czwartek, 29 października 2020

A New Barcelona’ outfit! Hung Mung! Besalduch & Nästesjö! Villavecchia! Truss! Llumm! Bogacz & Vidal!


Barcelona żyje i ma się świetnie! Przynajmniej w wymiarze muzycznym. Po spotkaniu Vasco Trilli z Marsem Williamsem (na początku tego tygodnia), dziś sposobność, by poznać kolejnych sześć nowych płyt, które powstały w Barcelonie (jedna w Andaluzji, ale z udziałem bcn people!) i tamże zostały w ostatnich tygodniach upublicznione. Towarzystwo w ujęciu personalnym niezwykle międzynarodowe, ale dla każdego z tych muzyków Barcelona jest miejscem szczególnym (i na ogół stałą, życiową rezydencją).

Zaczynamy od … siódmej już w tym roku płyty Hung Mung! Trio, które zawojowało w październiku scenę poznańskiego Dragona, po prawdzie wzięło we władanie cały Spontaniczny Fest! Potem sięgniemy po duet i nagranie solowe – podobnie jak w przypadku Hung Mung, wprost z katalogu Discordian Records. Po nich dwa wydawnictwa z udziałem Ferrana Fagesa (w tym duet, który śmiało możemy uznać za reinkarnację słynnego w wielu kręgach duetu Cremaster). Wreszcie na finał skromny, acz wyjątkowo smakowity duet gitar akustycznych. Uwaga! Nie będziemy jednak słuchać flamenco!

Do dzieła! Na przekór zarazom i haniebnym czynom pewnej władzy w samym środku starego świata!

 


Hung Mung  La fúria es lo primer (Discordian Records, DL 2020)

Tym razem barcelońskie trio odnajdujemy w okolicznościach studyjnych (Golden Apple, Barcelona), dokładnie w połowie października roku 2019 (patrz: kalendarium Hung Mung, zamieszczone na tych łamach kilka tygodni temu!). El Pricto – saksofon altowy (tylko i wyłącznie!), Diego Caicedo – gitara elektryczna oraz Vasco Trilla – perkusja. Cztery improwizacje, 33 minuty z sekundami.

Furia na początek! Tytuł płyty sugerowałby takie rozwiązanie, ale muzycy mają inny pomysł. Prowadzą spokojnie grę rozpoznawczą, choć grają ze sobą po raz tysięczny pierwszy. Plamy gitary i saksofonu, stuki po krawędziach werbla, łagodny smak nadchodzącej burzy. Diego frazuje post-jazzem, ale dobrze przegniłym czerstwym rockiem, Pricto prycha i zawodzi, a Vasco lepi to wszystko w uporządkowany flow improwizacji. Emocje kreują się samoczynnie, jakkolwiek drummer nie forsuje tempa, dba raczej o intensywność narracji. Prawdziwy ogień rodzi się na gryfie gitary, by po chwili spowić całą przestrzeń nagrania. Druga improwizacja od startu stawia na dynamikę i szczere interakcje. Brudne frazy, aktywny drumming, bez subtelności – samo mięcho, gęste i lepkie. Po niedługim czasie artyści pięknie tłumią się do pojedynczych fraz, sięgają po preparacje, oddychają na sucho, pełni wszakże dramaturgicznego niepokoju. Diego liczy struny na pogłosie, ale nowe pomysły same kiełkują mu pod palcami. I to znów gitarzysta zabiera trio w ogień improwizowanego post-rocka.

W kolejnej opowieści, dla odmiany, garść subtelności – saksofon całuję powietrze, kostka gitarzysty snuje się po strunach, pałker liczy krawędzie i jątrzy. Gitara i dęciak szukają wspólnej stycznej, a dynamika przychodzi jakby całkiem nieproszona. Kilka znaków zapytania, epizod z milczącym saksofonem, który po chwili powraca powłóczystymi dronami. Dźwięki gasną perfekcyjnie. Wreszcie finał tej niedługiej, studyjnej perełki. Na wejściu garść jazzu, który nabiera rumieńców dzięki inicjatywie perkusisty. Ten ostatni, niczym demiurg, wrzuca wszystkie dźwięki do rozgrzanego kotła. Ale emocje trzymane są tu na uwięzi, choćby po to, by po kilka pętlach opowieść mogła cudownie wytłumić się. Caicedo schodzi w psycho-ambient, alt Pricto płynie post-jazzem, a Trilla jako ostatni trzyma się krawędzi życia. Spirala ekspresji na krzywej wznoszącej! Ale znów krok w bok, ucieczka w brzmieniowe szczegóły. Gitara plami post-elektroniką, perkusja nerwowo szuka większej dynamiki, saksofon kreśli śpiewne pętle. Na ostatniej prostej Bóg Chaosu skacze jednak w ogień, a raczej w gęstą lawę, która na koniec pięknie rozlewa się bardzo szerokim korytem.

 


Ferran Besalduch & Johannes Nästesjö  The Lost Pawns (Discordian Records, DL 2020)

Przenosimy się do innego studia barcelońskiego – Underpool. W czerwcu 2019 roku spotykają się tam Ferran Besalduch na saksofonie sopranowym (miał w planie grać na saksofonie barytonowym, ale instrument chwilowo zaniemógł) oraz Johannes Nästesjö na kontrabasie. Muzycy pichcą dla nas osiem swobodnych improwizacji, które potrwają łącznie niespełna 40 minut.

Minimalistyczne frazy pizzicato wklejają się w delikatne podmuchy z tuby saksofonu sopranowego. Drobne preparacje i szukanie dynamiki. Artyści budują swoją opowieść pieczołowicie, nie od razu są skorzy odkryć przed nami wszystkie karty! Druga część, inny pomysł na improwizowaną intrygę – small percussion po strunach i ptasie, subtelne zaloty miłosne, frazy niemal molekularne. Po chwili bas bierze sprawy w swoje ręce i obaj muzycy puszczają się w imponujący galop. Trzecia historia – masywny strzał z kontrabasu, w reakcji pisk sopranu. Dialog Dawida z Goliatem zamienia się jednak w podniebny spacer, bo kontrabas zdolny tu jest doprawdy do wszystkiego! Free chamber without any jazz! Czwarta improwizacja, to pierwsza, która wynosi nasze emocje aż po horyzont! Nisko osadzony smyczek buduje dynamiczny flow, brudzi brzmienie i stymuluje sopranowe śpiewy. Tuż potem zwinne pizzicato, które niespodziewanie prowadzi opowieść w rejony ciszy. Powrót do dynamiki, niejako ze zdwojoną siłą – pasaż ognistych fraz, zgaszony dronami spod kontrabasowego smyczka. Brawo!

Piąta historia i skulone pizzicato, które czeka na podmuchy chropowatego saksofonu. Flow gęstnieje, zaczyna ociekać potem. Kontrabasista błyskawicznie zmienia techniki gry, przez moment już nie wiemy, czy używa placów, czy smyka dobywając tak intrygujące dźwięki. Sztukmistrz z Malmoe! Matowy flow wspaniałości buduje także saksofon, który razi kreatywnością. Na finał oba instrumenty zgodnie … szumią. Szósta część trzyma się brudnych fraz. Kontrabas szeleści, drży i chrobocze. Sopranista cedzi dźwięki przez zęby! Na finał jednoczą się w galopie. Wreszcie dwa ostatnie epizody – to już prawdziwe perły w koronie tej intrygującej improwizacji! Najpierw harsh-flow smyczka wystawiony na ostry pisk z tuby. Molekularna, skryta opowieść – kind of acoustic pre-noise! Artyści stawiają na preparacje, które prowadzą ich na skraj ciszy. Ósma opowieść – pomruki smyczka i szum z tuby budują opowieść, która narasta niczym letnia burza. Po chwili bas schodzi do piwnicy, a saksofon sięga nieba i łobuzuje. Ale to nie koniec – kontrabas też zaczyna śpiewać, a ostatnie dźwięki, to cudowne, wzajemne imitacje, czynione naszą ukochaną metodą call & responce. Znów brawo!

 


Liba Villavecchia  Nocturnal (Discordian Records, DL 2020)

Solowe improwizacje na saksofon altowy (tu nazwane nieco przewrotnie … kompozycją) z pewnością ukoją nasze emocje, zszargane po poprzednich, jakże eksplozywnych płytach. Liba Villavecchia nagrał dla nas jedenaście utworów, oczywiście w Barcelonie, w marcu i kwietniu bieżącego roku, niewykluczone, iż w lockdownowych okolicznościach domowych. Całość odsłuchu zajmie nam mniej więcej dwa kwadranse.

Płyta w przeważającej części zbudowana jest wedle pewnej reguły dramaturgicznej – utwory nieparzyste stawiają na klimat, nastrój, pewną abstrakcyjność dźwięków i formy, zaś utwory parzyste częściej szukają jazzowych inspiracji, zdają się być masywniejsze, a czasami nawet swingujące. I tak – pieśń otwarcia, to długie frazy kreowane na pogłosie, które szukają rezonansu, pełne oddechów, westchnień i chwil onirycznego w posmaku, tłumionego niepokoju. W trzeciej części niektóre dźwięki przyjmują formę krzyku, mamy wrażenie, że powietrze z tuby saksofonu łączy się z gardłowym oddechem muzyka. W piątej części świat dźwięków składa się niemal wyłącznie z szumu powietrza, szmeru pustych dysz i ciszy wokół. Z kolei dziewiąta część (bodaj najbardziej intrygująca), to dron, który rezonuje ze wszystkim, co napotyka na swojej drodze, po czym przekształca się w narrację pełną melodyki i dobrych emocji.

Utwory parzyste budują swój flow z odrobinę bardziej dynamicznych i rytmicznych fraz. Choćby czwarta narracja, która ewidentnie szuka post-swingowych inspiracji, zdaje się być o krok od niemal tanecznego rozhuśtania. W kolejnych częściach parzystych muzyk frazuje coraz wyżej, by w części dziesiątej postawić już na swing, któremu udaje się popaść w pewnego rodzaju rezonans. Płytę, która w wielu momentach jest jedynie naszkicowana (niektóre utwory nie trwają nawet minuty) wieńczy wytłumiona ballada, która stawia na długie frazy i stylowo pnie się ku górze.

       


       

Truss (Ferran Fages/ Alejandro Rojas-Marcos/ Bárbara Sela)  Sela Todos los animales se reúnen en un gran gemido (Inexhaustible Editions, CD 2020)

Chwila oddechu na pewno była konieczna, albowiem teraz zapraszamy na obcowanie z całą plejadą fake sounds (fałszywych dźwięków). Przed nami trio: Ferran Fages – gitara akustyczna & feedback systems, Alejandro Rojas-Marcos – clavichord oraz Bárbara Sela – recorders. Na płycie, która składa się z siedmiu części i trwa prawie 43 minuty, niemal od początku do końca doświadczać będziemy dysonansu poznawczego, gdyż w wielu momentach, chwilami naprawdę ekscytującej improwizacji, całkowicie zatracimy umiejętność wskazania źródła danego dźwięku. Ta prawdziwa karuzela fake sounds nagrana została w Andaluzji (Estudio 79, Jerez de la Frontera), w listopadzie ubiegłego roku.

Opowieść o tym, jak wszystkie zwierzęta jednoczą się we wspólnym zawodzeniu nie mogła mieć lepszego tytułu. Rwana, nerwowa, chwilami chaotyczna, a po 30 minucie wręcz dotkliwa akustycznie narracja (prawdziwy challange nawet dla obeznanych w świecie fake sounds!) kasą swą niewątpliwą, elektroakustyczną urodą od pierwszego dźwięku! Mechanika preparacji, szelest obiektów nieznanego pochodzenia, meta rytm instrumentu klawiszowego, który chwilami brzmi jak fortepian, innym razem jak … klawikord, dźwięki, które mogą być efektem live proccesing, ale nie muszą, wreszcie nieustający rezonans wszystkiego ze wszystkim. Uff, fabryka pracuje pełną mocą! A na koniec ktoś podśpiewuje, a może jedynie jęczy. Druga improwizacja na moment powraca do żywych, rozpoznawalnych dźwięków. Słyszymy odgłosy charakterystyczne dla gitary Ferran Fagesa (yes!), struny klawikordu, głuchy szum otwartej przestrzeni studia nagraniowego, dźwięki suchych dysz instrumentu dętego, coś, co brzmi jak flet, a także głos ludzki – wszystko skąpane w rezonansie i sprzężeniach zwrotnych. Z biegiem minut preparacje nasilają się – tarcia, trzaski, gwizdy i pęknięcia. Trzecia część wydaje się najgłośniejsza jak dotąd. Gitara pracuje, także ów nieistniejący flet daje znać o sobie. Drżą i szeleszczą struny klawikordu. Intensywna, efektowna narracja z dużą ilością akcentów para-perkusjonalnych. Szorstka mechanika pocierania, uderzania i szarpania.

Czwarta historia, to niemal miniatura. Minimalistyczne wprawki w temacie wybrzmiewania niemal pojedynczych dźwięków. Coś pomrukuje, ktoś liczy struny, które rezonują. Piątą część rozpoczyna rezonans gitary, mechaniczne mikro frazy, jakby ktoś umieścił wszystkie przedmioty wydające dźwięk w wielkim pudle rezonansowym fortepianu. Znów akcenty percussion i dźwięk charakterystyczny dla fletu prostego. Zagubione w głuszy leśnej dźwięki maltretowanej natury, tej ożywionej i tej wegetującej. Pod koniec słyszymy suche, drewniane patyki, którymi ktoś pociera, w tle zaś rezonują struny gitary (tego jesteśmy akurat pewni!). Opowieść toczy się jak u Davida Lyncha – nie ma rozwiązania, mnożą się natomiast zagadki – świst, szelest, pojękiwania, molekularne źdźbła fonii. Piski, uderzenia, oddech instrumentu dętego (?). Gdybyśmy powiedzieli o tej improwizacji, że sprawia wrażenie wyjątkowo tajemniczej, to jakby nic nie powiedzieli. Zakończenie szóstej improwizacji stawia na intensywność, chwilami naprawdę bolesną. Głębokie preparacje i rezonujący ambient gitary. Wreszcie finał tego szalonego przedsięwzięcia fonicznego – wszystko zdaje się tu wyć i piszczeć z egzystencjalnej trwogi. Z klawikordu buchają pioruny, ale całość narracji systematycznie przygasa. Wraz z artystami i ich meta instrumentami docieramy do ostatniego dźwięku. Jesteśmy dumni - z siebie, a tym bardziej z nich!

 


Llumm  Adhuc (llumm.bandcamp, DL 2020)

Pozostajemy w towarzystwie Ferrana Fagesa (tym razem tylko gitara elektryczna, nagrana samotnie 30 sierpnia br.), a do pary dobija jego wieloletni współpracownik Alfredo Costa Monteiro (rezonujące przedmioty i elektronika, nagrane samotnie … dwa dni później). Panowie razem zapisali już historię Cremaster, teraz rozpoczynają pisanie nowej, którą nazwali Llumm. Jeden trak, 41 i pół minuty.

Odgłos nieznanej przestrzeni i plastry ciszy uzupełniają się wzajemnie, jakby prowadziły tajemniczą grę, która nie ma zakończenia. Minimalistyczna elektroakustyka pełza i delikatnie skwierczy rezonującym dark ambientem. Całość brzmi, niczym analogowa elektronika, choć po prawdzie jest pewnie efektem pracy gitary elektrycznej. W połowie 4 minuty porcja cisza wydaje się być nieco większa. Po kilku sekundach na scenie pojawia się szeleszczący-buczący dron, który leniwie rozwarstwia się. W połowie 11 minuty mikrofrazy zaczyna budować zmutowana gitara (świetnie brzmiąca!), ale dron trwa nadal. Ten drugi matowieje, ta pierwsza błyszczy. W 17 minucie dron zaczyna pulsować, a towarzyszą mu trzeszczące incydenty foniczne. Po chwili powraca gitara, a całość nabiera na dłuższą chwilę niezwykle medytacyjnego charakteru. Ale to nie chill-out, to raczej strach przed nieznanym.

W połowie 22 minuty recenzent odnajduje w narracji nawet trzy, cztery wątki, a całość zdaje się być nad wyraz głośna. Po kolejnych kilku minutach opowieść powraca do samotnego drona, upstrzonego ambientowymi ornamentami. Kolejne plamy kreuje wyraźnie rozpoznawalna gitara Ferrana. Flow powoli wchodzi w stadium minimalizmu, jakkolwiek dźwięk gitary wydaje się być zagęszczany, zapewne w efekcie działań post-produkcyjnych Alfreda. Efekt ów zdaje się zadowalać wszystkich! W okolicach 33 minuty dronowe tło gaśnie. Nie przestaje pracować gitara, której towarzyszą elektroakustyczne zdobienia. Oba wątki udanie się pętlą. Na ostatniej prostej powraca czyste brzmienie gitary (szkliste i metaliczne, które świetnie znamy), a obok snuje się analogowy dron, którego zdążyliśmy już poznać we wstępnej fazie nagrania.

 


Santiago Bogacz & Sebastian Vidal  Murillo 15 (Dadiminauke, DL 2020)

Na finał dzisiejszych szaleństw barcelońskich skromny duet gitar akustycznych. Uspokajam wszakże malkontentów – będzie się działo! Santiago Bogacz i Sebastian Vidal spotkali się pierwszego dnia lutego br. w miejscu zwanym Grabado (Barcelona). Zagrali dwie swobodne improwizacje, które poznany w całości tuż przed upływem 25 minuty nagrania.

Improwizację otwiera skrobanie strun, ich wnikliwie liczenie, tudzież wstępne sprawdzenie ich odporności na mechaniczne uszkodzenia. Oba pudla rezonansowe gitar drżą, niczym talerze drummerskie. Muzycy bystrze wchodzą w suche frazy budowane już na pewnej dynamice. Opowieść zdaje się być od startu niezwykle bogata w brzmienia i wydarzenia, toczy się niejako dwustrumieniowo - muzycy dobrze się słyszą, ale prowadzą swoje narracje dość separatywnie. Na każdym kroku szukają okazji do preparowania dźwięku, pięknie wchodzą w dość abstrakcyjne paralele. Recenzent jest niemal pewny, iż obaj pięknie pasowaliby do strunowej formuły Spontaneous Music Ensemble Johna Stevensa! Muzycy wolą szczegóły niż ekspresyjnych salw mocy, czym także udanie wpisują się w estetykę wspomnianej formacji. Pierwsza improwizacja z czasem staje się odrobinę linearna – dynamika rośnie, preparacje idą w odstawkę, a całość nabiera bystrego, kameralistycznego (wręcz klasycyzującego!) sznytu, albowiem warsztat obu muzyków pozwala im naprawdę na wiele. Wszystko pięknie gaśnie, do pojedynczego dźwięku.

Druga improwizacja stawia początkowo na kreatywny minimalizm. Dźwięki niczym krople deszczu filtrują nam narządy słuchu. Skromna gra w riffy i repetycje (jednak dalekie echo flamenco?) nabiera rumieńców, by nie powiedzieć – delikatnej furii! Po czasie muzycy schodzą w kierunku ciszy, a potem z mozołem wspinają się ponownie na szczyt. Plotą sieć interakcji z mikroskopijnych flażoletów, półfraz, ćwierćakordów. Po ósmej minucie powracają do maltretowania strun swoich gitar. Mnóstwo niuansów, brzmieniowych detali. Brawo! Improwizacja zaczyna przesiąkać finałową zadumą, choć nie przestaje szukać dynamiki. Po czym – po raz kolejny! – zostaje niezwykle efektownie wygaszona.



 

poniedziałek, 26 października 2020

Mars Williams & Vasco Trilla! Spiracle!


Vasco Trilla, katalońsko-portugalski mistrz no drumming percussion, wydaje płyty głównie w Polsce (choć nie tylko!), ale nagrywa z muzykami z każdej szerokości geograficznej. Spotkanie z amerykańskim saksofonistą Marsem Williamsem, którego cenimy nie tylko za kraj pochodzenia, to kolejny ważny etap w życiu muzyka z Barcelony. Co wszakże najistotniejsze, ich wspólne dzieło zatytułowane Spiracle, trzyma poziom najlepszych nagrań jego twórców.

Zapraszamy na pięć swobodnych improwizacji, z jednej strony zanurzonych we free jazzie, z drugiej, tak otwartych na wszelkie sugestie gatunkowe, iż winny one sprawić niekłamaną radość każdemu miłośnikowi nienotyfikowanych dźwięków.

Mars Williams zagra na saksofonach (głównie sopranowym i altowym), będzie także incydentalnie używał … dziecięcych zabawek, zaś Vasco Trilla zasiądzie za pełnym zestawem perkusyjnym, mając rzecz jasna pod ręką swoją wielką walizkę, pełną tajemniczych przedmiotów, wydających dźwięki. Nagranie studyjne powstało w Barcelonie (Thriller Underground Facilities), w połowie maja ubiegłego roku. Dysk dostarcza krakowskie Not Two Records, a muzyka na nim zawarta trwa 53 minuty i 10 sekund.

 


Ceremonia otwarcia przypada w udziale Trilli, który za pomocą armii małych przedmiotów buduje drżąco-rezonujący ambient. Na werblu muzyk umieszcza metalowe przedmioty, a w nich samych plastikowe i nieplastikowe obiekty, które mechanicznie łopoczą energią swoich bateryjek. Jeszcze tylko kilka dodatkowych, czasami nadzwyczaj tajemniczych przedmiotów zostaje wprawionych w ruch i one man orchestra może już harcować na całego! Saksofon sopranowy pojawia się w grze jeszcze przed upływem trzeciej minuty, delikatnie kwili, szuka dramaturgicznego punktu zaczepienia. Rytuał samouspokojenia, rezonujące talerze – flow wypełza ze skorupy z woli perkusisty, a rola saksofonisty sprowadza się do komentowania wyczynów kolegi. Ballada strachu, kołysanka dla umarlaków, zombie impro (Mars używa też gardła!)! W okolicach dziewiątej minuty narracja przechodzi już zdecydowanie w ręce saksofonu i perkusji. Zaczyna się piękna, free jazzowa jatka! Williams osiąga szczyt w kilkanaście sekund, Vasco jest z nim w każdym ich ułamku!

Drugą historię zaczyna samotny saksofon altowy. Swobodnie, bez pośpiechu buduje nieromantyczne podwaliny pod kolejną eksplozję mocy. Vasco wchodzi do gry w połowie trzeciej minuty, zdaje się być nad wyraz spokojny i nielękliwy. Jeszcze tylko kilka pętli i muzycy idą w tango z uśmiechem na ustach. Ogień, tempo, masa i adekwatna agresja – wszystko staje się tu udziałem artystów. Power duo in masterclass! Trzecia improwizacja, trzeci pomysł na przykuwający uwagę start. Tym razem dźwięk w odpowiedzi na dźwięk, trochę w konwencji Flower Stevensa i Wattsa. Półokrzyk saksofonu, migotliwe uderzenie w werbel, kilka sekwencji, a potem już jazda na ostro, jakkolwiek w tempie umiarkowanie szybkim. Vasco zdaje się panować nad emocjami, Mars rwie się jednak do lotu. Ognista sekwencja buduje się szybko, ale też nie trwa wiecznie. Duet stylowo przygasa niemal w pojedyncze frazy. Vasco rozpoczyna solową ekspozycję na talerzach i trójkątach, Mars siedzi cicho pod miotłą i dyskretnie bawi jakiś gumowym przedmiotem, który wypuszcza wilgotne powietrze.

Czwarta opowieść, znów rozbudowana, jak ta pierwsza, znów kreowana przez wiele minut niemal samotnie przez perkusjonalistę. Robaczki, świecidełka, miski, dzwonki, wibratory i … być może kolejna z małych zabawek Marsa. Coś drży na werblu, ktoś uderza w tajemnicze struny (?), tysiące wątków, niemal każdy wyjątkowo urokliwy akustycznie. Rezonans wszystkiego ze wszystkim zaczyna przybierać na sile – post-industrial in ambient symphony. Tuż przed upływem ósmej minuty w tle rodzi się jakiś dęty dźwięk. Hala maszyn Vasco drży w najlepsze, aż śpiewa. Saksofon (tak, to saksofon!) nie daje jednak za wygraną i zaczyna budować swoją pozycję strategiczną. Post-harshowe drony robią na partnerze wrażenie! Dęciak skacze ku górze i krzyczy. Zaczyna się faza preparacji. Vasco dmucha w werbel przy pomocy plastikowej rurki, Mars uruchamia tajemnicze zabawki. Narracja przybiera szaty kind of ethno drama! Jakaś piszczałka wpada w echo bezdennej przestrzeni. Cuda akustyki dzieją się w naszych uszach. Dwóch facetów dmie, cała reszta przedmiotów rezonuje ze sobą. Epicki wątek gasi śpiewną kołysanką bohaterski Amerykanin. What a game! Czas na finał, ostry, dość krótki, masywny i perfekcyjnie dosadny – saksofon krzyczy, a drżące talerze zwiastują nadchodzącą burzę z piorunami. Wybuch ognistego free jazzu, piękna reasumpcja doskonałej płyty. Muzycy galopują po złote runo, idą po swoje niosąc naręcza gotujących się emocji, szalejących dźwięków i samospełnienia. Alt płonie, a doom drumming dopełnia obrazu cudownej katastrofy. Poemat wygasa jazzem, który wydaje … saksofon tenorowy.

 


czwartek, 22 października 2020

Alex Ward! The three of the perfect pairs!


Brytyjski klarnecista i gitarzysta Alex Ward ma na tych łamach stały abonament, a każda jego płyta jest szczegółowo omawiana i niemal w każdym przypadku kwitowana wytryskiem szczerych zachwytów.

W pandemicznych miesiącach artysta przygotował dla nas trzy nowe ekspozycje – wszystkie duetowe. Każda warta należytej uwagi, trzyma poziom adekwatny dla większości dokonań Alexa, czyli na ogół … kosmiczny. Realia nowej rzeczywistości sprawiają, iż dwie z trzech nowości docierają do nas jedynie w formie plików, ale pierwsza z dziś omawianych – także w formacie CD. Po wszystkie nagrania możecie sięgnąć (i kupić!!!) na stronie bandcampowej artysty. Pamiętajcie, by wspierać muzyków w czasach zarazy!

Najpierw Ward zaprezentuje się w duecie z gitarą (sam zagra tylko na klarnecie), potem w duecie z saksofonem sopranowym lub tenorowym (zagra na klarnecie i gitarze), wreszcie w duecie z saksofonem altowym (zagra tylko na gitarze). Enjoy!

 


(VU) by Pascal Marzan & Alex Ward (CD)

Na początek zapraszamy do londyńskiego Stowaway Studios na odsłuch dwóch sesji nagraniowych – ze stycznia i marca ubiegłego roku. Alex Ward na klarnecie oraz Pascal Marzan na 10-strunowej, mikrotonalnej gitarze akustycznej zagrają dla nas sześć swobodnych improwizacji, które potrwają łącznie niemal pełne 69 minut.

Delikatna gitara, łagodny, ale tajemniczy klarnet, budujący narrację niepozbawioną semickiej nostalgii, to aura otwarcia tej rejestracji. Nerw nadchodzącej dramaturgii wydaje się być jednak zaszyty niezbyt głęboko. Sieć dźwięków pleciona jest bardzo precyzyjnie, a po kilku pętlach nabiera już należytej gęstości. Gitara snuje glissandowe pasaże, klarnet patrzy w niebo i pięknie śpiewa, modulując swój tembr. W okolicach 6 minuty muzycy na chwilę schodzą w obszar ciszy zupełnej, po czym zaczynają kreować nowy wątek improwizacji z drobiazgów i filigranowych ochłapów dźwięku. Całość ma bystrą dramaturgię i wyjątkowo smakowite, akustyczne brzmienie. Na finał części muzycy dorzucają garść ekspresji, dobrego mięcha free impro. Druga historia budzi się do życia przy swawolnych łkaniach obu instrumentów. Flow ciągnie ku górze klarnet, gitara buduje zaś background rytmicznymi frazami … post-flamenco. Dużo powietrza, zadumy i kameralistycznego niepokoju. Na koniec – to już tradycja? – kilka bardziej dynamicznych przebiegów.

Kolejna improwizacja wycieka spod pięknie rozbrzmiewających strun gitary. Klarnet jest tuż obok, wije się wokół nich, niczym jadowity wąż. Ballada, która w połowie 5 minuty nabiera intrygującej dynamiki. Opowieść jest bardzo efektowna pod względem brzmieniowym, stanowczo uwypukla także kosmiczną jakość warsztatu obu muzyków, którzy nawet w galopie nie tracą nic ze swej precyzji. W drugiej części klarnet wpada w czeluść małego drona, preparuje dźwięki, a gitara syczy w tle meta akordami. W czwartej improwizacji muzycy od pierwszej sekundy stawiają na dynamikę i ekspresję. Nie stronią wszakże od drobnych preparacji, które czynione w żwawym tempie wydają się być jeszcze bardziej atrakcyjne dla ucha odbiorcy. W połowie kilkunastominutowej narracji muzycy schodzą w obszar ciszy, ale wcale nie tracą dynamiki (brawo!). Gdy ostatecznie zwolnią, klarnet zaczyna śpiewać, a gitara pulsować echem i pogłosem. Beauty slow motion doczeka się wszakże … dynamicznego zakończenia!

Piąta opowieść stawia na delikatność, przestrzeń, smukłe preparacje, liczenie strun i garść innych, onirycznych, jakże tajemniczych fraz. Muzycy równie szybko wchodzą w tryb dynamiczny, jak i zmysłowo zwalniają. Czasami efekt tłumienia emocji zamienia się w czerstwy szum (brawo!), innym razem kończy się suchym galopem. Zakończenie odcinka – tradycja! – stawia na dynamikę i niemal cyrkowe preparacje ze strony obu instrumentalistów. Wreszcie finałowa improwizacja (jeśli ta doskonała płyta ma jakąś wadę, to jest nią jej długość) – oniryczne, ledwie żywe półfrazy, mikroskopijne dźwięki. Śpiew ptaków i minimalistyczne riffy gitary. Muzycy budują sieć dźwięków, jak dwa zwinne pająki. Opowieść nabiera mocy (repety gitary!), tryska emocjami i na ostatniej prostej – jakaż to tradycja! – kipi dynamiką, imponuje tempem i … zmysłowymi preparacjami!

 


Proper Placement by Alex Ward & Sam Weinberg (DL)

Na osi czasu pozostajemy w marcu roku ubiegłego, ale przenosimy się na Brooklyn, by posłuchać duetu w składzie: Alex Ward na klarnecie i gitarze elektrycznej oraz Sam Weinberg na saksofonie sopranowym i tenorowym. Sześć dalece swobodnych improwizacji, 53 minuty bez paru sekund.

Zaczyna para małych ptaszków – klarnet i saksofon sopranowy, która bardzo efektownie otwiera płytę dwoma improwizacjami. Od startu muzycy plotą bardzo żwawy i niebanalny dialog. Świetnie na siebie reagują, a żadna akcja nie pozostaje bez kreatywnej reakcji. Nie brakuje zwinnych półmelodii, paru zadziorów i kilku kantów, ale narracja prowadzona jest w bardzo zdyscyplinowany sposób. Muzycy mogą pozwolić sobie na wszystko, ich technika użytkowa budzi bowiem respekt od pierwszego dźwięku. Pod koniec pierwszej części stawiają na imitacyjny rezonans, a potem na siebie pokrzykują. Druga opowieść zaczyna się w bardzo kameralistycznej estetyce. Potem tempo rośnie, a następnie spada i muzycy chwytają się dronowej, wytłumionej narracji. Na finał emocje skaczą ku górze – małe dęciaki warczą i skomlą z podkulonymi ogonami.

Trzecia opowieść sięga po duży kaliber – gitara z prądem i saksofon tenorowy! Alex funkuje, Sam podśpiewuje. Wet za wet, niedaleko od hałasu! Po drodze muzycy zanurzają się w małej psychodelii, sięgają po post-jazzowe grepsy. Początkowo nie forsują tempa, potem wręcz przeciwnie - wszak dobrej baletnicy nie przeszkadza jakikolwiek rąbek spódnicy. Gdy zejdą w echo ciszy, endorfiny recenzenta po prostu eksplodują. Gdy tempo rośnie na powrót, wraca też posmak dobrego rocka, trochę imitacji, a także eksperymentów na gitarowych pick-upach. Na finał mała eksplozja psychodelii. W czwartej części powraca duet małych ptaszków. Dialogi na cztery nogi, dynamicznie i nostalgicznie – faza prychania, faza zalotów i faza zadziorów, whatever you want! Kilka fraz metodą call & responce, na finał zaś partia rozchełstanego post-chamber z obłym posmakiem jazzu. Brawo!

W piątej improwizacji kombinacja, której jeszcze nie było - klarnet vs. tenor! Dialog prowadzony na zasadach, jak poprzednio, tyle, że odrobinę niżej, bo masa tenoru nie pozwala na zbyt wysokie skale (obyśmy się nie pomylili, tenże tenor zdolny jest do wszystkiego!). Dancing and singing, but not swinging! Wszystko realizowane tu jest w świetnej komunikacji, na dowód czego wspaniała imitacja na zakończenie traka. W szóstej, ostatniej improwizacji powraca masywny duet z części trzeciej. Otwarcie całkiem jazzowe (zwłaszcza gitary), potem pojawiają się jednak emocje rocka i free jazzu. Tygiel smaków, ocean wrażeń. Emocje małych ekspozycji - jakże efektowne resume doskonałej płyty.

 


Metallurgy by Sarah Manning & Alex Ward (DL)

Na ostatni duet powracamy do Zjednoczonego Królestwa, do świetnie nam znanej Hundred Years Gallery. Koncert zarejestrowano w maju 2017 roku, a głównymi aktorami byli: Sarah Manning na saksofonie altowym oraz Alex Ward na gitarze elektrycznej. Znów sześć improwizacji (!), niewiele ponad trzy kwadranse muzyki.

Saksofon płynie do nas na delikatnym pogłosie, gitara z prądem zdaje się silniej trzymać podłoża. Gra wstępna (to pierwsze spotkanie tych muzyków) na post-jazzową modłę, czyniona wszakże w tempie chamber slow motion. Gitara brnie ku ambientowi, saksofon kreśli dłuższe frazy. Druga improwizacja bardziej rwie dźwięki i od początku wszystko dzieje się tu nieco dynamiczniej. Dobre akcje, jeszcze lepsze reakcje, zadziorne frazy, bez wzajemnego przymilania się. Garść imitacji, a na finał mała kameralistyka z preparacjami.

Trzecia opowieść definitywnie w klimatach call & responce. Rwane frazy, które wręcz przypominają Flower Stevensa i Wattsa. Gitara pcha improwizację ku dynamice, saksofon zdaje się być nieco nieśmiały. Jakkolwiek pasaż szybkich akcji dobrze robi tej narracji. Finałowa, psychodeliczna medytacja, wbrew pozorom – także!  Czwarta część zaczyna się nieco balladowo. Dźwięki nabierają gramatury w jazzowy sposób, ale muzycy zdają się być dalece otwarci na każde rozwiązanie. Saksofon zerka w kierunku free, gitara też popuszcza lejce. Potem jeszcze kilka perełek z gryfu gitary i dalece zbyt łagodne wybrzmienie.

Przedostatnia opowieść wydaje się być dość abstrakcyjna. Spokojne frazy, które zaczynają się jednak zazębiać i bystrze na siebie reagować. Gdy muzycy wejdą w stadium bardziej dynamiczne, ciekawie brną w niebanalne imitacje. Ostatnia część koncertu stawia już na dużą swobodę i definitywny brak pośpiechu. Płynna, na poły ambientowa ekspozycja gitary, lenistwo saksofonu. Razem skomlą, miałczą i rzewnie śpiewają. Na finał garść pocałunków, ale i kilka zdań odrębnych, kreślonych na niezłej dynamice.

 


wtorek, 20 października 2020

Škrijelj & Malmendier in two different outfits! A new music by eux sæm!


Emilie Škrijelj i Tom Malmendier u progu nowego, jakże szalonego roku 2020 założyli edytorską inicjatywę eux sæm, z siedzibą we francuskim Metz. Z ich pierwszą produkcją Les Marquises mieliśmy już okazję zapoznać się na tych łamach. Nie szczędziliśmy wówczas ciepłych słów dla elektroakustycznej, swobodnej improwizacji na akordeon zaplątany w elektronikę i żywą perkusję. Dziś muzycy powracają z nowymi płytami labelu, tym razem jednak nagranymi osobno. Emilie zagra w trio (jakże pandemicznym!), a wcześniej Tom będzie improwizował w kwartecie! Dodajmy, iż obie płyty są dostępne na nośniku fizycznym (CD).

 


There or here and that by Eraslan/ Frith/ Malmendier/ Weil

Na początek zapraszamy do Strasbourga i studia nagraniowego NAC. W połowie listopada 2018 roku spotykamy tam czterech artystów. Oto oni: Anil Eraslan – wiolonczela (z amplifikacjami), Fred Frith – gitara elektryczna, Tom Malmendier – perkusja oraz Clara Weil – głos. Odsłuch sześciu swobodnych improwizacji zajmie pełną godzinę i 49 sekund.

Spektakl inaugurują rwane frazy wiolonczeli i dźwięki przypominające szeptany beatboxing, a wszystko zdaje się tonąć w elektroakustycznej poświacie. Obok szelest post-rockowej gitary i nabierającej dynamiki perkusji. Kwartet potrzebuje około minuty, by wejść na tor gęstej, utrzymanej w żwawym tempie, swobodnej i bardzo kolektywnej improwizacji. Kobiecy głos już teraz potrafi nakrzyczeć na wszystkich wokół, a podłączone pod zasilanie zmienne cello działa wedle zbliżonego scenariusza. Kołem zamachowym opowieści zdaje się być nade wszystko perkusista, zaś mistrzynią kreatywności owa Pani przy głosie, która skacze z kwiatka na kwiatek i wiele wskazuje na to, że jest w stanie zaproponować każde rozwiązanie dramaturgiczne. Na finał pierwszej części strumień dźwięków rozlewa się bardzo szerokim korytem – gitara znajduje psychodeliczną poświatę, a głos charczy, jak zepsuty odbiornik radiowy. Druga opowieść na wejściu stawia na preparowanie dźwięków. Najpierw trzy instrumenty, potem głos, który przypomina wygłodniałą po covidowej kwarantannie owcę na wybiegu. Kolektywny, demokratyczny spleen rządzi niepodzielnie rozwojem wypadków scenicznych. Po kilku pętlach flow gęstnieje do tego stopnia, iż wszyscy zdają się śpiewać zaplątaną meta melodię, każdy na swój sposób. Dużo fermentu sieje amplifikowane cello, które najpierw kąsa prądem, a potem zieje ogniem … post-electro. Jeszcze tylko kilka incydentów w podgrupach, a na finał mała kwartetowa eksplozja. Trzecia improwizacja wita nas paletą wyjątkowo czystych dźwięków, przynajmniej na tle poprzednich części nagrania. Wiolonczela spokojnie płynie, głos podśpiewuje, gitara delikatnie rzęzi, a deep drumming dopełnia obrazu jakże kameralnej ekspozycji. Po upływie trzech minut sygnał do wzrostu dynamiki daje oczywiście perkusja. Gitara nabiera rocka, głos pokrzykuje, po czym narracja schodzi w obszar przyciszonego śpiewu i łoskotu talerzy. Po niedługiej chwili gitara zaczyna dudnić jak bas, a swoje dokłada cello – akcja goni tu akcję, ale sama narracja wydaje się być niezwykle przestrzenna. Pojawiają się zabawy w pytania i odpowiedzi, znów klimat całości nabiera bardziej kameralnego charakteru i nie stroni od dłuższych fraz. Po czternastej minucie (uwaga, to najdłuższa sekwencja dźwięków na płycie!) muzycy brną w kierunku estetyki balladowej. Nim jednak wybrzmi ostatni dźwięk, zdążą jeszcze istotnie zmącić strumień narracji.

Czwartą część płyty rozpoczyna … lejąca się woda. Nie wiemy dokładnie, kto jest sprawcą tego incydentu. Gryf gitary grzmi złowieszczo, ale reszta instrumentów kreuje małe, filigranowe frazy, pełne niuansów brzmieniowych. Solidarna zabawa dźwięk na dźwięk toczy się w najlepsze. Z tego zbioru małych zdarzeń muzycy budują masywny dron. Szepty i krzyki, warknięcia i westchnienia. Akustyczne pląsy i elektryczne plamy. Piąta opowieść od startu stawia na dynamikę, ale opowieść płynie nad wyraz swobodnie i zdaje się być dość zwiewna. Garść niemal operowych dźwięków wprost z gardła, smyczki i small percussion w najkrótszej, trzy i półminutowej opowieści. Czas na finałową, rozbudowaną do pełnego kwadransa improwizację. Zaczynają ją drżące struny i migoczące perkusyjne świecidełka. Piszczący głos, przeciąganie liny - struna po strunie, pulsujące smyczki, lekka, ale zadziorna narracja, pełna dramaturgicznych subtelności. Akcja, reakcja, ale także garść dość łagodnych dźwięków. Intuitywne post-chamber zdaje się pięknie reasumować wysoką jakość całego nagrania. Cello rozmawia z głosem, raz językiem pacholęcym, innym razem niczym dwie operowe divy. Na przetworniku gitarowym buduje się pasmo syntetycznych, dość zaskakujących fraz. W połowie improwizacji muzycy włączają nieco bardziej dynamiczny tryb. Potem cudownie trwonią czas na rozchełstane call & responce, kilka preparowanych dźwięków, a nawet dubowe echo gitary. Bogaty w wydarzenia finał sięga także po mglisty ambient, głos scatem i szelest perkusjonalii. Opowieść zostaje zgaszona w mistrzowskim stylu, ale po takiej wyjątkowo udanej, godzinnej narracji, w ogóle nas to nie dziwi.

 


Distant Numbers by Loris Binot/ Lê Quan Ninh/ Emilie Škrijelj

Kolejna płyta nagrana została przez trzech artystów, ale każdy z nich pracował osobno, w innym miejscu i czasie (wszakże w trakcie pandemicznej wiosny roku bieżącego). Każdy przygotował jeden autorski, improwizowany materiał, który następnie był miksowany z utworami pozostałych muzyków. W różny sposób, w różnej kolejności. Efektem tych prac jest sześć kombinacji liczb 1,2 i 3. Dodatkowo stworzony został siódmy utwór, który jest konglomeratem indywidualnych traków każdego z muzyków. Uff…. zacznijmy od danych personalnych: Loris Binot – piano preparowane (część druga, nagrana w Metz), Lê Quan Ninh – surrounded bęben basowy (część trzecia, Jarnages) i Emilie Škrijelj – akordeon (część pierwsza, Scy-Chazelles). Całość trwa 35 minut i 37 sekund.

Przed nami nagranie, które nie powstało w czasie rzeczywistym, jest efektem pewnego rodzaju … improwizowanej post-produkcji, ale jakkolwiek skomplikowany nie byłby proces, jaki doprowadził do ostatecznego efektu (a także równie ułomny opis recenzenta), to, co dostajemy na płycie Distant Numbers brzmi, jak swobodna improwizacja realizowana definitywnie w … czasie rzeczywistym, do tego nad wyraz wartościowa artystycznie, ale o tym już poniżej.

Płyta zaczyna się zwinnym konglomeratem dźwięków i brzmień, którą mniej lub bardziej przypominają wielowymiarowe instrumenty perkusyjne. Po prawdzie, tak działo się będzie w wielu fragmentach tej niekolektywnej improwizacji. Coś masywnie drży, coś tańczy na strunach fortepianu, coś skrzypi, brzęczy i huczy. Świat preparacji, który choć nie korzysta z amplifikacji, chwilami smakuje elektroakustyką. Druga opowieść nie stroni od rezonansu, szumów, szelestów, całej palety dźwięków, które potrafią brzmieć w sposób dalece nierzeczywisty. W tym tyglu zdarzeń, od czasu do czasu, pojawia się jęczący akustyką akordeon i to właśnie ten instrument zdaje się tętnić najbardziej żywym dźwiękiem. Preparowany bęben basowy czasami przypomina grzmoty pioruna w otwartej przestrzeni kosmicznej, a preparowane piano – to wiemy pewnie najlepiej – potrafi zaskoczyć nasze narządy słuchu w każdym momencie. W trzeciej części dźwięki, jakie do nas docierają sprawiają wrażenie, jakby cała trójka artystów zamknęła się w pudle rezonansowym fortepianu. Wszystko drży do tego stopnia, że niemal … śpiewa.

Szczególnie udany wydaje się odcinek czwarty. Pulsująca meta elektroakustyka akordeonu nabiera posmaku suchego ambientu, rezonuje z resztą świata aż do uzyskania intrygującego efektu post-noise. Piano dostarcza dźwięków z samego swego dna, surrounded bass drum wypełnia zaś całą resztę jakże intensywnego odcinka improwizacji. Piąty epizod znów brzmi, jak zmutowana armia instrumentów perkusyjnych. Całość narracji nabiera maszynowego rytmu, brzmi niczym zdezelowana wiertarka. I znów akordeon zdaje się być tym ostatnim po stronie żywych uczestników tego niezwykłego spektaklu. Szósty epizod zdaje się oddychać – z glazury wielkiego bębna bucha powietrze niczym z tuby instrumentu dętego. Mechanika małego zakładu szlifierskiego - szorowanie, polerowanie, skrobanie, tłuczenie i ugniatanie! To zapewne także efekt maltretowania strun fortepianu i klawiszy akordeonu (ten ostatni zdaje się konać w mękach piekielnych!)! Wreszcie siódmy epizod, lepiący niezmiksowane dźwięki wygenerowane wcześniej przez muzyków. Zachowując odrobinę wyobraźni, można rzecz - tworzone symultanicznie. Perkusjonalne echo, preparacje fortepianu, drżenie akordeonu – powstaje gęsta narracja, który kipi aż po sam sufit, po czym błyskotliwie schodzi w ambient, by po chwili znów eksplodować krótkotrwałą porcją hałasu. Akustyczne morze szaleństwa w nieskończonej czasoprzestrzeni. Szkliste piano, błyszczący akordeon, szemrzący bęben basowy – recenzentowi kończą się już metafory, dobrze zatem, że ta fantastyczna płyta trwa tylko 35 i pół minuty.

 

 

sobota, 17 października 2020

Cecil Taylor & Tony Oxley! Birdland, Neuburg 2011!


Recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana.

 

Cecil Taylor, to bez wątpienia ikona jazzu, free jazzu i szeroko rozumianej muzyki improwizowanej. Żył długo, pracował intensywnie, publikował obficie. Od ponad dwóch lat swoje niekończące się tyrady na rozgrzanej klawiaturze fortepianu grywa już jednak w czeluściach tajemniczej otchłani, którą niektórzy zwykli nazywać życiem wiecznym.

Jak w przypadku każdego uznanego artysty, koniec życia doczesnego nie oznacza końca życia twórczości, którą uprawiał. Wedle wskazań discogs.com w trakcie minionych dwóch lat Cecil doczekał się dwóch płyt kompilacyjnych i pięciu wydawnictw, zawierających nagrania (koncertowe) jeszcze dotąd niepublikowane. O podwójnym winylu nagranym z trębaczem Billem Dixonem (Duets 1992) pisaliśmy na wielu portalach w roku ubiegłym. Niemieckie labele dostarczyły także nagrania w trio z perkusistą Sunny Murrayem i dużą czeredą wokalistów (Corona, 1996), a także koncert z najbardziej aktywnym współpracownikiem pianisty na przestrzeni ostatnich trzech (czterech?) dekad – perkusistą Tony Oxleyem (Conversations with…, 2008). Ponadto pewien amerykański edytor zasilił dyskografię artysty koncertem solowym (Poschiavo, 1999).

 


Dziś zapraszamy na kolejną dogrywkę w epopei Cecil Taylor – życie i twórczość. Znów do pary z Tony Oxleyem, na koncercie w klubie Birdland, w niemieckim Neuberg, który odbył się w listopadzie 2011 roku. Nagranie, podzielone na dwie (w wersji elektronicznej na trzy) części, trwa w sumie równe 58 minut. Wydawcą CD jest Fundacja Słuchaj!, zatem śmiało możemy ogłosić wydanie pierwszej w Polsce płyty z muzyką Cecila Taylora! Niezwłocznie zaglądamy do środka!

Koncert otwiera Taylor, który zgrabnymi ruchami swoich bystrych palców stara się szukać dramaturgicznego szkieletu dla improwizacji. Używa sporo czarnych klawiszy, jest energiczny, ale też nigdzie się nie śpieszy, a jego opowieść ma w sobie dużo wewnętrznego spokoju. Więcej w niej akcentów post-romantycznych niż prób free jazzowego frazowania. Jego partner cierpliwie czeka na swoją kolej, sporadycznie dotyka talerza, a jedyne dźwięki, jakie naprawdę dostarcza, to skrzypienie jego krzesełka. Gdy po kilku minutach perkusista wchodzi do gry, narracja nabiera dynamiki i wyrazistości dramaturgicznej. Emocje czekają jednak na swoją chwilę, artyści bardziej cenią sobie bowiem rozsądek i umiar, jakkolwiek nic na świetnie nagłośnionej scenie klubu nie wskazuje, iż gra dla nas para dalece starszych jegomości, którzy w momencie nagrania mają łącznie 155 lat.

Taylor, jak to on, gada pomiędzy frazami, szczególnie tymi bardziej ostrymi, Oxley buduje zaś gęsty strumień jakże typowego dla niego, lekkiego drummingu. Po 10 minucie muzycy serwują nam kilka incydentów godnych ognistego free jazzu, które równie ekspresyjnie gaszą, by po chwili budować nowy wątek improwizacji. Obaj znają się świetnie, ich poziom kooperacji nie budzi jakichkolwiek zastrzeżeń, baa, ich komunikacja nie jest wyłącznie jednokierunkowa, co w przypadku amerykańskiego mistrza klawiatury nie bywało w ujęciu historycznym regułą. Z drugiej strony, któż potrafi tak słuchać Cecila, jak Tony?! Muzycy dbają o nasz czas, dobrze kreują świat dźwięków – nie brakuje szybkich galopad, nagłych zwrotów dramaturgicznych i młodzieńczych porywów namiętności. Równie często liczyć możemy na niuanse brzmieniowe, ładne, czyste i zmysłowe fazy krótkotrwałego ukojenia. Jakby dla podkreślenia dobrej formy dnia, w połowie pierwszego, zasadniczego seta koncertu, artyści proponują nam drobny antrakt taneczny, z posmakiem ragtime’owym. A zaraz po nim – żeby nie było! – krótkotrwały atak masywnego free jazzu i garść dobrego hałasu na talerzach. Opowieść w dalszej części toczy się warto, a wszystkie decyzje dramaturgiczne, rzecz jasna, zapadają na powierzchni klawiatury.  W okolicach 30 minuty natrafiamy na moment odrobinę nostalgicznych westchnień białych klawiszy, świetnie skomentowany zmysłowym głaskaniem glazury werbla. Posmak classic contemporary, który towarzyszy pianiście przed dłuższą chwilę, nawet w bardziej dynamicznym odcinkach. Zdaje się, że chwilami zapraszani jesteśmy tu na szybki kurs historii pianistyki, nie tylko tej jazzowej. Brzmieniowe drobiazgi dokłada Oxley, który, choć nie ma w planach przejmowania inicjatywy ustawodawczej, swoje dzieło realizuje z dużą klasą. Po wybiciu niemal pełnych trzech kwadransów, muzycy kończą pięknym stopem zasadniczą część koncertu.

Drugą jego część (nieco zbyt długą, by nazwać ją bisem) rozpoczyna wyjątkowo minimalistyczne piano. Łagodne, ciche i dziewiczo czyste w brzmieniu. Znów jakby mała lekcja klasyki. Oxley pierwszy dźwięk wydaje mniej więcej w połowie trzeciej minuty. Moc subtelności nie opuszcza wszakże klawiatury fortepianu. Taylor zaprasza Oxleya do małej wymiany myśli i kilku niebanalnych interakcji. Muzycy przez kilka chwil uprawiają coś na kształt call & responce, a efekty ich prac nie sposób nie uznać jednym z kluczowym i szczególnie udanych momentów całego koncertu! Tuż po nich Cecil zaczyna rysować nowe figury rytmiczne, szuka dynamiki, dobrze wspiera go Tony, a finał koncertu miast koić nasze emocje, zaczyna zionąć ogniem! Kilka bystrych palcówek, grzmoty z werbla i bębna basowego - ekspresyjna, końcowa kipiel gotowa! Burza oklasków po wybrzmieniu trzyma poziom emocji na scenie. Good job, Guys!

 


środa, 14 października 2020

Degenerative 4. Spontaneous Music Festival is done! The one and only miracle! The report!


Czwarta, prawdziwie zdegenerowana (nikczemna!) edycja Festiwalu Muzyki Spontanicznej w poznańskim Dragonie za nami. Wszyscy muzycy zagraniczni dojechali (oczywiście po zmianach w programie, jakie miały miejsce na tydzień przed imprezą), zaplanowanych jedenaście setów wybrzmiało niemal wyłącznie frapującymi dźwiękami (a w sumie było ich nawet dwanaście!), dopisała publiczność (oczywiście w zakresie, na jaki pozwalały pandemiczne obostrzenia), a w klubowym sejfie zaległ karton ze zdrowotnymi oświadczeniami muzyków, organizatorów i publiczności (składanymi każdego dnia). Obyśmy nigdy nie musieli do niego zaglądać!

 


Piątek, dziewiątego

Na piątek organizatorzy zaproponowali dwa składy ad hoc (pierwsze spotkania muzyków w danym składzie) oraz jeden bardzo pracowity working band. Rola otwierającego imprezę przypadła kwartetowi, który składał się z muzyków współtworzących od kilku już lat Poznańską Orkiestrę Improwizowaną - Ostapa Mańko (skrzypce), Michała Giżyckiego (klarnet basowy, saksofon tenorowy) i Michała Jońca (perkusyjny złom!) oraz stałego gościa sceny dragonowej, barcelońskiego perkusisty Vasco Trilli. Muzycy zaproponowali set swobodnej improwizacji w bardzo kameralnym wydaniu, z dużą ilością przestrzeni dla każdego pomysłu dramaturgicznego, tłumionymi emocjami i masą pięknie brzmiących, akustycznych fonii. Kwartet płynął na ogół kolektywnym strumieniem, czasami dzielił się także na duety, a sam finał – prawdziwie popisowy – stał się udziałem obu perkusjonalistów, którzy zabrali nas w niebywałą podróż po zakamarkach metalicznych, preparowanych dźwięków (jedna z uczestniczek koncertu poczuła się, jak w gęstym lesie!).

Tuż potem ad hoc trio, które efektownym setem wyznaczyło jeden z ważniejszych trendów festiwalu – jego ponadgatunkową różnorodność i permanentną zmienność akcji. Holenderski gitarzysta Jasper Stadhouders spotkał się tu z polskim muzykami - Wojtkiem Kurkiem (perkusja) i Pawłem Doskoczem (gitara). Muzycy zagrali niezwykle energetyczny set, pełen barw (gitarzyści zmieniali instrumenty, jak rękawiczki), zwrotów dramaturgicznych (perkusista doskonale kontrował bezczelne zachowania obu partnerów) i chwilami niemal rockowych emocji. Najlepsze wszakże momenty tria, to te, w trakcie których obaj gitarzyści korzystali z instrumentów akustycznych. Bardzo mocny moment festiwalu!

Na finał pierwszego dnia barcelońskie trio Hung Mung w składzie - El Pricto na saksofonie altowym i syntezatorze, Diego Caicedo na gitarze i Vasco Trilla na perkusji. Wyśmienity set składał się zdecydowanie z dwóch części. W pierwszej Pricto grał na saksofonie, a muzyka pięknie snuła się po scenie (choć całkiem dynamiczna) z delikatnym, free jazzowym stemplem. W drugiej części wenezuelski artysta sięgnął po syntezator i zaczął generować niskie, dronowe pasaże. W tej sytuacji rolę przodownika pracy przejął na siebie Caicedo, który pociągnął Hung Mung niemal w blackmetalową otchłań. Trilla, jak to ma w zwyczaju, doskonale wklejał się w obie koncepcje tria. Kolejny niezwykle emocjonujący koncert festiwalu.

 


Sobota, dziesiątego

W sobotę do grona muzyków festiwalowych dołączyła kolejna szóstka artystów. Aż trzech z nich przyjechało z Wrocławia. I to właśnie dwóch wrocławian rozpoczęło sobotnie zmagania z improwizacją. Duet Spoons & Bones, w osobach Piotra Łyszkiewicza (saksofon tenorowy i klarnet kontraltowy) oraz Huberta Kostkiewicza (gitara), zagrał zwarty, nieprzegadany set nieco abstrakcyjnych figur stylistycznych. Odrobina rezonansu, kilka minimalistycznych w formie dialogów - zbiór definitywnie dobrych reakcji, zwłaszcza tych z udziałem klarnetu kontraltowego.

Po niedługiej przerwie na scenie zameldował się kolejny nowy gość festiwalowy, prosto z Berlina, puzonista Matthias Müller. Do kwartetu ad hoc dołączyli – Wojtek Kurek i Vasco Trilla na perkusjach oraz El Pricto na saksofonie altowym. Zagrali półgodzinny set, który w subiektywnej ocenie recenzenta, uznać trzeba za absolutny festiwalowy peak! Bezceremonialnie wspaniała komunikacja (w tym gronie tylko barcelończycy dobrze się znają), perfekcyjna dramaturgia, popisowe transformacje puzonu z na poły rytmicznych, choć dość abstrakcyjnych fraz, w okolice ciężko oddychającej ciszy, świetne dialogi tegoż puzonu ze świecidełkami Trilli, no i błyskotliwe preparacje El Pricto, czynione jakby w cieniu tego konglomeratu wyjątkowych zdarzeń fonicznych. Wreszcie Kurek, który każdy z dwóch utworów kwartetu zaczynał w bezruchu, a potem włączał się do gry w sposób niebywale kreatywny. W drugiej części wszedł w nieco senną narrację pozostałych muzyków hiszpańskojęzyczną (?) melorecytacją, popartą rytmicznym deep drummingiem i zakasował wszystkich. Brawo!

Po dwóch setach improwizacji w pełni akustycznych i niestawiających sobie za cel epatowanie nadmiernym hałasem, nadszedł czas na jeden z dwóch specjalnych projektów festiwalowych - przygotowaną na prośbę organizatorów kompozycję El Pricto na pięć improwizujących gitar elektrycznych. Obok kompozytora i dyrygenta na scenie pojawili się: Jasper Stadhouders, Diego Caicedo, Paweł Doskocz, Michał Sember (kolejny gość z Wrocławia) i Hubert Kostkiewicz. Niemal godzinny set (czas trwania, to najprawdopodobniej jego jedyna wada) pełen emocji, gitarowych zgrzytów, przepięć mocy, rockowych riffów, zmyślnych preparacji i mniejszych lub większych eksplozji, świetnie prowadzony przez Wenezuelczyka, który targał narracją od lewej do prawej, od samego dołu, po ekspresyjną górę. Szczególnie ekscytujący moment, to słowotok Stadhoudersa w języku holenderskim, pełen humoru i teatralnych grepsów, który podprowadził kwintet i dyrygenta pod … cytaty z muzyki Eddie Van Halena, zmarłego niedawno boga gitary elektrycznej.

Finał sobotniego dnia przypadł w udziale słoweńskiej pianistce Kaji Draksler, która najpierw zagrała niemal półgodzinny set solowy, a potem, już z udziałem Szymona Pimpona Gąsiorka (perkusja, instrumenty perkusyjne i … nie tylko!), przeistoczyła się w Czajkę, która prowadzi kolektywny dialog z Puchaczem. Set solowy był wyjątkowej urody, nie tylko dlatego, iż koił nasze emocje i regenerował uszkodzone narządy słuchu po secie gitarowym. Kaja improwizowała do muzyki, którą odtwarzała z laptopa. Raz były to klasyczne, komponowane frazy, w innym przypadku fragmenty śpiewanej poezji, które znamy choćby z ostatniej płyty jej Oktetu. Efekt był imponujący - narracja precyzyjna, ale też pełna improwizowanej swobody. Gdy do gry dołączył Gąsiorek, opowieść nabrała jeszcze więcej … subtelności. Delikatne, acz zadziorne, bystre piano i nastawione na brzmieniowe niuanse perkusjonalia. Finał skrzył się doprawdy medytacyjnymi pasażami dźwiękowymi (Szymon sięgnął po instrument, który przypominał małe pudełko akordeonowe – czy to ma jakąś nazwę?). Finał dnia i znów duża wolta stylistyczna i emocjonalna. Degenerative Fest tak już ma!

 


Niedziela, jedenastego

Festiwalowa niedziela rozpoczęła się w niezwykle ciemnych barwach, a zakończyła prawdziwym festynem barw, pomysłów, radości i powszechnej wesołości, całkowicie wbrew covidowym realiom. Na początek Diego Caicedo na gitarze elektrycznej solo! Muzyk zabrał nas najpierw w mglistą czeluść dark ambientowej gitary, potem zrujnował nas emocjonalnie pasażami post-metalowej czerni, by na finał całkowicie utopić nas w post-industrialnych dronach. Muzyk preparował struny, budował elektroniczny background na gitarowych przetwornikach, często korzystał także z dźwięków zaprogramowanych kilka chwil wcześniej. Jedna gitara, jeden muzyk, mnóstwo wrażeń.

Tuż po gitarzyście Hung Mung na scenie pojawili się pozostali muzycy tej grupy – El Pricto (preparowany gitarowymi przetwornikami saksofon altowy i syntezator) oraz Vasco Trilla (perkusja), by pod nazwą własną General Ludd zaprezentować improwizację pełną gęstych, czerstwych, posklejanych ze sobą fraz, z których szczególnie udane były te post-dęte, meta gitarowe westchnienia Pricto. W połowie seta do muzyków dołączył Jasper Stadhouders na gitarze, a saksofon został zastąpiony przez syntezator. Muzycy w takowym ad hoc trio zagrali najgłośniejsze kilkanaście minut Degenerative Fest. Holender w jego trakcie pozrywał struny zarówno na gitarze elektrycznej, jak i amplifikowanej gitarze akustycznej. W końcu grał już na samym pudle rezonansowym gitary!

Po takiej dźwiękowej nawałnicy wszyscy zasłużyliśmy na przerwę (była dłuższa niż zwykle, gdyż Jasper musiał naprawić gitary!), a potem na set odrobinę bardziej subtelny dramaturgicznie i mniej dotkliwy fonicznie.  Wszystkie nasze oczekiwania zostały spełnione. Ad hoc trio w składzie – Jasper Stadhouders (amplifikowana gitara akustyczna i mandolina), Witold Oleszak (fortepian) i Matthias Müller (puzon) – zagrało ekscytujący set, który stawiał na komunikację, bezgranicznie barwne brzmienia, który nie szukał nadmiernych eskalacji i spiętrzeń dramaturgicznych, a raczej bystrych reakcji w estetyce call & responce. Recenzent czułby jeszcze większą przyjemność, gdyby fortepian był bardziej słyszalny (bądź gitara … mniej słyszalna), a sam koncert odrobinę dłuższy (muzycy postanowili zagrać ostatni dźwięk tuż po upływie 25 minuty).

Na finał zdegenerowanego festiwalu … Degenerative Spontaneous Orchestra po kierunkiem El Pricto! Na pulpicie dyrygenta … partytury Fryderyka Chopina, Emila Karłowicza i Karola Szymanowskiego. Na scenie muzycy pozbawieni owych partytur, zdani jedynie na gesty, jakie wydobywał z siebie dyrygent, po prawdzie, w tempie karabinu maszynowego. Od lewej strony sceny: Paweł Doskocz (gitara elektryczna), Witold Oleszak (fortepian), Ostap Mańko (skrzypce), Michał Giżycki (klarnet basowy), Matthias Müller (puzon), Paweł Sokołowski (sopranino; dodatkowy zaciąg łódzki!), Vasco Trilla (perkusja) i Diego Caicedo (gitara elektryczna). W ostatnim utworze do składu dołączył także Jasper Stadhouders, jako mandolinowy solista. Około 50 minutowy koncert dostarczył niebywałych wrażeń. Był oczywiście tyglem emocji, konglomeratem kolektywnej, swobodnej improwizacji i precyzyjnych, post-klasycyzujących pasaży (w roli cerberów gatunkowej czystości - Mańko i Oleszak!), rockowej furii (dwie gitary z prądem!) i drummerskiej skrupulatności. Bez wątpienia, wszyscy, po obu stronach sceny, poczuliśmy się cudownie zdegenerowani. Do zobaczenia za rok, jeśli dożyjemy….

 

 Zdjęcia telefonem własnym, bez praw autorskich


czwartek, 8 października 2020

Discordian Community Ensemble! Night Club Symphony!


Wszelkie znaki na niebie, ziemi i w samym piekle wskazują, iż jutro zaczyna się Degenerative 4.Spontaneous Music Festival 2020! Europa, Polska, Poznań, Dragon Social Club!

Któż lepiej nie wprowadzi nas w nastrój Festiwalu, jak El Pricto, jego definitywny headliner i Discordian Community Ensemble wykonujący kompozycję saksofonisty i przezeń dyrygowany!

Lądujemy w barcelońskiej Soda Acùstic i z radością przystępujemy do wysłuchania najnowszego koncertu Pricto i sztandarowej formacji jego diskordiańskiej sekty muzycznej, zatytułowanego Night Club Symphony.

 


First Movement – Instanti Estesi. Jazzowy, niemal swingujący wstęp, zdobiony rockowym hałasem i częstymi zmianami tempa (nawet trzy takty walczyka!) – typowa dla Pricto post-zornowska, bezczelnie ekspresyjna narracja toczy się wartkim strumieniem, bez zbędnych przystanków i dramaturgicznych znaków zapytania. Smyczkowe wtręty, rockowe przełomy, dęte przyśpiewki, trochę jazzu na twardo – gęsto, mocno, ale i lekko, i przewiewnie, cała uroda idei Discordian Community Ensemble w rozkwicie! Opowieść mocno sterowana z pulpitu ojca dyrektora, ale pozostawiająca odrobinę swobody na indywidualne stemple improwizacji (z czasem notacja kompozycji pozwala nawet na więcej). Bogactwo fonii i zwrotów narracyjnych, często realizowanych ze sporą dawką energii i mocy, chwilami w intrygująco post-rockowej poświacie (gitara Caicedo dba o poziom emocji!). W tym tyglu zdarzeń kompozytor przewidział także miejsce dla krótkotrwałej zabawy z ciszą (delikatny flet i nisko zawieszony smyczek na kontrabasie), a także kolejne akcenty post-swingowej przebieżki w nieznane. Na sam finał prawdziwa nawałnica, która nie stroni od fraz reggae i speed punka!

Second Movement - Un po 'più calmo. Emocje zostają stonowane, muzycy serwują nam dęto-strunową rozgrzewkę, zdobioną syczeniem i cmokaniem. Dużo dobrego dzieje się na gryfach akustycznych strunowców, a zapisy kompozytorskie zdają się zostawiać muzykom wyjątkowo dużo przestrzeni na harce i dramaturgiczne wolty. Dark chamber z minimalnym poziomem kontroli dyrygenckiej! Kilka spiętrzeń i równie efektownych wytłumień, po czym narracja wchodzi w fazę błyskotliwych preparacji (trąbka!). Jest też jakże uroczy dialog wiolonczeli i fletu, który doprowadza opowieść do finałowej fazy, granej pełnym składem, z ekspresją godną dużej orkiestry free-hippi-jazzowej.

Third Movement - Allegro incontrollato (forse troppo alcol). Startujemy kolektywnie, ekspresyjnie i nad wyraz głośno! Znów pachnie Zornem, a zwłaszcza jego Naked City. Opowieść skacze do sufitu i efektownie opada na samo dno (wiele dzieje się tu z woli i przyzwolenia gitary!). W roli dramaturgicznych mącicieli bystre strings, które ryją smyczkiem w głąb ziemi. Stemple mocy podaje cały skład, bez skrupułów tnąc powietrze ostrymi frazami granymi unisono. Od deep chamber do post-rocka, od delikatności cello, po wulgarną ekspresję gitary elektrycznej i … puzonu. W połowie kompozycji Caicedo włącza tryb niemal hardrockowy. Mocna perkusja i dęte komentarze dolewają oliwy do ognia. Kilka smagnięć batem, kilka repetycji i przez moment narracja przypomina zmutowane Bolero Ravela! Wątek zostaje jednak dość szybko porzucony, a opowieść zaczyna poszukiwać końcowych rozwiązań. Najpierw piękny dialog saksofonu i fletu na tle smyczków i gitary, a potem już globalna eksplozja czyniona metodą inside/ outside. Na ostatniej prostej kilka wybuchów ekspresji, garść drummingu i perfekcyjny koniec na raz.

 

Discordian Community Ensemble Night Club Symphony (Discordian Records, DL 2020). Ran Roger - flet, Don Malfon – saksofon altowy, Nicolas Rugolino - trąbka, Víctor Colomer - puzon, Amaiur González - tuba, Diego Caicedo – gitara elektryczna, João Braz - wiolonczela, Carlos Rodenas - kontrabas, Enric Ponsa - perkusja oraz El Pricto – kompozycja i dyrygentura. Koncert zarejestrowany we wrześniu 2019 roku, Nocturna Discordia #223, Soda Acùstic, Barcelona. Trzy utwory, niepełne 33 minuty.

 

 

wtorek, 6 października 2020

Jasper Stadhouders in the short highway to Poland! Review of his solo beauties and small correction in Spontanoeus Music Festival’ line-up!


Już za trzy dni na deskach urokliwej sceny poznańskiego Dragona zagra holenderski gitarzysta Jasper Stadhouders. Obecność tego muzyka z pewnością gwarantuje niezbywalną jakość całego przedsięwzięcia, które w tym roku nazywa się Degenerative 4.Spontaneous Music Festival 2020. Kto raz słyszał Jaspera (a nawet widział), wie o tym doskonale!

W ramach kreatywnego oczekiwania na występy muzyka (zagra w sumie cztery razy!), drobne omówienie jego dwóch płyt solowych, jakie ukazały się w trakcie ostatniego roku, a które – nie wiedzieć, czemu! – umknęły uwadze redakcji. Zaraz po nich …. korekta programu festiwalowego. Dynamiczne czasy zarazy powodują, iż w zasadzie każdy dzień może przynieść niespodziankę. Dziś już wiemy, że do Poznania nie dojadą obywatele Zjednoczonego Królestwa. W ich wszakże miejsce organizatorzy proponują równie wartościowych muzyków – Kaję Draksler, Matthiasa Müllera i Szymona Gąsiorka. Szczegóły na końcu dzisiejszej opowieści.

A teraz czas dwa spotkania z szaloną gitarą solo! Najpierw ubiegłoroczny występ w amsterdamskim klubie Bimhuis, potem nieco starszy – z roku 2016 – z miejsca zwanego SUP, także umiejscowionego w Amsterdamie.

 


Solo. Live at the Bimhuis

Jasper zaczyna koncert operacją na otwartym organizmie gitary. Preparuje, szuka drobin prądu pomiędzy strunami, znajduje małe przestery, drapie powierzchnie, szura po gryfie, aż do uzyskania zupełnie suchego dźwięku. Co rusz serwuje nam małe salwy ekspresji, tudzież rytmiczne piłowanie jakże ostrych już strun. One man orchestra, crazy mothef****! Garści zdeformowanych akordów, które szukają rocka. Zmysłowy popis afektowanego temperamentu jakże bystrego improwizatora, który bez trudu schodzi do poziomu ciszy pojedynczego dźwięku.

W okolicach 9 minuty muzyk niemal odłącza zasilanie i brnie w morze czystej (zabrudzonej) akustyki. Nabiera mocy i zaczyna pętlić narrację, budować supły i szukać kantów, nie bez posmaku meta rockowej ekspresji. Energia i kreatywność zdają się rozsadzać muzyka od środka na zewnątrz. Wrzący tygiel stylistyk, technik wydobywania dźwięków, konglomerat masywnych i filigranowych zdarzeń fonicznych – tysiące pomysłów, wątków, niespodziewanych zwrotów akcji, prawdziwe free impro adhd! W okolicach 17 minuty muzyk na moment zaczyna zabawę z ciszą i pojedynczymi dźwiękami. Moc prądu zmiennego szuka go jednak nad wyraz skutecznie. Muzyk wchodzi w fazę piłowania, harshowych pół przesterów i niemal elektroakustycznego industrialu. Akcja goni tu akcję w tempie karabinu maszynowego z odbezpieczonym zapłonem.

The one and only show nagle zamieniam się w dźwięk … pozytywki. Przestery z końca gryfu zaczynają jednak siać spustoszenie. Walka mroku ze światłem kończy się niepodziewanie w otchłani post-ambientowych pomruków. Zaraz potem odrobina szorowania powierzchni płaskich i drobnych skrobanek. Ów lunaparkowy rollercaster zaczyna nabierać dynamiki. Kilka kropel przesterów i psycho-bluesa zaskakująco skutecznie znajduje punkt ciszy, tu nazwany końcem seta zasadniczego.

Niedługi encore rozpoczynają post-jazzowe zadziory (a jednak!). Także odrobina ekspresji rocka, od dźwięku mocy po suche, niemal bolesne frazy. Jasper zmienia tu gatunki jak rękawiczki, a z jego facjaty zapewne nie znika szelmowski uśmiech. Everything is possible, nawet tych kilka punkowych stempli na ostatniej prostej, godnych samego The Ex!

 


Faux Amis vol. 10: Jasper Stadhouders [FA #38]

Starszy koncert Holendra otwiera się w diametralnie spokojniejszej atmosferze. Decyduje o tym nie tylko użyte przez muzyka instrumentarium, ale także zaproponowana konwencja – łagodna, akustyczna, na poły minimalistyczna i dość abstrakcyjna zabawa w małe dźwięki. Spokojne, upstrzone rezonansem akordy akustycznej gitary, która zdaje się poszukiwać narracji o lekko post-rockowej poświacie. Drobne akcenty repetycji budują opowieść, która pęcznieje wyłącznie żywymi dźwiękami. Pierwsze istotne spiętrzenie akordów następuje po upływie 10 minuty. Akustyczny rock rusza na zrównoważony emocjonalnie spacer po rozdrożach improwizacji. Opowieść pętli się, szuka zwady, aż po rezonującą para psychodelię. Całość doprawdy niezwykle imponująca, choć niespecjalnie pokomplikowana dramaturgicznie.

W drugiej części seta muzyk sięga po pierwsze preparacje. Drobinki melodyki giną w połamanych zmyślnie frazach, akcentach percussion i dźwiękach obiektów na gryfie. Takie powywracane emocjonalnie rockabilly na sterydach! Kolejną fazą koncertu jest wejście (po 22 minucie) w czeluść szumów i szmerów, będących skutkiem użycia tajemniczych przedmiotów w zetknięciu z gryfem i strunami gitary. Przez moment flow przypomina prawdziwe percussion show! Pojawiają się kolejne akcenty rytmu i szumu. Grzmi i łomoce pudło rezonansowe gitary. Gamelan Street Bank podśpiewuje sobie w najlepsze! W tych okolicznościach przyrody Jasper zaczyna rozciągać struny gitary od ściany do ściany. Buduje post-rockowy konglomerat psychobilly i tanecznych podrygów godnych zbyt ciężkiego poranka. Finał skrzy się pięknym pogłosem i wybrzmiewa gorącymi emocjami aż po sam skraj ciszy, w oczekiwaniu na jakże zasłużone oklaski.

 

Solo. Live at the Bimhuis (DOEK bandcamp, DL 2020). Jasper Stadhouders - amplifikowana gitara akustyczna. Dwie improwizacje, łącznie 36 minut z sekundami.

Faux Amis vol. 10: Jasper Stadhouders [FA #38] (Faux Amis, Cassette 2019 *). Jasper Stadhouders - gitara akustyczna, obiekty, metalowe tuby i … łomy. Jedna improwizacja, 32 minuty z sekundami.

 

*) druga strona kasety wydawnictwa Faux Amis, to tradycyjnie nagranie formacji Lärmschutz (Stef Brans – gitara, Rutger van Driel – bas i puzon), tym razem z gościnnym udziałem skrzypka zwanego Spelonk. Ciekawe nagranie, w klimatach rozchełstanej kameralistyki, czynione chwilami z iście post-punkowym temperamentem. Być może kiedyś jeszcze do niego wrócimy.


*****

 


Skorygowany program Degenerative 4. Spontaneous Music Festival 2020!


Piątek, 9 października

19.00 Ad Hoc Ensemble: Ostap Mańko (v), Michał Giżycki (sax, bcl), Michał Joniec (dr), Vasco Trilla (dr)

20.00 Ad Hoc Trio: Jasper Stadhouders (g), Wojtek Kurek (dr), Paweł Doskocz (g)

21.00 Hung Mung: El Pricto (as, synth), Diego Caicedo (g), Vasco Trilla (dr)


Sobota, 10 października

18.00 Piotr Łyszkiewicz (as), Hubert Kostkiewicz (g)

19.00 Ad Hoc Quartet: Wojtek Kurek (dr), Vasco Trilla (dr), Matthias Müller (tb), El Pricto (as)

20.00 El Pricto’ Composition For Improvising Guitars: Jasper Stadhouders, Diego Caicedo, Paweł Doskocz, Michał Sember, Hubert Kostkiewicz

21.00 Kaja Draksler (p)/ Szymon Pimpon Gąsiorek (dr) solo & duo


Niedziela, 11 października

18.00 Diego Caicedo solo electric guitar

19:00 General Ludd: El Pricto (synth), Vasco Trilla (dr)

20:00 Ad Hoc Trio: Jasper Stadhouders (g), Witold Oleszak (p), Matthias Müller (tb)

21.00 Degenerative Music Of Chopin & Szymanowski: El Pricto & Spontaneous Festival Orchestra: wszyscy dostępni muzycy festiwalowi plus Weronika Kulesza-Gryszczuk (tp)




piątek, 2 października 2020

Colin Webster! Two Duos! The Next Steps to Glory!


Brytyjski saksofonista Colin Webster gości na tych łamach nieustannie, nie umyka nam jakakolwiek z jego muzycznych produkcji, a niemal każdą recenzję piszemy w pozycji na kolanach. W zasadzie to samo możemy powiedzieć o jego głównym muzycznym partnerze, perkusiście Andrew Lisle’u, a także o belgijskiej kontrabasistce, wiolonczelistce i pianistce Martinie Verhoeven.

Dziś zapraszamy na spotkanie z całą trójką… na dwóch płytach duetowych. Uwaga, lista najlepszych płyt pandemicznego roku 2020 właśnie wzrosła o dwie nowe pozycje! Oczywiście grzebiemy w katalogach naszych ulubionych labeli – A New Wave Of Jazz i Raw Tonk Records.




Colin Webster & Andrew Lisle New Invention (A New Wave Of Jazz, CD 2020)

Muzycy, którzy nagrali już sto tysięcy wspólnych płyt, tym razem spotkali się w londyńskim Shrunken Heads Studio, a działo się to pod koniec maja ubiegłego roku. Webster zagrał wyłącznie na saksofonie altowym, Lisle na pełnym zestawie perkusyjnym. Ich siedem improwizacji potrwało mniej więcej trzy kwadranse.

Skrzeczący rytmicznie saksofon zwiera szyki z pełnowymiarowym circle drumming, w szprychy którego Andrew – bez utraty dynamiki – wplata jakieś tajemnicze preparacje (na talerzu? na werblu?). Całość od pierwszego dźwięku brzmi niesamowicie! Narracja kipi emocjami – akcja goni tu akcję, dźwięk pędzi za dźwiękiem. Muzycy prą do przodu, aż lecą iskry! Andrew niczym Edward Nożycoręki, Colin prawie jak Mechagodzilla! Kompulsywny taniec straceńców – thrash free improvised jazz! Przez moment zdejmują nogę z gazu, biorą głęboki oddech, po czym ruszają dalej i ponownie stłuką się po mordach. Na sam finał serwują nam szczyptę dłuższych fraz, tudzież garść bardziej tanecznych emocji. Druga część zaczyna się spokojnie, ale to jedynie pozór. Andrew buduje bazę, Colin parska na poły rytmiczną nadbudową. Od dawna są już jednym ciałem, które wije się w konwulsjach. Drummer szczytuje kreatywnością, saksofonista jest z nim w każdej sekundzie tej eksplozji. Trzecia część, to poniekąd ciąg dalszy tej błyskotliwej apokalipsy. Każdy nerw naciska tu na nerw interlokutora. Full drive, straight to hell or heaven, what they want! Kolejna opowieść zaczyna się, jak na warunki tego nagrania, dość spokojną, perkusjonalną introdukcją, która przemyca źdźbła rytmu. Colin włącza się strumieniem melodyjnych fraz, które w ułamku sekundy stają w płomieniach. What a game!

Piąta improwizacja ponownie nie zabija nas pierwszym dźwiękiem, szuka klimatu, który starają się kreować saksofonowe drony i skrupulatna (acz już dynamiczna) zabawa w liczenie krawędzi werbla i tomów. Muzycy potrzebują niespełna 120 sekund, by wejść w tryb hardcore free jazz. Narracja toczy się bardzo dynamicznie, ale faluje jej intensywność i moc. Popis techniki i kreatywności dzieje się na naszych oczach, a tym bardziej, w naszych uszach. Po drodze napotykamy jeszcze na zwarte solo saksofonu (drżenie i wertykulacja tuby!) i jeszcze krótsze solo perkusji. Najdłuższa improwizacja wieńczy swój los, oczywiście, w płomieniach ognia. Szósta część już definitywnie daje nam chwilę wytchnienia. Szumy z tuby z dronowym przydźwiękiem, szelest perkusjonalii. Piękny kosmos spowolnienia, rezonansu, kind of crazy ballad. Saksofon śpiewa naprawdę rzewnie, perkusja stawia na small accidents. Finał tej po prawdzie genialnej płyty znów stawia nas na baczność! Wysoko zawieszony alt mości się na talerzowej ekspozycji. Duet szuka tempa, ale nie jest nadmiernie zdeterminowany w tym dziele. Po pewnym czasie tempo jednak dopada muzyków, którzy znów zlepieni w jedno ciało, niczym syjamskie kocury, tanecznym krokiem prowadzą nas (który to już dziś raz?) w samo serce ognia. Amazing!

 


Martina Verhoeven & Colin Webster Live at BRÅK (Raw Tonk Records, CD-r 2020)

Kolejne improwizowane spotkanie z ubiegłej wiosny. Tym razem początek kwietnia, także Londyn i miejsce nazwane, jakże intrygująco waterintobeer. Verhoeven gra na wiolonczeli, Webster na saksofonie altowym. Jednoczęściowa improwizacja, trwająca niespełna 28 minut.

Początek tej miłosnej randki skrzy się melancholią, ale i sprzyja nawiązywaniu relacji. Delikatny saksofon i mikroskopijne ślizgi po gryfie wiolonczeli, świsty i szelesty, jęki i skowyty. Rozpoznanie wstępne, pierwsze pytania, takież odpowiedzi. Smyczek jako pierwszy zdaje się nabierać wiatru w żagle. Alt zaczyna prychać nieco głośniej. Powoli rodzą się dźwięki, które nieobyty słuchacz bez trudu skojarzy z brzmieniem wiolonczeli i saksofonu. W upływie piątej minuty kochankowie proponują imitacyjne jodłowanie, po czym cello wpada w drobną repetycję, a saksofon zaczyna intensywnie szumieć. Strzępy rytmu, kilka smagnięć suchym powietrzem. Skupienie, precyzja, pewna doza kameralistycznego zaniechania. Pierwsze przebłyski mocy dość szybką kończą się kipielą (około piętnastej minuty), ale muzycy wciąż trzymają nerwy na wodzy. Następujące tuż potem free slow motion chamber dzieje się jakby samoczynnie. Tuż przed upływem dwudziestej minuty rozpoczyna się faza królewskich niemal preparacji. Świsty, zgrzyty, szumy, a po chwili.. cisza.

Colin niezwłocznie inicjuje nowy, już po prawdzie finałowy wątek koncertu. Flow buduje się z saksofonowych zadziorów i strunowych ornamentów. Muzycy idą ku górze, melodyjnie się imitują i szukają finałowego spiętrzenia. Nie następuje ono jednak ad hoc, tu trzeba się odrobinę napracować. Dwa dynamiczne kroki wprzód, po nich trzy kroki spowolnionej repetycji, z szeptem na ustach. Na ostatniej prostej jednak mały szczyt, a potem jakże zmysłowe dogasanie. Brawo!