących dźwiękach, drugi z kolei atakuje z niemal punkową energią. Ten ostatni zwie się Drums and Violence! Najpierw grany pałeczkami po talerzach, potem całym zestawem, z połamanym metrum i prawdziwie rockową ekspresją. Finał, co na tym albumie jest już regułą, tonie w potoku zmysłowej polirytmii.



Eddie Prévost, NO Moore, Henry Kaiser, Binker Golding & Olie Brice The Secret Handshake with Danger, Vol. 2 (577 Records, CD 2023)

Westpoint Studios, Londyn, marzec 2020: Binker Golding – saksofony, Henry Kaiser – gitara, N. O. Moore – gitara, Olie Brice – kontrabas oraz Eddie Prévost - perkusja, instrumenty perkusyjne. Dwie improwizacje, 42 minuty.

Legenda free impro, Eddie Prévost, to artysta odpowiedzialny również za historyczny kształt brytyjskiego free jazzu i jazz rocka. Nagraniem rzeczonego kwintetu zdaje się wszystkim nam o tym przypominać. Proponuje wielopokoleniowy skład, w nim aż dwie gitary elektryczne i mnóstwo improwizowanych dźwięków, które zdają się udanie łączyć wspomniane w poprzednim zdaniu gatunki. Album zawiera drugą część nagrań pewnej sesji z roku 2020. Pierwsza z nich ukazała się ponad dwa lata temu.

Inauguracyjna, prawie dwudziestominutowa improwizacja zaczyna się kolektywnie, z odpowiednią mocą płynącą od każdego z muzyków. Umiarkowanie dynamiczne otwarcie szybko obiera kierunek free jazzowy, a narracja bez utraty tempa przeobraża się w efektowne akcje w podgrupach. Najpierw to duety – saksofonu i gitary, kontrabasu i saksofonu, kontrabasu i perkusji, wreszcie perkusji i saksofonu. Zmiana zdaje się tu gonić zmianę, a podobać szczególnie może się trio perkusji i dwóch gitar, które nadają całości posmak zdrowej psychodelii. Saksofonista brnie ku free jazzowi, gitarzyści skłonni są zaakceptować każdy wybór gatunkowy, a perkusista i kontrabasista nade wszystko strzegą porządku dramaturgii. Każdy z tych ostatnich ma także solową ekspozycję. Drugi set jest nieco dłuższy, częściej grany pełnym składem. Improwizacja ma tu efektowne, free jazzowe spiętrzenie, ale grane chyba bez jednego z gitarzystów. Znów dużo jakości i emocji wnosi do gry saksofonista. W fazie spowolnienia świetną robotę czynią obaj gitarzyści. Pięknie frazują w trio z kontrabasem, a potem w trio z perkusją. Nim opowieść dobrnie do końca, mamy jeszcze kolejne solowe akcje perkusisty i kontrabasisty. Sam finał prowadzony jest kolektywnie, doposażony w dużą porcję melodii.



The Pitch & Julia Reidy Neutral Star (Miasmah Recordings, LP/DL 2023)

Morphine Raum Studio, czas nieznany: Boris Baltschun - syntezator analogowy, digital delay, Morten Joh – wibrafon, bęben basowy, tape delay, Koen Nutters – bas bezprogowy, Julia Reidy – gitara elektryczna, Michael Thieke – klarnet. Dwa utwory, 49 minut.

Niemiecką formację The Pitch znamy choćby ze wspanialej, wspólnej płyty ze Splitter Orchester. Tu jednoczy ona siły jedynie z gitarzystką z Antypodów, ale zdaje się tworzyć dzieło równie monumentalne. Dość nietypowy zestaw żywych instrumentów, garść analogowej elektroniki (ale bardzo istotnej w procesie generowania poszczególnych elementów tej układanki) i duża kreatywność w zakresie zbudowania prawie 50-minutowej narracji. Ta toczy się wedle dość precyzyjnie zaplanowanego scenariusza, ale skrzy się emocjami i dźwiękowymi barwami swobodnie improwizowanej ekspozycji dronowej. Dodajmy, iż nagranie jest rejestracją na żywo i nie zawiera jakichkolwiek ingerencji post-produkcyjnych.

Artyści od pierwszej sekundy nagrania budują gęsty strumień fonii. Nie wszystkie dźwięki jesteśmy w stanie połączyć z ich źródłem. Słyszymy pasmo zasilane prądem, smyczek posadowiony na krawędzi któregoś z instrumentów i minimalistycznie frazującą gitarę, która jako jedyna skupia się na krótszych, bardziej filigranowych formach. Razem z muzykami uczestniczymy w wielobarwnej podróży do sedna dźwięku. Narracja zdaje się być głównie analogowa, ale bez trudu zawłaszcza całe spektrum przestrzeni koncertowej. Wydaje się być stabilna, ale podlega nieustannym zmianom. Każdy wątek ma swoją intensywność i dramaturgię, ale idealnie współgra z pozostałymi. Dołem płynie basowy fundament, górą nieskończoność pozostałych fraz. Opowieść jest mroczna, ale i na swój sposób post-romantyczna. Z czasem zyskuje nawet na melodyjności, choć wydaje się być brzemiennie smutna.  Druga część tego niezwykłego spektaklu toczy się na nieco innym poziomie intensywności. Wydaje się być bardziej lekka, wręcz ulotna, prawdziwie filigranowa, szczególnie w wymiarze gitarowym. Wyrasta z mroku, syci się trwogą każdej frazy, płynie jeszcze bardziej molowym korytem. W tej części nagrania szczególnie dużo do powiedzenia ma wibrafonista, nie brakuje także onirycznych, post-syntetycznych strumieni dźwiękowych. Ostatnie podrygi tej epopei należą przede wszystkim do gitarzystki.



 

Nudo Inhabitante (Neue Numeral, DL 2023)

Doctor F., Buenos Aires, maj 2022: Federico Isasti – perkusja, kompozycja oraz Mariano Sarra – fortepian, kompozycja. Siedem utworów, 33 minuty.

Argentyńskie rejestracje docierają do nas regularnie i bardzo jesteśmy z tego faktu zadowoleni. Tym razem otrzymujemy duet mocno osadzony w klimatach open jazzowych, bazujący na kompozycjach, które wydają się być jednak ledwie zarysem procesu improwizacji. I jak to zwykle w przypadku muzyki z Buenos Aires, album nieprzegadany, kończący się niedługo po upływie dwóch kwadransów. A nazwa duetu w aspekcie fonetycznym nie powinna nam niczego sugerować.

Artyści zaczynają swoją podróż z przytupem. Ich opowieść zdominowana jest przez rytm, który płynie zarówno z werbla i tomów, jak i masywnej, niekiedy bardzo czarnej klawiatury fortepianu. Rytmika Argentyńczyków bywa bardzo zmienna - lekka i swawolna niczym walczyk, jak w drugiej części, czy też skoczna i wyrywna jak w trzeciej. Muzycy lubią łamać metrum narracji i nieustannie nas zaskakiwać. Pierwsze oznaki nostalgii i refleksji dopadają ich dopiero pod koniec trzeciego utworu, a prawdziwe spowolnienie następuje dopiero na starcie piątej odsłony. Perkusyjne talerze zaczynają wówczas rezonować, a na klawiaturze piana, w miejsce progresywnego rytmu, pojawia się niewinna z pozoru melodia. Ale i tu początkowo mroczne emocje kończą się efektowną galopadą. Część szósta przypomina introdukcję do Jeziora Łabędzie. Baletowa gracja i romantyczne inkrustacje po pewnym czasie łapią ulubioną przez artystów dynamikę. Oto, jak post-klasyka dość szybko staje się tu free jazzem. Finałowa narracja nosi znamiona farewell song, pełna jest brzmieniowych subtelności, ale w drugiej fazie, dzięki ambicjom drummera, przeistacza się w dość intensywną narrację. Choć pianista zdaje się tu zgłaszać zdanie odrębne.



 

Daniele Martini & Franziska Windisch We'll See, We'll See (HobbyKeller, Kaseta 2023)

Smog and Studio Savoie, Bruksela, czas nieznany: Daniele Martini – saksofon tenorowy, elektronika oraz Franziska Windisch - laptop, pure data. Dziesięć utworów, 45 minut.

Włoskiego, acz rezydującego w Belgii saksofonistę znamy z kilku udanych, akustycznych podróży po świecie swobodnej, jakże intensywnej improwizacji. Tym razem Martiniego spotykamy w chmurze czerstwej, niekiedy bardzo gęstej, wręcz harshowej elektroniki. Towarzyszy mu artystka, która pracuje na czystych danych zaczerpniętych z realnego laptopa. Album jest sporym wyzwaniem dla miłośnika akustyki. Szczególnie jego pierwsza, poszarpana i upstrzona drobnymi utworami strona kasety. Ale na jej drugiej stronie, w trzech rozbudowanych opowieściach, jest już dużo lepiej, ba, w jednej z nich słyszymy brzmienie prawdziwego saksofonu.

Pierwsze siedem opowieści trwa tu ledwie dwadzieścia minut. W kłębach elektronicznych fonii trudno doszukać się czegoś szczególnie ekscytującego. Słyszymy brzmienia syntezatorowe, które from time to time bogacone są pewną ulotną melodyjnością, a wielu momentach rytmem, czasami połamanym i brudnym, nadającym opowieści dalece sensowną linearność. Do naszych uszu docierają także niezliczone porcje syntetycznych plam i niekiedy usterkowych fonii. W części trzeciej wpadamy w wysokogatunkowe drum’n’bass, z kolei część piąta lepi z drobnych, urywanych fragmentów, stanowiących wszakże zwartą całość. Dla odmiany odsłona szósta, to rytmicznie uformowane porcje szumu. Na drugiej stronie kasety artyści kontynuują wątki taneczne, nie unikają pewniej melodyjności, słyszymy ciekawe brzmienia, które przypominają gitarę, a także niemałe chmury ambientu. W utworze dziewiątym pojawia się anonsowany wcześniej saksofon, bardzo wyrazisty, chropowaty w brzmieniu. Towarzyszy mu gęsty ambient, który z czasem nabiera intensywnej siarczystości. Ostatni utwór stara się chyba podsumowywać cały album, trwa ponad jedenaście minut, zawiera zarówno momenty trudne fonicznie, jak i pasma całkiem przyswajalne. Jest jednak zdecydowanie zbyt długi.

 


Mazzoll & Daktyle T…se, T…se (Antenna Non Grata, CD 2023)

Mózg, Bydgoszcz, marzec 2023: Jerzy Mazzoll - klarnety, głos, Marek Sadowski - elektronika, perkusjonalia, misy oraz Maciek Jaciuk - elektronika, daxofon, fx. Sześć improwizacji, 47 minut.

Sytuacja dramaturgiczna w bydgoskim Mózgu wydaje się być nieco ciekawsza niż chwilę temu w Brukseli. Klarnety Mazzolla improwizują tu na żywo z wielowymiarową elektroniką, doposażoną w akustyczne akcesoria perkusjonalne. Efekt bywa niekiedy dalece frapujący, zwłaszcza, gdy w szranki improwizacji staje sam klarnet bez dodatkowych atrybutów narracji, a działania partnerów bardziej nastawione są na łączenie tego, co żywe z tym, co syntetyczne.

Dokładnie tak dzieje się w pieśni otwarcia, która zdaje się być najciekawszym momentem całego koncertu. Klarnet basowy rozpoczyna tu lot typowy dla Mazzolla. Głęboki, dronowy sound z każdą chwilą zyskuje na poły semicką melodykę i ucieka w kosmos improwizacji wspierany cyrkulacyjnym oddechem muzyka. W tle pracuje elektronika, która na ogół przyjmuje postać ambientu, ale szyje nam też frazy sprawiające wrażenie działań live processing. Począwszy od drugiej opowieści elektronika staje się bardziej aktywna, co nie zawsze służy całej ekspozycji. Gdy klarnet jest tu pełnoprawnym aktorem, narracja broni się bez słowa wątpliwości. Gdy on sam milknie i oddaje przewodnictwo pozostałym, nagranie miewa słabsze monety. Tak dzieje się choćby w dalszej fazie drugiej części. W trzeciej odsłonie klarnet tańczy rytmicznie z elektronicznym beatem, w czwartej z kolei musi przebijać się przez chmurę syntetycznych zgrzytów i usterek. Mazzoll używa tu także swojego głosu – czasami to dekonstruowana elektronicznie wokaliza, innym razem, jak w utworze finałowym, melorecytacja z tekstem. Ciekawie kształtuje się piąta opowieść, gdy dron klarnetu, płonący emocjami w chmurze elektronicznego harshu, napotyka na akustyczne misy i inne dźwięki perkusjonalne.



 

wtorek, 24 października 2023

Marek Pospieszalski i Guillaume Gargaud w 51-ym epizodzie Spontaneous Live Series!


(informacja prasowa)

 

Jeszcze nie ochłonęliśmy po spontanicznych, festiwalowych szaleństwach pierwszego weekendu października, a już Trybuna Muzyki Spontanicznej i poznański Dragon Social Club zapraszają na kolejny koncert cyklu „Spontaneous Live Series”. Odbędzie się on w najbliższy czwartek, 26 października, a jego bohaterami będą saksofonista Marek Pospieszalski i gitarzysta Guillaume Gargaud.



 

Druga pięćdziesiątka koncertowego cyklu zainaugurowana zostanie dwoma ekscytująco zapowiadającymi się setami solowymi, a potem – who knows – spontanicznym duetem w ulubionej w Poznaniu formule „ad hoc”.

Po raz pierwszy pod spontanicznymi auspicjami zagra w Dragonie najbardziej gorące nazwisko polskiej sceny jazzowej ostatnich miesięcy – saksofonista Marek Pospieszalski. Jego post-kompozytorskim oktetem zachwyca się cały świat, my będziemy mieli okazję poznać jego solową twarz. Muzyk promocje swoją pierwszą solową płytę „Joyous”, wydaną wiosną tego roku przez Bocian Records.

Solowy występ tego dnia zaproponuje nam także francuski gitarzysta Guillaume Gargaud. To artysta znany w Polsce, albowiem debiutancki album jego tria, zatytułowany „Omusue” (na kontrabasie Patrice Grente, na perkusji Thierry Waziniak), wydany został w poznańskiej oficynie Torf Records.

 

Spontaneous Live Series, Vol. 51

Marek Pospieszalski – saksofon, amplifikacja

Guillaume Gargaud – gitara akustyczna

Dragon Social Club, Poznań, Zamkowa 3, godzina 20.00

Bilety dostępne są tu:

https://www.kupbilecik.pl/imprezy/109283/Pozna%C5%84/Spontaneous+Live+Series/

 

------

Teraz parę słów o metodzie twórczej, jakie stała u podstaw prac nad solowym albumem Marka Pospieszalskiego „Joyous”:

Formuła gry solo daje szansę bardzo dokładnego podejścia do instrumentu. To najlepsze warunki do uruchomienia procesu badawczego. Obecnie kładąc główny nacisk na sferę dźwięku, artysta eksploruje nowe ścieżki, m.in. odpowiednie przygotowanie saksofonu, czy użycie wzmacniacza gitarowego, dzięki któremu saksofon zamienia się w zupełnie nowy instrument, wykorzystując technikę sprzężenia zwrotnego. Technika ta okazuje się być odrębną drogą do dalszych eksploracji. Pospieszalski czerpiąc z osiągnięć sound designu, zachowując ekspresję i muzykalność, pokazuje, że saksofon jest instrumentem, który ma jeszcze wiele do zaoferowania i pozornie nieskończoną liczbę możliwości.

https://bocian.bandcamp.com/album/marek-pospieszalski-joyous

Marek Pospieszalski wybrany został przez prestiżowy niemiecki magazyn JazzThing na listę 25 najbardziej obiecujących muzyków w Europie („25 unerhörte kommende Großen”). Prowadzi własny oktet i kwartet. Ostatnie dwa lata, to absolutny przełom w twórczości Pospieszalskiego. Pod skrzydłami renomowanej portugalskiej wytwórni Clean Feed artysta wydał trzy albumy, które odbiły się szerokim echem na całym świecie, a on sam został uhonorowany tytułem Muzyka Roku 2022 w plebiscycie krytyków Jazz Forum.

https://cleanfeedrecords.bandcamp.com/album/no-other-end-of-the-world-will-there-be-based-on-the-works-of-polish-female-composers-of-the-20th-century

https://cleanfeedrecords.bandcamp.com/album/polish-composers-of-the-20th-century

https://cleanfeedrecords.bandcamp.com/album/d-rer-s-mother

 

Guillaume Gargaud, to francuski kompozytor i gitarzysta improwizujący. Zagrał na około 35 albumach i skomponował pokaźną ilość muzyki do tańca współczesnego i kina. Współpracował m. in. z Carlosem Zingaro, Burtonem Greene’em, Markiem Edwardsem, Benem Bennettem i Jackiem Wrightem (USA). Występuje solo w Europie, a także w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Mieszka w Le Havre we Francji, gdzie uczy także muzyki improwizowanej.

 „...Odkrywamy gitarzystę, który wspaniale gra na gitarze akustycznej, pracując nad krystalizacją nastrojów, jakie wywołują stosowane techniki: atonalność, złożone linie melodyczne i, w tradycji współczesnego gitarzysty, szybkie bieganie po gryfie, poszukiwanie kontrapunktu, dramatycznie umieszczane glissanda, eksploracja dźwięków na moście… „ - Ettore Garzi dla Percorsi Musicali

„Opisanie Gargauda jako swego rodzaju «niesamowitego jednoosobowego zespołu smyczkowego» nie jest przesadą. Choć ignoruje on wyraźne odniesienia do ściśle określonych stylów i wszelkich narcystycznych riffów. Krótko mówiąc, «wahadło gitarowe» w najlepszej tradycji improwizacji. Specjalnie dla fanów Dirka Serriesa.” - Georges Briquet dla Jazz'Halo

https://guillaumegargaud.bandcamp.com/album/koenji

https://torfrecords.bandcamp.com/album/omusue

https://guillaume-gargaud.fr/

 

 

piątek, 20 października 2023

The Relative Pitch Records’ fresh outfit: Parker! Swell! Allemano & Dörner! Gjerstad & Shipp! Colonna! Foster!


Nowojorski The Relative Pitch nie odpuszcza w generowaniu nowych sytuacji wydawniczych choćby na ułamek sekundy! Nowe albumy leją się jak z rogu obfitości, a twarde dyski recenzenckich komputerów trzeszczą w szwach.

W okresie od czerwca do połowy października label dostarczył piętnaście nowych płyt z muzyką improwizowaną, a w stadium pre-order czekają już cztery nowości listopadowe.

Jednoosobowej redakcji Trybuny Muzyki Spontanicznej trudno jest ogarnąć słowem tak dużą porcję muzyki, nawet, gdy jest ona w skończonej liczbie przypadków naprawdę interesująca. Zatem dziś pochylamy nad sześcioma płytami, tymi, obok których nie sposób przejść bez słowa komentarza - solowymi dokonaniami Evana Parkera (sprzed lat!) i Steve’a Swella, dwoma smakowitymi duetami – jednym kanadyjsko-niemieckim, drugim norwesko-amerykańskim, wreszcie pewnym włoskim kwartetem i amerykańskim trio. Tym albumom poświecimy dziś sporo miejsca. Pod koniec zaś tekstu nastąpi szybkie wylistowanie pozostałych dziewięciu albumów, które są już po światowej premierze (niektóre opatrzymy słowem komentarza).

So, welcome!



 

Evan Parker NYC 1978

Environ, Nowy Jork, październik 1978. Evan Parker – saksofon sopranowy i tenorowy. Sześć improwizacji, 68 minut.

Po niepublikowane nagranie koncertowe boga swobodnej improwizacji sięgamy niemal dokładnie 45 lat po jego rejestracji w nowojorskim klubie Environ. Wiosną tamtego roku Parker wydał wiekopomne Monoceros, jesienią koncertował w Ameryce Północnej. W połowie października odnajdujemy go w doskonałej formie, jego saksofon sopranowy (incydentalnie także tenorowy) brzmi wyjątkowo soczyście, a sama rejestracja została zrealizowana naprawdę porządnie, jak na kanony analogowych lat 70. ubiegłego stulecia. Pisaliśmy już na tych łamach, iż Parker wielokrotnie zmieniał historię gatunku, ale być może jego największy wkład w rozwój swobodnej improwizacji, to właśnie nagrania solowe, szczególnie te sopranowe. Reasumując – NYC 1978, to jedna z najważniejszych płyt ostatnich lat, niezależnie od tego, jak długo musieliśmy czekać na opublikowanie tego nagrania. 

Na nowojorski koncert składają się cztery kilkunastominutowe epopoje sopranowe i dwa kilkuminutowe interludia na tenorze. Pieśń otwarcia, to parkerowski klasyk – cyrkulacyjny oddech wprawia jego sopran w opętańczy taniec, który zdaje się nie mieć początku, ani tym bardziej zakończenia. Sound jest głęboki, delikatnie zabrudzony. Owa mantra nieskończoności dźwięku staje się udziałem Anglika także w dalszej części koncertu, ale tu, na jego starcie, jest szczególnie intensywna. Z kolei w trzeciej części sopranowa opowieść początkowo powstaje z krótkich, niemal urywanych fraz. Muzyk rysuje małe pętle, którym nadaje dość chropowaty sound, a na finał wpada w oddech cyrkulacyjny brzmiąc niemal post-barokowo. Piąta odsłona jest wyjątkowo filigranowa, budowana na dużej wysokości i niebywałej dynamice. W drugiej fazie tej improwizacji Parker na chwile przystaje, coś tam do siebie gada i znów rusza w tango. Ostatnia improwizacja przypomina spacer pasikonika po polnej łące. Delikatna, stepowa opowieść nabiera wszakże rumieńców dzięki melodyjności i rosnącej intensywności. Na zakończenie muzyk sięga po cyrkulację, którą wieńczy sekwencją luźnych oddechów. Dwie improwizacje na saksofonie tenorowym budowane są drobnymi frazami (część druga) lub ekspozycjami bardziej masywnymi, dronowymi (część czwarta). Zdaje się, że dają muzykowi niezbędne chwile wytchnienia pomiędzy sopranowymi eksplozjami.



 

Steve Swell For Rhina P. Espaillat

Czas i miejsce akcji nieznane: Steve Swell – puzon i trąbka kieszonkowa. Osiem improwizacji, 41 minut.

Solowa płyta amerykańskiego puzonisty powstała jak najbardziej współcześnie, choć nie wiemy dokładnie kiedy. Przynosi osiem wyjątkowo zgrabnych i dobrze zaplanowanych improwizacji. Ta pierwsza trwa ponad 18 minut i jest tu daniem głównym, pozostałe siedem udanie ją uzupełniają. Dodajmy, iż niezależnie od stosowanych technik wydobywania dźwięku z instrumentu dętego, blaszanego, Swell perfekcyjnie dba o dramaturgię, a każda jego ekspozycja ma swój rytm i dalece linearną, przemyślaną narrację.

Pierwsze kilka minut improwizacji otwarcia można określić mianem ciężkich narodzin pierwszego dźwięku puzonu. Szumiące powietrze, które łapie rezonans drżącej tuby, ciężko pracujące wentyle i oddychający muzyk, który co pewien czas wpada w dłuższy, na poły cyrkulacyjny oddech. Swell pierwsze bardziej śpiewne, zwarte frazy ze szczyptą melodii, wydaje po upływie siódmej minuty. Każda decyzja artysty, każdy wydobywany dźwięk ma tu swoje miejsce i jest realizowany z dużą pieczołowitością. Od nostalgicznych westchnień po taneczne, melodyjne podrygi, ze sporą wszakże porcją efektownie preparowanych fraz. Kolejne siedem improwizacji trwa po kilka minut i zdaje się prezentować różne stadia dekonstrukcji puzonowych odgłosów. Najpierw, to improwizacja dalece mechaniczna, jakby coś w tubie było precyzyjnie ugniatane. W kolejnej części tuba jest już zamknięta, a instrument jęczy w bólach. W części czwartej pojawiają się akcenty perkusjonalne i pocieranie metalu o metal. W części piątej garść matowych śpiewów … kieszonkowej trąbki. W części szóstej plejada szumów i przedechów, jakby ktoś zaciskał pętlę na szyi artysty. Przedostatnia opowieść smakuje post-industrialnie, wszystko w niej ze sobą rezonuje. Końcowa improwizacja chce być łabędzim śpiewem, ale skutecznie zablokowana tuba wydaje bukiety zmęczonych, spreparowanych odgłosów. Półśpiewne szemranie domyka ten jakże wyśmienity album.



 

Lina Allemano & Axel Dörner Aphelia

Studioboerne45, Berlin, wrzesień i listopad 2019: Lina Allemano – trąbki oraz Axel Dörner – trąbki. Osiem kompozycji/ improwizacji, 46 minut.

Berlińskie spotkanie trąbek, to chyba coś więcej niż dialog. Albumowe credits używa liczby mnogiej zarówno w odniesieniu do instrumentarium Kanadyjki, jak i Niemca, co więcej, wnikliwy odsłuch nagrania definitywnie pozwala stwierdzić, iż w wielu momentach narracji słyszymy więcej niż dwie trąbki. Samo nagranie broni się tu każdym dźwiękiem, choć zdaje się, że w wielu momentach zostało precyzyjnie zaplanowane i niekiedy odegrane jak spod batuty. Improwizacja oczywiście króluje, ale nie tylko ona stanowi tu o jakości trębackiego szczytu.

Początek nagrania zdaje się być odegrany wedle precyzyjnego scenariusza. Dwie, a nawet trzy trąbki płyną tu wspólnym strumieniem o niemal orkiestrowej sile rażenia, momentami brzmiąc niczym dekonstrukcja słynnego Concerto de Aranjuez. Utwór kończy wielosekundowa cisza, która jest częstym zabiegiem dramaturgicznym na tej płycie. Dwa kolejne utwory (połączone) bazują na dźwiękach preparowanych. Każda z trąbek frazuje teraz inaczej - jedna bywa sucha, inna wilgotna, jedna pracuje na wentylach, inna kreuje bardziej mechaniczne sytuacje foniczne. Pojawiają się także nieśmiałe akcenty perkusjonalne lub frazy przypominające syreny alarmowe. Kolejne dwie ekspozycje (także połączone), to niemal zwierzęca symfonia wyjców i kojotów, spuentowana strumieniami szumów i dronów. Druga z tych opowieści trwa wiele minut i w swej końcowej fazie syci narrację wieloma smaczkami brzmieniowymi. Artyści wchodzą tu niekiedy w bardzo gwałtowne interakcje. Opowieść piątą wieńczy trzyminutowe pasmo ciszy. Część szósta jest wysoko zawieszonym dronem, który przypomina nalot dywanowy, z kolei dwie ostatnie odsłony powracają do koncepcji preparowania dźwięku. Oba odcinki wyposażone są w dużą dawkę ekspresji – pierwszy karmi się tu dźwiękiem, drugi nieskończonymi pokładami szumów.



 

Frode Gjerstad with Matthew Shipp We Speak

Park West Studios, Brooklyn, Nowy Jork, listopad 2022: Frode Gjerstad – saksofon altowy, Bb clarinet oraz Matt Shipp – fortepian. Osiem improwizacji, 46 minut.

Norweski saksofonista i klarnecista, muzyk wielu talentów, wieloletni partner Johan Stevensa, swoje 75. urodziny świętował m.in. w Nowym Jorku. W pewnym zacnym studiu nagraniowym dokonał definitywnie udanej sesji nagraniowej w towarzystwie jakże uznanego pianisty z tamtych ziem. Dziś nagranie trafia w nasze ręce i uszy, a dwie konstatacje winny paść jeszcze przed umówieniem zawartości krążka We Speak. Po pierwsze - dawno nie słyszeliśmy Gjerstada w tak dobrej formie, po drugie - po raz kolejny możemy przekonać się, iż pianistyka Shippa bywa nieznośnie powtarzalna.

W trakcie sesji Frode częściej sięga po saksofon altowy. Bywa w tych sytuacjach bardzo kreatywny, bazuje na świetnym, nieco chropowatym brzmieniu, jest zadziorny, udanie prowokuje Matta do masywniejszych ekspozycji, a duetowa improwizacja nabiera free jazzowego sznytu. Gdy w grze uczestniczy klarnet, opowieści częściej nabierają kameralnego charakteru. Pianista, jak to ma w zwyczaju, nie stroni od post-klasycznych pasaży, które stosuje równie chętnie, jak intensywne przebieżki po czarnej stronie klawiatury. Warto podkreślić, iż w trakcie dłużnych narracji, jak choćby w części czwartej, norweski muzyk sięga zarówno po saksofon, jak i klarnet. Szósta improwizacja sprawia wrażenie zbudowanej na dużych emocjach i w pełni kolektywnej. Muzycy są tu wyjątkowo czujni, a pianistyczna narracja intrygująco mroczna. Najspokojniejszą częścią płyty wydaje się siódma improwizacja, w której powtarzalność pianistycznych fraz wydaje się być dość dotkliwa. Ostatnia improwizacja skutecznie kruszy jednak ambiwalencje recenzenta. Jest gęsta, rozkrzyczana, świetnie podsumowana altowymi lamentami i zasadnymi dramaturgicznie repetycjami piana.  



 

Colonna, Marraffa, Spera & Zanotti Red Planet

Area Sismica, Forli, Włochy, lipiec 2020: Marco Colonna – saksofon barytonowy i sopranowy, Edoardo Marraffa – saksofon tenorowy i altowy, Fabrizio Spera – perkusja, instrumenty perkusyjne, smyczek oraz Marco Zanotti – perkusja, instrumenty perkusyjne, kalimba. Pięć improwizacji, 59 minut.

Czterech włoskich artystów, wedle słów wydawcy w ramach pierwszego spotkania w tym układzie personalnym, odnajdujemy tu w swobodnej, post-jazzowej improwizacji zrealizowanej tuż po pierwszym covidowym lockdownie. Dwaj saksofoniści na wysokim poziomie kreatywności, zarówno w układzie duetowym, jak i solowym oraz dwaj perkusiści z dalece rozbudowanym zestawem instrumentalnym, niekiedy zbyt zapatrzeni w rytm i linearność swoich ekspozycji. Koncert, na który składa się set główny (trzy części w jednym strumieniu, czwarta w ramach dogrywki) i bis, toczy się na różnych poziomach intensywności. Od free jazzu do niemal post-folkowych ekspozycji. Z czwórką Włochów warto zatem spędzić czas od pierwszej do ostatniej sekundy albumu Red Planet.

Pierwsze trzy części koncertu trwają tu pełne 40 minut. Start jest spokojny, ze wszystkim elementami tzw. gry rozpoznawczej. Czuć rytuał rytmicznej narracji, którą kreują wszyscy uczestnicy spektaklu i duże skupienie ze strony dęciaków w zakresie wyznaczania nowych ścieżek i ciekawych zakrętów. Muzycy równie dobrze czują się w post-rytmicznych medytacjach, jak i w dynamicznych, niemal ognistych pasażach. W pierwszej części o wielu sprawach (także rytmicznych) decyduje tu saksofon barytonowy, w części drugiej prym zdaje się wieść saksofon sopranowy, który syci improwizację dużą dawką melodyki. W części trzeciej muzycy tracą dynamikę i sięgają do akcenty post-folkowe. Perkusiści chętnie budują tu dźwięki preparowane, nie gubiąc przy tym struktury rytmicznej całej ekspozycji. Na koniec tej części w muzyków wstępuje duch niemal colemanowskich, free jazzowych emocji. Z kolei w części czwartej improwizacja nabiera niekiedy brotzmannowskiego temperamentu. Bis, to typowa farewell song, zbudowana na delikatnym rytmie, pokreślonym brzmieniem kalimby. W ramach podsumowania dużo dobrego spotyka nas ze strony obu saksofonistów.




Michael Foster's The Ghost Vanished Pleasures

Pioneer Works, Red Hook, Brooklyn, Nowy Jork, styczeń 2023: Michael Foster – saksofon tenorowy i sopranowy, Jared Radichel – kontrabas oraz Joey Sullivan – perkusja, instrument perkusyjne. Dziewięć utworów, 66 minut.

Kolejna mocna pozycja w letnich premierach RPR! Post-jazzowe trio, które z jednej strony świetnie radzi sobie w swobodnych improwizacjach, wypełnionych mnóstwem preparowanych smakołyków, z drugiej jest w stanie konstruować bystre, nieprzegadane improwizacje mając na wejściu temat z melodią i zgrabnym pomysłem dramaturgicznym. Do tego dodać winniśmy świetny warsztat każdego z artystów i dużą kreatywność w sferze improwizacji. Szczególnie podobać się może kontrabasista, który wiele narracji, nawet tych ognistych, free jazzowych prowadzi na smyczku. Tytuł płyty nawiązuje do filmu Dereka Jarmana, okładka zaś stanowi deklarację lidera tria, co do jego sympatii dla undergroundowego ruchu gejowskiego. Nie ma to z punktu widzenia muzyki dużego znaczenia, ale sprawia, że Foster zdaje się być autentyczny w tym, co robi, nie tylko jako bardzo dobry instrumentalista.

Album otwiera swobodna improwizacja, pełna intrygujących dźwięków, uformowana w efektowne crescendo. W drugiej opowieści mamy z kolei śpiewny temat podany przez alt i bas, wyprowadzony na efektowną, free jazzowa prostą. Trzecia narracja zdaje się łączyć walory i stylistyki dwóch pierwszych utworów. To bystre free bazujące na kameralnie usposobionym smyczku kontrabasowym. Kolejne dwa odcinki otwiera kontrabasista, za każdym razem stosując odmienne środki wyrazy. Muzycy świetnie się tu czują w formule post-balladowej, której atrybuty gubią w procesie kolektywnej improwizacji. W kolejnych opowieściach przeplatają się wątki preparowanych, swobodnie kreowanych sytuacji i melodyjne tematy, ukrwione mocą wzajemnych interakcji. W najdłuższej, ósmej części mamy wszystko, co na tym albumie najlepsze. Szczególnie podobać się tu może post-barokowa ekspozycja kontrabasu. Saksofonista porcjuje nam emocje wyjątkowo udanie, bywa równie wyrazisty na tenorze, jak i na sopranie, któremu potrafi nadać prawdziwie dziką ekspresję. Album wieńczy pożegnalna opowieść, toczona w pogrzebowym tempie, ale nasycona dużą porcją saksofonowych szumów, a potem post-aylerowskich melodii i post-barokowych zdobień smyczka. No i drummer, o którym piszemy najmniej, bo on zawsze jest tam, gdzie być powinien.

 

*****

Pośród pozostałych premier lata i wczesnej jesieni dostrzegamy album szwedzkiego duetu bBb, prowadzonego od pewnego już czasu przez saksofonistę Martina Küchena i puzonistę Ola Rubina. Album zwie się Animal Quotes i przynosi porcję improwizowanych dźwięków podaną w sposób dalece performatywny. Szwedzi świetnie się tu bawią, nam trochę brakuje dramaturgii, ale trzeba przyznać, że w stosunku do poprzednich nagrań duetu, album pod względem brzmieniowym zrobiony jest bardzo porządnie.

Kolejny duet, to spotkanie saksofonistki Silke Eberhard i pianistki Céline Voccia. Płyta nazywa się Wild Knots i przynosi siedem zgrabnych improwizacji, którym bliżej do free jazzu niż zadumanej kameralistyki, choć opowieść przynosi mnóstwo dramaturgicznych subtelności.

Duet rodzinny Dietrichów Catch the Leaves, to spotkanie saksofonisty Dona i jego córki, wiolonczelistki Camille. Nagranie, to niespodziewanie spora porcja hałasu, co jest skutkiem zarówno metod wydobywania dźwięków przez muzyków, jak i bardzo bootlegowej jakości samego nagrania.

Z kolei kwartet dowodzony przez pianistkę i kompozytorkę Yvonne Rogers (Seeds), to nagranie bardzo bliskie jazzowego main-streamu i przeznaczone dla mniej wymagającego odbiorcy. W składzie poza liderką odnajdujemy tu kontrabasistę, perkusistę i wokalistkę.

Pozostałe albumy w omawianym dziś zestawie nowości, to solowe improwizacje. Wszystkie one prezentują młodych, bardzo mało znanych artystów z całego niemal świata. Każdy z nich wymaga być może jeszcze artystycznego szlifu i obycia w świecie totalnej improwizacji, tudzież w bezkresie kreowania dźwięków coraz bardziej wymyślnymi technikami rozszerzonymi, ale doprawdy każdy z prezentowanych albumów godny jest naszej uwagi. Nam najbardziej przypadł do gustu klarnetowy spektakl, pełen zadziornych fraz i bystrych preparacji, w wykonaniu Madison Greenstone, zatytułowany bardzo zasadnie Resonance Studies in Ecstatic Consciousness. Pozostałe albumy, to saksofonistka Kyle Jessen (Primitive), kolejna saksofonistka, tu dodatkowo wspierająca się feedbackiem, Camila Nebbia (Una ofrenda a la ausencia), multiinstrumentalistka Maria Valencia (Compendio de Alofonías Abisales) oraz trębacz Benjamin Vergara (The Impossibility of a Single Sound).  



 

wtorek, 17 października 2023

Hydra Ensemble & Águas!


Portugalski improwizator, kompozytor, basista i kontrabasista Gonçalo Almeida, to prawdziwy człowiek renesansu! Prowadzi niezliczoną liczbę projektów muzycznych, grywa solo, świetnie sprawdza się w niemal każdych okolicznościach gatunkowych. Nie ma sensu na tych łamach wymieniać więcej szczegółów, wszak Almeida gości tu przy okazji każdej swojej nowej płyty.

Dziś spotykamy go z powodu świeżej produkcji kwartetu Hydra Ensemble. To jeden z kilku kameralnych pomysłów Portugalczyka na improwizację, który łączy akustyczne instrumenty strunowe (kontrabas i dwie wiolonczele - Lucija Gregov i Nina Hitz) i realizowaną na żywo elektronikę Rutgera Zuydervelta, którego miłośnicy dźwięków syntetycznych doskonale znają od nazwą własną Machienfabrik.

Nowa płyta Hydry jest nagraniem w pełni koncertowym, które z jednej strony pokazuje kunszt wykonawczy muzyków, z drugiej unaocznia fakt, iż kreatywny elektronik nie potrzebuje zacisza studia nagraniowego, by świetnie wykonać swoją robotę.



Sytuacja sceniczna jest tu następująca – po lewej stronie wiolonczela, w środku kontrabas, po prawej druga wiolonczela, a wszędzie wokół chmura mniej lub bardziej słyszalnej elektroniki. Pierwsze trzy części koncertu zdają się być wielką wspinaczką na efektownie uformowaną ekspozycję skalną. Emocje rosną tu z każdym metrem błyskotliwej podróży, która wieńczy dzieło wraz z otwarciem części czwartej. Kolejne epizody koncertu wskazują wiele możliwych dróg rozwoju improwizacji, ale także trwonią czas na dramaturgiczne rozterki i elektroakustyczne didaskalia. Jeśli w trakcie trzech pierwszych, jakże wspaniałych części elektronika pracuje w tle i błyskotliwie zdobi punkty kulminacyjne, o tyle potem często wychodzi na czoło pochodu niezdecydowanych improwizatorów i tyczy szlak narracji dużą ilością powtórzeń, tudzież na poły rytmicznych zdobień.

Na starcie koncertu towarzyszy nam ambientowe tło pozostające w niemal idealnej symbiozie z długimi, smyczkowymi frazami strunowymi. Całość przypomina lekko wzburzone fale oceanu. Narracja pulsuje, nabiera pewnej śpiewności i nie stroni od dekonstrukcji post-barokowych ekspozycji strunowych. W centrum wydarzeń pozostaje tu kontrabas, który zmiennymi metodami frazowania zdaje się wytyczać kolejne odcinki tej post-kameralnej przygody. Druga część koncertu, to właśnie przejście Almeidy z trybu smyczkowego na tryb pizzicato. W tym samych czasie obie wiolonczelistki rytmicznie piłują struny swoich instrumentów, a elektronika dorzuca do improwizacji garść drobnych, elektroakustycznych usterek. W tej fazie koncertu narracja szczególnie mocno przybiera na intensywności. Po osiągnieciu pierwszego szczytu improwizacja wpada w efektowną huśtawkę nastrojów, zwłaszcza, gdy kontrabasista powraca do smyczka i zaczyna systematycznie spychać strumienie dźwiękowe w coraz niższe rejony. Start trzeciego traku na dysku wyznacza tu kolejna zmiana trybu pracy kontrabasisty. Tym razem Almeida uderza w struny i buduje perkusyjną narrację. Wiolonczele rzewnie śpiewają niemal jednym głosem, a elektronika także szuka bardziej melodyjnych środków wyrazu. Emocje rosną tu szybko, a narracja zyskuje rockowe stygmaty.

Tuż potem startuje anonsowana już część czwarta - minimalistyczne wytłumienie i przejście w drugą fazę koncertu, niemniej urokliwą brzmieniowo, ale naznaczoną dramaturgicznymi rozdrożami. Improwizacja lepi się teraz z drobnych uderzeń smyczków, oddechów, strunowych westchnień i chmury post-elektronicznych szumów i szmerów. W bukiecie fonii słyszymy coś na kształt wibrafonu, nie brakuje dźwięków preparowanych ze wszystkich dostępnych na scenie źródeł. Emocje falują, generowane przez fonie rwane, szarpane, doposażone sporą ilością elektronicznych repetycji. Kontrabasista przechodzi z arco na pizzicato i odwrotnie nad wyraz często. Z jednej strony dostajemy się w wir post-barokowych emocji, z drugiej dostrzegamy na scenie pewien elektroakustyczny rozgardiasz. Emocje nie ustają, ale zdaje się, że mocno tęsknimy za linearnością pierwszej części koncertu. W części szóstej odnotowujemy jeszcze solową ekspozycję wiolonczeli na prawej flance. Start ostatniej części wyznacza pizzicato kontrabasu i kolejna porcja żałobnych pieśni obu wiolonczelistek. Pożegnalna faza koncertu prowadzona jest w dość leniwym tempie, bez specjalnych wzlotów i upadków.

 

Hydra Ensemble Águas (Cylinder Recordings, CD 2023). Gonçalo Almeida – kontrabas, Lucija Gregov – wiolonczela, Nina Hitz – wiolonczela oraz Rutger Zuydervelt – elektronika. Nagranie koncertowe, 31 stycznia 2022, Pletterij, Haarlem, Holandia. Jeden strumień dźwiękowy podzielony na siedem części, 46 minut.



piątek, 13 października 2023

Halster in Virtuous Mondays!


Halster, to szwedzkie trio gitar elektrycznych, mało zapewne znane poza skandynawskimi opłotkami, ale godne uwagi całego świata i niejednej galaktyki. Panowie Anders Lindsjö, Adam Persson i Mattias Nihlén w drugiej połowie ubiegłej dekady obchodzili skromny jubileusz, dzięki czemu, pod sztandarami świetnie nam znanego, lokalnego labelu Konvoj Records, doczekali się urodzinowego, pięciopłytowego boxu.

Nagrania zarejestrowano na dzikich, improwizowanych sesjach, jakie odbywały się każdorazowo w poniedziałki w Malmö. Na każdą z tych sesji szwedzcy gitarzyści (czasami używający także innych instrumentów) zapraszali równie znamienitych szwedzkich (tudzież norweskich) improwizatorów. Wyszła z tego całego ambarasu smakowita mieszanka różnokolorowych, improwizowanych emocji. Przy okazji rzeczony box, to doskonała prezentacja szwedzkiej sceny improwizowanej, po części oczywiście dobrze światu znanej, po części jednak niekiedy zbyt anonimowej.

Prześledźmy poniedziałkowe wydarzenia, jakie uwieczniono na pięciu zgrabnych, kompaktowych dyskach.



 

Disc One

Na pierwszym dysku do tria Halster w standardowym instrumentarium gitarowym dołącza puzonista Ola Rubin (trzy pierwsze improwizacje) oraz gitarzysta Henrik Olsson i perkusista Håkon Berre (dwie kolejne części).

Kwartetowa narracja w trzech odsłonach toczy się na ogół w dość spokojnym tempie i stawia raczej na minimalistyczne środki wyrazu, co nie oznacza, że incydentalnie nie potrafi gęstnieć i kąsać intensywnością. Aura jest tu delikatnie post-rockowa, a pikanterii całości dodaje systematycznie fermentujący puzon, który potrafi brzmieć niczym czwarta gitara, nie stroni także od drobnych preparacji. Gitarzyści zdają się czerpać inspiracje z wielu źródeł. Niekiedy ich na poły filigranowe frazowanie przypomina King Crimson z początku lat 80. ubiegłego stulecia. W drugiej części muzycy kreują niekończące się plejady short-cuts. Kłęby dymu i drobne spiętrzenia umilają podróż w dźwiękowe nieznane. Gitarowe subtelności czasami zdobią narrację jazzowym posmakiem. Z kolei trzecia improwizacja tonie w mroku. Puzon brzmi tu dość siarczyście, gitary rysują delikatnie psychodeliczne zawijasy.

Dwie improwizacje kwintetowe chętnie uciekają w subtelności mniej lub bardziej wyciszanych preparacji, czasami wręcz lewitują. Cztery gitary stawiają na rozmyte brzmienie i budowanie klimatu, płyną niczym mgławice. Tym, który scala to wszystko w całkiem linearną narrację jest perkusjonalista. Najpierw toniemy w swobodnych, free rockowych ekspozycjach, potem, gdy opowieść zagęszcza szyk, bywa, że improwizacja staje się post-rockowa, niekiedy post-psychodeliczna, incydentalnie nawet hałaśliwa, zdobiona drobnymi, jazzowymi naleciałościami.

Disc Two

Na tym dysku sytuacja dramaturgiczna jest o wiele bardziej skomplikowana. Pierwsza improwizacja to trio (w niej jedna gitara akustyczna) z saksofonistą Martinem Küchenem i puzonistą Ola Rubinem. Druga, to trio (w nim perkusja i syntezator zamiast gitar) uzupełnione perkusistą Martinem Holmem (jako drum machine). W trzeciej improwizacji w roli gościa ponownie puzonista Ola Rubin oraz nowy na scenie Herman Müntzing (instrumenty klawiszowe, elektronika). Czwarta część, to klasyczne trio gitarowe, a piąta, bazowy skład z dodatkiem instrumentów perkusyjnych pod jurysdykcją Raymonda Strida. Część szósta, to z kolei trio (jedna gitara akustyczna) i dwa puzony (Ola Rubin i Jacob Riis) wsparte elektroniką, zaś część ostatnia - trio (jedna gitara akustyczna) i Pär Thörn obsługujący elektronikę i obiekty. Uff.. działo się!

Pierwszą opowieść kreują wystudzone gitary i dęte preparacje. Mroczny wstęp i ekspresyjne rozwinięcie, ale także gitarowe subtelności i dźwięki z gardła. Druga część skrzy się zadziornymi frazami i bogactwem brzmienia. Garść preparacji, szczypta psychodelii, ale i filigranowe figury dramaturgiczne. W kolejnej odsłonie sporo zamętu wnosi elektronika i elektryczne klawisze. Pojawiają się dubowe echa, także sporo preparowanych fraz puzonu, wreszcie post-jazzowych zdobień. W części czwartej mamy Halstera w wersji saute z szeroką paletą gitarowych środków wyrazu - sprzężenia i melodie, post-rockowe grymasy, bluesowe skale i emocje, a na koniec drobna chmura ambientu.

Piąta improwizacja płynie kilkoma strumieniami brzmieniowych subtelności. Post-psycho-rockowa ballada kwiecąca się rezonującymi talerzami. W przedostatniej improwizacji natrafiamy na dużą porcję dźwięków syntetycznych, elektroakustycznych, a także odgłosy gitarowych pick-upów i dęte westchnienia. Równie zaskakująca brzmieniowo jest ostatnia opowieść. Sporo w niej wydarzeń, zarówno głośnych, jak i wyjątkowo cichych. Reaktywna post-ballada o wielu obliczach.

Disc Three

Tu sytuacja jest tylko pozornie prostsza. Dwie improwizacje i dwa wspólnie improwizujące tria – Halster (z jedną gitarą basową i dodatkowym syntezatorem) oraz Bomb (Ola Paulson na saksofonach, Anders Uddeskog na perkusji). Ponieważ Anders Lindsjö jest członkiem obu formacji, to by na scenie było jednak sześciu muzyków dodano jeszcze puzonistę Ola Rubina. Cały dysk nie trwa nawet 40 minut, ale jest z pewnością najgłośniejszą, najbardziej free jazzową częścią jubileuszowego boxu.

Pierwszy set introdukuje duet saksofonu i gitary basowej. Faza otwarcia, to swobodny open jazz nasączony odrobiną bluesa. Wraz z rozwojem akcji saksofon ciągnie w stronę free jazzu, gitary z kolei szukają hałasu i akcentów post-jazzowych. Swoje dokłada też puzon, który marzy o dalekich podróżach i lubi aylerowskie melodie. Wielominutowa improwizacja ma tu zarówno wyżyny, jak i drobne doliny, pięknie potrafi grzęznąć w psychodelii, ale i wznosić się do lotu z iście free jazzowym temperamentem. Zakończenie wydaje się być szczególnie intensywne, prowadzone w szybkim tempie, nie pozbawione post-rockowych emocji.

Drugi set jest o kilka minut krótszy, ale i on nie szczędzi nam wrażeń. Początek wydaje się nieco medytacyjny, a pierwsza faza lotu wznoszącego odbywa się pod nieobecność saksofonu i puzonu. Tu w roli wodzireja świetnie sprawdza się syntezator. Gdy dęciaki wracają do gry, improwizacja pachnie tu zarówno free jazzem, jak i swobodnym rockiem. Syntezator nie odpuszcza i druga część seta upływa pod znakiem psycho & fussion, nawet, gdy dynamika ekspozycji nieco spada. Świetny moment następuje, gdy narracja przyjmuje formę dętego duetu. Post-jazzowe westchnienia saksofonu i puzonu nawołują tu gitary do finałowej eskalacji.

 


Disc Four

Dysk czwarty, to dużo mniej skomplikowana sytuacja. Trzy improwizacje - na pierwszej klasyczne trio gitarowe i instrumenty perkusyjne Knuta Finsruda, na dwóch kolejnych trio (bas i syntezator zamiast gitar) plus saksofonista Sture Ericson i perkusista Raymond Strid.

Pierwsza, rozbudowana improwizacja, to trzy gitary doposażone małymi porcjami prądu i matowy, podłogowy drumming w rozkołysanym, post-jazzowym tańcu. Narracja ma tu wiele twarzy, nie brakuje w niej akcentów rockowych, wręcz funkowych, są preparacje i soczyste plamy bluesa. Jeśli improwizacja stopuje, natychmiast syci się mocą post-psychodelii, gdy nabiera tempa, szczególnie aktywnym zdaje się być drummer. Przed finałowym wzniesieniem kwartet czołga się w rytmie, a potem eksploduje mocą dubu i funku.

Pierwsze nagranie kwintetowe rodzi się w mroku soczystych dronów i plejadzie short-cuts. Saksofon wzdycha, piszczy jak kot, syntezator plami, bas rysuje zygzaki. Ów minimal na wdechu buduje nadspodziewanie duże emocje. Druga opowieść jest jeszcze bardziej gęsta od fonicznych niespodzianek. Pracują gitarowe pick-upy, syntezator szeleści, a zwinny drumming wskazuje kierunek podróży. W fazie dynamicznej odnajdujemy dużo rocka i dubu, a także funkowych zdobień. Z kolei umiejętnie wytłumione zakończenie pachnie psychodelią na kilometr.

Disc Five

Na ostatnim dysku w dwóch utworach improwizuje trio (perkusja i syntezator zamiast dwóch gitar) oraz saksofonowy gość (Nana Pi Aabo Larsen). W kolejnych dwóch odsłonach mamy trio (jest gitara basowa), a w roli gości kolejnego gitarzystę Johna Lipscomba, puzonistę Ola Rubina i perkusistę Andersa Uddeskoga. Dysk trwa prawie pięć kwadransów i zdecydowanie sytuujemy go po stronie najmocniejszych punktów boxu.

Improwizacje kwartetowe bazują na sporym dysonansie dramaturgicznym. Z jednej stron plejady drobnych, preparowanych fraz, z drugiej moc i siła syntezatorowych, basowych pasaży i niemałych melodii. Znów sporo akcentów post-jazzowych i rockowych wtrętów. Dynamika narracji na typowej dla tego boxu efektownej sinusoidzie.  Świetnie w tym tyglu niespodziewanych zdarzeń odnajduje się nieznana nam saksofonistka (saksofonista?). O ile pierwsza część bywa tu bardzo ognista, o tyle druga niesie w sobie post-balladowy nerw.

Dwie ostatnie improwizacje grane są w sekstecie, zatem wrażeń i emocji mamy tu całe mnóstwo. Pierwsza z opowieści na starcie formuje się w wielobarwne, jakże efektowne crescendo. Szczególnie podobać się tu może gitarowe spiętrzenie, które pachnie metodami pracy King Crimson z wczesnych lat 70. W tym strumieniu hałasu i stygnącej lawy świetnie odnajduje się puzonista, który musi czasami czynić wiele, by wydostać się na powierzchnię narracji. Pod koniec koledzy znajdują mu nawet przestrzeń na krótką, solową ekspozycję. W prawie 30-minutowym secie nie brakuje chwil mglistych, post-ambientowych, pięknie wytłumionych, a samo zakończenie należy do gasnących, ale wyjątkowo melodyjnych gitar. Ostatnia improwizacja nie szczędzi nam gitarowych i basowych subtelności, szybko wszakże łapie bakcyla zdrowej psychodelii. Znów świetne momenty serwuje nam puzonista, który płynie na fali dronowej ekspozycji partnerów. W efektownym zakończeniu skrzy się echo gitarowych improwizacji w estetyce Sonic Youth, a także posmak … bluesa.

 

Halster Virtuous Mondays (Konvoj Records, 5CD 2020)

Halster: Anders Lindsjö – gitara elektryczna, akustyczna, basowa, perkusja, Adam Persson – gitara elektryczna, głos, Mattias Nihlén – gitara elektryczna, syntezator. Goście: Ola Rubin - puzon, Håkon Berre - perkusja, Henrik Olsson – gitara elektryczna, Martin Küchen – saksofon barytonowy, Martin Holm – drum machine, Herman Müntzing – instrumenty klawiszowe, elektronika, Raymond Strid – perkusja, instrumenty perkusyjne, Jakob Riis – puzon, elektronika, Pär Thörn – elektronika, obiekty, Ola Paulson – saksofon tenorowy, altowy, Anders Uddeskog - perkusja, Knut Finsrud – instrumenty perkusyjne, Sture Ericson – saksofon altowy, Nana Pi Aabo Larsen – saksofon tenorowy, Jon Lipscomb – gitara elektryczna. Nagrane w poniedziałki: Allmogen, Malmö, 2018-2019. Dwadzieścia jeden improwizacji, czas trwania poszczególnych dysków - 51:11, 58:08, 36:22, 45:43, 73:51.

              

 

wtorek, 10 października 2023

Silence/Noise 7th Spontaneous Music Festival – raport z wydarzenia!


Siódma edycja poznańskiego, spontanicznego festiwalu za nami. Dwa koncertowe dni, osiem wyjątkowo intensywnych setów w wykonaniu dziesięciorga artystek i artystów, w końcu niezliczone pokłady emocji po obu stronach sceny. Publiczność dopisała, choć intrygującym wydaje się być fakt, iż widzowie przyjezdni (z Londynu, czy też Berlina, a także innych polskich miast) byli chyba w przewadze liczebnej w stosunku do widzów lokalnych. Ot, taka socjologiczna ciekawostka, pokazująca być może, że miasto Poznań nie jest aż tak złaknione pięknej, improwizowanej muzyki, jak reszta świata.

Zgodnie z tradycją imprezę otworzył set solowy. Tym razem do pełnienia roli festiwalowego introduktora zaproszona została Marta Warelis. Polska pianistka z Amsterdamu zaproponowała nam prawdziwie hitchcockowskie otwarcie. Na owo wspaniałe, wielobarwne trzęsienie ziemi złożyły się zarówno stonowane, minimalistyczne frazy, niemal taylorowskie, free jazzowe skoki po klawiaturze, jak i niebywała sekwencja dźwięków preparowanych. W trakcie tych ostatnich artystka za pomocą sznurka, którym pocierała o struny fortepianu uzyskała niezwykłe, orientalne, niemalże śpiewne brzmienie. Jeśli dodamy do tego ekspresję Marty, jej temperament i umiejętność budowania dramaturgii, to otrzymujemy set otwarcia, który nie mógł być chyba bardziej imponujący.



Festiwalowi goście, co zdaje się było regułą tej edycji, nie pozostawiali publiczności chwili wytchnienia. Po trzęsieniu ziemi było jeszcze lepiej! Za klawiaturą fortepianu (i w wielu innych miejscach) zasiadła kolejna polska pianistka Aleksandra Chciuk, a jej partnerem (pierwsze spotkanie muzyków!) był Katalończyk Don Malfon na saksofonie altowym. Tuż przed występem artyści w skupieniu wymienili kilka organizacyjnych (jak sądzimy) uwag, a potem zabrali nas w podróż po oceanie dźwięków preparowanych. Nie brakowało akcentów performatywnych – Ola grała na fortepianie z zamkniętą klawiaturą, z kolei Malfon za pomocą zestawu czarnych puszek wprawiał wydobywane z tuby dźwięki w wielostrumieniowe, rezonujące podmuchy powietrza. Sam finał prawie 45 minutowego setu skrzył się prawdziwymi niespodziankami. Najpierw saksofonista zaintonował melodyjne, wręcz taneczne frazy, potem pianistka zamknęła improwizację płynną, ambientową ekspozycją.

Kolejny set piątku, to także formuła ad-hoc, choć tylko po części. Do stałego składu Dirty Laundry (Marta Warelis – syntezator, piano i Miguel Petruccelli – gitara elektryczna) dołączył Marcin Bożek na akustycznej gitarze basowej. Ten set był być może najbardziej dynamicznym i ekspresyjnym momentem festiwalu, niekiedy post-psychodelicznym, innym razem na swój sposób tanecznym. Była syntezatorowa galopada i niebywałe gitarowe dialogi, zarówno eksplozywne, ale i zadumane, czerpiące inspiracje z całej historii improwizowanego rocka. Tu koncert składał się z kilku separatywnych części. Jeden z etapów miał bardzo spokojne otwarcie, w trakcie którego Warelis urokliwe preparowała fortepian.

Zakończenie pierwszego dnia przypadło w udziale triu A Tiny Bell - Don Malfon na saksofonie altowym, Florian Stoffner na gitarze elektrycznej i Vasco Trilla na perkusji. Improwizacja Katalończyków i Szwajcara była nadspodziewanie energetyczna. W stosunku do materiału studyjnego z debiutanckiego albumu „A Tiny Bell and Its Restless Friends” koncert był bardziej dynamiczny, mniej mroczny, choć i tak nasączony gęstymi, dronowymi ekspozycjami. Niespełna 40 minutowy występ (w tym zabawny bis, w trakcie którego artyści nie zagrali ani jednego dźwięku) spełnił zapewne oczekiwania wszystkich widzów. Z jednej strony niósł moc swobodnie preparowanych fraz, z drugiej ogień niemal freejazzowych eksplozji.

Sobotę otworzył kolejny set solowy. Tym razem w rolę samotnego podróżnika po bezkresie swobodnej improwizacji wcielił się Don Malfon. Artysta zaprezentował nam wszystkie techniki preparowania dźwięków saksofonu altowego, jakie poznaliśmy w trakcie jego dwóch piątkowych występów - blokowanie dysz, wibrowanie dźwiękami, jakie wydobywają się z tuby, czy też zamykanie tejże tuby metalowymi przedmiotami lub dłonią. Muzyk z Barcelony nadał swojej improwizacji niebywałą dramaturgię, a ponad trzydzieści minut skupionej, żywej, ale także minimalistycznej i po części performatywnej ekspozycji, zostało podsumowane piękną, dronową narracją, opartą na długim, cyrkulacyjnym oddechu.



Na zestaw sobotnich składów ad hoc złożyły się występy tria i kwartetu. W pierwszej kolejności  Marta Warelis na fortepianie, Florian Stoffner na gitarze elektrycznej oraz nowy gość festiwalowy, Rudi Fischerlehner na perkusji. Na szczególnie ten set wielu ostrzyło sobie apetyty i zdaje się, że wszystkie nasze oczekiwania zostały spełnione w dwójnasób. Najpierw minimalistyczny wstęp pianistki, w który doskonale wklejały się równie enigmatyczne frazy gitary i perkusjonalnych błyskotek. Potem wielowymiarowa zabawa w połamany rytm, który płynął z klawiatury i strun gitary, a osadzał się na dynamicznej ekspozycji austriackiego perkusisty. Taka podróż mogłaby trwać w nieskończoność, ale zakończyła się bodaj po 35 minutach, oczywiście burzą braw. Nie śmieliśmy jednak prosić artystów o bis, albowiem ich improwizacja była tak intensywna i ekspresyjna, że bezwzględnie zasłużyli na chwilę oddechu.

Po dwudziestu kilku minutach przerwy, koniecznej nie tylko dla muzyków, wystąpił kwartet ad hoc w składzie: Aleksandra Chciuk – piano, Vasco Trilla – perkusja, Marcin Bożek – akustyczna gitara basowa oraz Miguel Petruccelli – gitara elektryczna. Ta trzykwadransowa opowieść przyniosła nam wrażenia w każdym wymiarze fonicznym i wizualnym. Pianistka rozpoczęła ekspozycję kładąc ekspresyjnie głowę na klawiaturze. Perkusista budował narrację kreując kilka wątków jednocześnie. Gitarzysta koncentrował się na warstwie melodycznej, urokliwie preparował i świetnie dopowiadał frazy grane przez basistę. Ten ostatni często wyczekiwał na przebieg zdarzeń i włączał się w wir improwizacji z wyjątkowo nieoczywistymi pomysłami. Świetnie ów wielokolorowy koncert podsumował bis. Pianistka zaintonowała głosem semicką, rozkołysaną, ale mruczaną melodię, której dramaturgiczną wagę docenili pozostali i zbudowali jej niesamowity akompaniament.



Finał festiwalu zwykł przypadać w udziale artystom wyjątkowym, ale w kontekście siedmiu poprzednich setów tegorocznej edycji takie określenie byłoby z pewnością niesprawiedliwe. A jednak Der Dritte Stand, czyli Matthias Müller na puzonie, Matthias Bauer na kontrabasie i Rudi Fischerlehner na perkusji zdemolowali nas całkowicie. Płynna, prawie czterdziestominutowa ekspozycja, w której każdy dźwięk był zasadny dramaturgicznie, ale i żadna fraza nieprzegadana, skrzyła się mocą puzonowej dynamiki i brzmieniowych subtelności, pięknymi, ekspresyjnymi frazami arco kontrabasisty i jakże zadumanymi opowieściami pizzicato, a obrazu całości dopełniał ekspresyjny drumming. Ten ostatni płynął z rzadko spotykaną swobodą, niemal zwierzęcą naturalnością, ale także umiejętnością wyznaczenia przystanku, budowania przestrzeni dla chwili refleksji i inspiracji dla partnerów. Spokojny, na poły melodyjny bis rozkołysał nas i zwieńczył ów wybitny koncert.

Zapraszamy za rok, w pierwszy weekend października 2024!

 

Zdjęcia własne, bez ochrony praw autorskich

(1) Florian, Vasco, Malfon

(2) Marta, Rudi, Florian

(3) Matthias B., Matthias M., Rudi