wtorek, 28 lutego 2023

Johannes Nästesjö on the double bill: solo and duo with Sten Sandell!


Szwedzki kontrabasista Johannes Nästesjö gościł w naszym pięknym kraju minionej jesieni. Zagrał trzy koncerty (w tym oczywiście w poznańskim Dragonie), w trakcie których, obok improwizacji w licznych składach ad hoc, zaprezentował wspaniały set solowy. Dosłownie kilka dni po tej wizycie światło dzienne ujrzała kompaktowa edycja jego ekspozycji na kontrabas solo (a dokładnie – Rękę, Smyczek i Bas), doposażona w duetową prezentację talentu Johannesa, poczynioną w towarzystwie Stena Sandella, jednego z najważniejszych skandynawskich, improwizujących pianistów. Dziś z radością przyglądamy się obu albumom. 



The Hand, the Bow and the Bass

Solowa opowieść Johannesa toczy się w kolejności adekwatnej do tytułu albumu. Najpierw jest ręka, która chwyta za smyczek, potem smyczek, który dotyka strun. Muzyk oddycha, pudło rezonansowe wielkiego instrumentu trzeszczy i szeleści. Pierwsza opowieść, bardzo minimalistyczna, toczy się wedle zadanego werbalnie scenariusza – od kontroli do niekontroli. Narracja budowana z pietyzmem, usiana ekspresyjnymi incydentami, z czasem charakteryzuje się coraz brudniejszym i gęstszym brzmieniem. Kontrabas potrafi tu po kociemu piszczeć, ale także kreować meta ambientowe plamy dźwiękowe. W drugiej części muzyk i jego instrument uginają kolana, burczą, szukają mrocznej poświaty, ale i delikatnego tempa. Dźwięk wydaje się tu być masywny, ale jednocześnie gibki, a nade wszystko pozbawiony dostępu światła dziennego. W kolejnej opowieści zrobiony zostaje krok ku górze – smyczek śpiewa, ale także uderza w struny. Narracja smakuje szarością muzyki dawnej, pęcznieje z każdym krokiem. Kontrabas śpiewa jak baryton, rusza się jak niedźwiedź. W czwartej improwizacji nutka post-baroku - smyczek znów uderza w struny, tym razem czeka jednak na matowe echo. Bukiet wspaniałych brzmień formuje się z rezonansu, szumu i szelestu. W dalszej części ekspozycji pojawia się zawieszone w czasie i przestrzeni pizzicato, które nabiera melodii, wsparte na dźwięku dłoni przesuwanej po korpusie instrumentu.

Piąta opowieść skoncentrowana jest na pojedynczych szarpnięciach za struny i wybrzmiewaniu. To wystudiowane slow motion, pełne gęstej ciszy pomiędzy dźwiękami. Kolejna część początkowo bazuje na podobnym pomyśle, ale tym razem struny uderzane są smyczkiem. Echo rytmicznie pulsuje, leje się coraz gęstszą strugą, formuje w intrygujące spiętrzenia. Po mniej więcej dwóch minutach muzyk przechodzi w tryb głębokiego arco. Z czasem nabiera dynamiki, ale ciężko oddycha, niczym maszyna parowa. Siódma historia, to na starcie niemal konceptualny minimalizm. Szarpnięcie na strunę i cisza. Echo znów pulsuje, a powolna opowieść nabiera melodyjnej zadumy. Muzyk dotyka palcami strun, a jednocześnie jego smyk ślizga się po nich – razem są zdolni budować linearny strumień narracji, który pod koniec utworu przypomina już stado koni w delikatnym galopie. Finałowa improwizacja skrzy się wielobarwnym szczęściem dźwięków preparowanych. Powraca posmak muzyki dawnej. Smyczek szoruje struny – wszystko tu jednocześnie piszczy z bólu i śpiewa z radości. Muzyk korzysta z dobrodziejstwa sekundowych pauz, przy okazji schodzi nisko na kolanach. Kołysze się na wietrze, łyka drobne porcje dynamiki, dusi w sobie emocje, które w dalszej części opowieści wyswobadza. Cisza jest tuż obok, a drogę do jej ostatecznego panowania ściele minimalistyczne pizzicato. 



Duo akt I-VII

Dalece subtelny początek nagrania duetowego tworzą uderzenia w pudło rezonansowe kontrabasu i filigranowe przebieżki po fortepianowej klawiaturze. Artyści dość sprawnie rozpoczynają poszukiwania rytmicznej faktury, ale mają też czas na bardziej abstrakcyjne wtręty dramaturgiczne. Powstały w efekcie tych działań pizzicato walking tli się zarówno post-jazzowym, jak i post-klasycznym płomieniem. Muzycy nabierają tu wigoru dzięki repetycjom smyczka i post-bluesowemu krokowi piana, a dobrze stymulowane emocje prowadzą ich na skraj free jazzu. Początek drugiej części jest także filigranowy – bardzo swobodne frazy z klawiatury i umęczony smyczek, którego meta barokowe smaczki generowane są tuż przy podłodze. Sytuacja dramaturgiczna zmienia się tu jak w kalejdoskopie, co pozwala, szczególnie kontrabasiście, na popis wykonawczej wirtuozerii. Trzecia improwizacja, to jedna z dwóch najpiękniejszych na całym albumie. Na początku tworzą ją preparowane, mroczne frazy kontrabasu, garść dźwięków inside piano, a także mechanika pudeł rezonansowych obu instrumentów. Smyczek dość szybko popada w taneczny krok, ale piano zwleka i szuka emocji na samym dnie. W drugiej części utworu improwizacja nosi już znamiona free jazzu, nie przestaje być jednak niebywale mroczna. Ostatnie słowo należy tu do wyjątkowo nisko posadowionego smyczka i klawiszowych ornamentów.

Czwarta improwizacja zdaje się koić emocje po obu stronach sceny. Leniwe pizzicato i nostalgia pod palcami pianisty tworzą tu klimat otwarcia. Najpierw toniemy w post-klasycznych westchnieniach, potem wystawieni zostajemy jednak na atak smyczkowej furii. W kolejnej części powracamy do bardziej mrocznej aury. Preparacje smyczka i fortepianu kreują tu morze akustycznych wspaniałości. Johannes pracuje zarówno w trybie pizzicato, jak i arco, a Sten dodaje głębi mocą czarnych klawiszy. Narracja z czasem nabiera zaskakująco tanecznego kroku. W szóstej odsłonie znów pióro recenzenta grzeje się od emocji. Dynamiczne palce pianisty szybko znajdują tu wspólny język z palcami kontrabasisty, który równie dynamicznie szarpie za struny. Po spowolnieniu do gry wkracza smyczek, który nie stroni od repetytywnych grepsów. Ale piano znów ucieka! Wielobarwna narracja ma tu jeszcze kilka punktów zwrotnych, przez moment pozostaje wyłącznie w jurysdykcji kontrabasu, skrzy się także drobnymi, preparowanymi frazami piano, a kończy agresywnym półgalopem. Finałowa improwizacja także nie szczędzi nam wrażeń. Na początek garść niskich, preparowanych dźwięków ze strony obu artystów, potem nerwowy, rytmiczny step, który systematycznie zanurza się w mroku. Smyczek znajduje teraz bezkres brudnych barw, piano syci się siłą czarnych klawiszy. Gaszenie płomienia narracji, jak cały album – perfekcyjnie piękne!

 

Johannes Nästesjö The Hand, the Bow and the Bass (Konvoj Records, CD 2022). Johannes Nästesjö – kontrabas. Inter Arts Center, Malmö, 23 marca 2021. Osiem utworów, 39:35.

Johannes Nästesjö & Sten Sandell Duo akt I-VII (Konvoj Records, CD 2022). Johannes Nästesjö – kontrabas oraz Sten Sandell – fortepian. In-Discourse studio in Malmö, 26 listopada 2021. Siedem utworów, 58:35.



piątek, 24 lutego 2023

The Relative Pitch’ January outfit: Quartet, Duo and Trio!


Amerykański The Relative Pitch Records dostarcza nowych płyt każdego miesiąca i czyni to z godną podkreślenia konsekwencją edytorską. W styczniu podrzucił nam trzy nowości (choć po prawdzie jedna z nich datowana jest na sam koniec grudnia). W zestawie odnajdujemy soczysty aylerowsko-coltrane’owski free jazz w doborowej obsadzie, ostatni odcinek serii DUOS2022 naszej ulubionej bułgarskiej skrzypaczki oraz amerykańskie trio swobodnego post-jazzu, niepozbawione meta bluesowego posmaku i rockowej ekspresji. Pierwszy i trzeci album dostajemy w formie dysku kompaktowego, duet zaś, tak jak poprzednio, jedynie w plikach elektronicznych.



Rasmussen/ Flaherty/ Rowden/ Corsano  Crying in Space

Firehouse 12, New Haven, czerwiec 2019: Mette Rasmussen – saksofon altowy i obiekty, Paul Flaherty – saksofon altowy i tenorowy, Zach Rowden – kontrabas oraz Chris Corsano – perkusja, instrumenty perkusyjne. Trzy improwizacje, 42 minuty.

Na omawianym, transatlantyckim albumie, nie mogło zabraknąć emocji gorącego free jazzu – ze strony amerykańskiej wyjątkowy saksofonista, prawdziwy outsider i weteran fire music, doskonały drummer już chyba średniego pokolenia i świetnie zapowiadający się młokos kontrabasu, a ze strony europejskiej najważniejszy kobiecy głos ekspresyjnego, post-brotzmannowskiego saksofonu. Początek koncertu, to aylerowski klimat podany w chill-outowym tempie – nisko osadzony, kontrabasowy smyczek, niezobowiązujący circle drumming i dwa saksofony wysoko wznoszące głowy. Narracja gęstnieje tu głównie za sprawą dynamizującego się smyczka, dzięki czemu dęciaki mają przestrzeń, by spontanicznie eksplodować. Niektóre ich oddechy zdają się być jednak przesycone nutą nostalgii, co szczególnie uwypukla się w momencie, gdy Paul i Mette zostają sami na scenie. W ramach puenty tej sytuacji dramaturgicznej dostajemy perkusyjne solo i czekamy na efektowny powrót smyczka. Następująca tuż potem faza rezonującego post-ambientu skomentowana zostaje wysokim lotem jednego z altów, prawdopodobnie w wykonaniu Mette.

Drugą odsłonę koncertu otwiera rzeczona Dunka, która prowadzi ponad czterominutowe intro. Najpierw prycha, potem śpiewa i nawołuje partnerów, by szybkiej włączali się do walki, nie unika typowych dla Vandermarka zabaw rytmicznych. W połowie piątej minuty post-aylerowski, tu może nawet bardziej post-coltrane’owski kwartet wraca do gry. Improwizacja kołysze się na wietrze, pięknie stymulowana kontrabasowym smyczkiem. Spokojny półgalop spowalnia w okolicach dziesiątej minuty, dając przy okazji chwilę wytchnienia saksofonistce, a na krótszy moment także kontrabasiście. Ta faza koncertu zdaje się mienić mroczną, kameralną aurą, a zostaje spuentowana tajemniczymi dźwiękami wracającej na scenę Mette. Niektóre z nich przypominają dmuchany instrument klawiszowy, a towarzyszą mu dźwięki … ptaków. Zakończenie drugiej części albumu nabiera onirycznego, dalekiego od napięcia fire music klimatu, dodatkowo podkreślanego niskim dronem smyczka. Na bis kwartet od pierwszego dźwięku rusza w ekspresyjną podróż, a jego opowieść zdaje się być silnie nasycona frazami Aylera, jego melodyką, pewną podniosłością, ale i narracyjną lekkością. Orkiestra tutti swobodnie płynie na bazie roztańczonego smyczka, ale ponieważ to encore, improwizacja systematycznie przygasa i przepoczwarza się w rozśpiewany duet saksofonów.



 

Biliana Voutchkova & Charmaine Lee  I am going to make an attempt to describe what you mean to me (DL)

Okoliczności domowe obu artystek, 2022: Biliana Voutchkova – skrzypce, głos, dyktafony, field recordings oraz Charmaine Lee – głos, elektronika. Pięć utworów, 19 minut.

Finałowa edycja duetowej serii Voutchkovej, to wyjątkowo urokliwy zbiór miniaturowych opowieści, tkanych z drobnych fraz, niekiedy strzępów dźwięków, a nawet post-dźwięków, ale nasyconych emocjami po sam brzeg. Jednocześnie owa nieco performatywna narracja, w której posadowiono dużo fonii wprost z tzw. otoczenia, wydaje się być gęsta, niemal bolesna, zarówno dla tych, które te dźwięki tworzyły, tudzież preparowały, jak i dla całej reszty, która zasłuchuje się w intrygującym efekcie końcowym.  A że w trudzie i znoju rodzić się potrafi prawdziwe piękno, wiedzą być może nieliczni.

Elementy składowe tej tajemniczej, niekiedy mrocznej podróży, to rozedrgane, surowe, niemal mechanicznie brzmiące skrzypce, czasami śpiew, a może cichy krzyk przez zaciśnięte gardło, głos, który recytuje drobne like haiku poems, nieinwazyjna elektronika w tle i spory zbiór elektronicznych dekonstrukcji, tak głosu, jak i być może pozostałych dźwięków, bywa, że w smaku całkiem post-industrialnych. Ostatnie ze zjawisk dociera do nas szczególnie dobitnie w drugiej opowieści, która pod koniec przypomina niepozbawione usterek, delikatne post-techno. W trzeciej odsłonie broczymy po kolana w mroku głuchego post-ambientu, słyszymy kroki i skrzypcowe drony, prawdziwy festiwal tłumionych zmysłów. W czwartej części narracja nabiera tajemniczego, dalekowschodniego posmaku – dziwne odgłosy, elektroakustyczne zdobienia i kolejny mały poemat werbalny. W finałowej ekspozycji powraca industrial taste. Skrzypce jęczą, elektroniczny background pogrąża się w chaosie. Foniczne życie umiera, znów nie bez werbalnego komentarza.



 

Susan Alcorn, Patrick Holmes & Ryan Sawyer  From Union Pool

Union Pool, marzec 2022: Susan Alcorn - pedal steel guitar, Patrick Holmes – klarnet oraz Ryan Sawyer – perkusja. Trzy improwizacje, 40 minut.

Koncert amerykańskiej trójki improwizatorów został na albumie zaprezentowany w trzech częściach. Set główny, czyli dwa pierwsze i początek trzeciego utworu, stanowią nieprzerwany ciąg zdarzeń fonicznych i trwają niespełna pół godziny. Po nich następuje coś na kształt bisu, który trwa dość długo, ale muzycy w jego trakcie nie są w stanie zarysować realnej dramaturgii i zdają się tonąć w twórczym chaosie. Trochę szkoda, bo pierwsze dwa kwadranse, pełne efektownych wzlotów i kilku drobnych upadków, cieszyć mogą ucho każdego fana swobodnej, choć usianej jazzowymi i post-bluesowymi wtrętami, dalece kolektywnej improwizacji.

Początek spektaklu jest umiarkowanie spokojny, usiany matowym brzmieniem gitary i klarnetu, tudzież blaskiem rezonujących talerzy zestawu perkusyjnego. Muzycy dość sprawnie wchodzą w pierwsze interakcje, choć nie forsują nadmiernego tempa. Nie stronią od melodyki, slajsowanych fraz gitary i dynamiki charakterystycznej dla rockowego drummingu. Szczególnie intrygująco brzmią w krótkich, ekspresyjnych spiętrzeniach – gitara rzęzi wtedy post-rockiem, klarnet wspina się na palce i kreuje drobne cudowności, a perkusja, najbardziej w tym gronie rozsądna, dba o odpowiedni ład dramaturgiczny. Z kolei w chwilach wytchnienia w improwizacji nie brakuje jazzowych wypełniaczy i odrobiny kreatywnej psychodelii. W części drugiej znajdujemy się dość płynnie, a największym wydarzeniem jej wczesnej fazy jest ognisty duet klarnetu i perkusji. Powrót gitary oznacza tu zejście w tłumione, post-bluesowe zagrywki. Choć narracja faluje niczym wzburzony ocean, od krwistego free jazzu po improwizowaną americanę, muzycy bez większych problemów docierają do końca tzw. części zasadniczej, która przypada mniej więcej na czwartą minutę trzeciego utworu. Potem następuje zejście w chmurę oklasków, a po nim próba budowania nowego wątku. Muzycy tańczą na linie, hałasują, krzyczą, sieją meta rockowy popłoch, ale niemal każdy pomysł porzucają po kilkudziesięciu sekundach.



wtorek, 21 lutego 2023

Gonçalo Mortágua, Ernesto Rodrigues, Guilherme Rodrigues & Günter "Baby" Sommer as Not Bad!


Kontynuujemy przegląd nowości płytowych familii Rodrigues – ojca altowiolinisty i syna wiolonczelisty. Po wyśmienitym albumie popełnionym w towarzystwie Dirka Serriesa, dziś zaglądamy na kolejną intrygującą sesję nagraniową, podczas której kameralnie na ogół usposobieni Ernesto i Guilherme spotykają legendę niemieckiego free jazzu Güntera Sommera, a do kwartetu dobierają jeszcze portugalskiego tenorzystę, któremu do estetyki sławnego drummera niebywale blisko. Album dokumentujący sesję jest bardzo bogaty w wydarzenia, mieni się wszystkimi kolorami tęczy, ale bez dwóch zdań niesie spory ładunek prawdziwie free jazzowych emocji. Jak w tych gęstych okolicznościach narracyjnych radzą sobie nasi mistrzowie kameralnego minimalizmu? Oczywiście, doskonale! Zapraszamy na wnikliwy odsłuch i odczyt płyty nazwanej nieco przewrotnie Not Bad.



Otwarcie albumu ma charakter zdecydowanie rozpoznawczy, ale już po dwóch minutach swobodnej wymiany myśli, lepiona z długich i krótkich fraz opowieść nabiera rumieńców i pewnej meta taneczności. Tworzą ją jazzowo frazujący saksofon, perkusja zatopiona w rytmie i roztańczone, ekspresyjne strunowce. Druga narracja definitywnie przenosi nas już do świata rozśpiewanego, aylerowskiego free jazzu. Połamane rytmy, głęboki tembr tenoru, cello frazujące niczym kontrabas i viola w roli tej, której wolno tu wszystko. W trzeciej ekspozycji dynamika nagrania zostaje wyhamowana. Skrzypiące struny na otwarcie, zalotny flet i pulsujące dźwięki nieznanego przedmiotu w rękach perkusjonalisty. Opowieść o posmaku ethno rozwija się dość leniwie aż do ósmej minuty, gdy narracja zostaje oddana w ręce saksofonu i perkusji. W czwartej improwizacji muzycy bez zbędnych wstępów wpadają w ramiona roztańczonego free jazzu, dyktując sobie niezłe tempo dzięki pizzicato wiolonczeli. Narracja przez moment zdaje się tu delikatnie rozpływać w sennych marzeniach, ale to jedynie zmyślne podprowadzenie pod wielką kulminację, wieńczącą całą opowieść.

Piąta improwizacja także kipi energią, choć tworzy ją plejada drobnych, urywanych fraz. Okrzyki, strunowe preparacje i śpiew dęciaka - wszystko płynie tu w rytmie podyktowanym przez perkusję. W kolejnej opowieści powraca flet, który dyskutuje z ciszą i mikro frazami altówki. Cello & drums budzą się do życia po dwóch minutach. Ów nieco nerwowy chillout z czasem nabiera rumieńców i idealnie podprowadza nas pod dwie improwizacje w duetach. Pierwsza z nich w estetyce perkusjonalnej, kreowana jest przez skaczący po gryfie wiolonczeli smyczek oraz drumming po misach i talerzach. W drugim duecie altówka i saksofon jednoczą siły w zalotnie brzmiących, chwilami preparowanych dźwiękach.

Po kilku krótszych utworach na koniec albumu dostajemy bardziej rozbudowane w czasie ekspozycje. Dziewiąta część pisana jest wyjątkowo leniwą strugą dźwięków. Szeleszczące perkusjonalia, bezdźwięcznie szorowane struny, dęte odgłosy niczym kocie piski. Z czasem saksofon zaczyna budować matowe drony, a w tle pomagają mu rezonujące talerze. Piękna, smutna ballada! W dziesiątej opowieści nerw życia powraca – okrzyki i rwane frazy budowane metodą call & responce. Muzycy skaczą i śpiewają w rytmie perkusji, która zdobi improwizację także odcinkiem solowym. Wreszcie finałowa opowieść, która rozpoczyna się bardzo delikatnymi frazami, doposażonymi w sporą dawkę melodii. Przez moment narracja spoczywa na barkach wiolonczeli i altówki, potem ster przejmuje drummer, który kreuje gorące emocje i dyktuje niemal opętańcze tempo! Na samo zakończenie składają się tu dwa wątki – z jednej strony strunowe, niskie drony, z drugiej mantryczny drumming. Całość gaśnie w strumieniu szeleszczących perkusjonalii.

Gonçalo Mortágua, Ernesto Rodrigues, Guilherme Rodrigues & Günter "Baby" Sommer Not Bad (Creative Sources, CD 2023). Gonçalo Mortágua – saksofon tenorowy, flet bambusowy, Ernesto Rodrigues – altówka, Guilherme Rodrigues – wiolonczela oraz Günter "Baby" Sommer – instrumenty perkusyjne. Nagrane w czerwcu 2022 roku, Studio Zentri Fuge, Berlin. Jedenaście improwizacji, 72 minuty.



piątek, 17 lutego 2023

Ernesto Rodrigues, Guilherme Rodrigues, Nuno Torres & Dirk Serries in Brecht!


Wymieniona w tytule dzisiejszej opowieści trójka świetnie nam znanych Portugalczyków podróżowała ostatniej jesieni po Europie, w jej dalece centralnej części, prowadziła warsztaty i grała oczywiście koncerty. W trakcie tych ostatnich często dołączali do nich muzycy lokalni, tworząc intrygujące koincydencje personalne.

Artyści grali także w poznańskim Dragonie, gdzie wraz z Witoldem Oleszakiem i Michałem Giżyckim improwizowali aż w czterech setach, w każdym z nich niosąc publiczności niezmierzone połacie fonicznego szczęścia.

Kilka dni przed wizytą w Poznaniu familia Rodriguesów i Nuno Torres gościli w belgijskim Brechcie, gdzie zagrali smakowity set z Dirkiem Serriesem. Ów set został w niebywałym tempie wyprodukowany i już pod koniec starego roku upubliczniony w formie poręcznego dysku kompaktowego. Dziś z radością sprawdzamy jego zawartość.



 

Portugalsko-belgijska improwizacja składa się z kilkuminutowej uwertury, ponad 37-minutowej części głównej i ponad 10-minutowego encore. Już utwór otwarcia wiele nam mówi o tym, co wydarzy się dalej. Typowo minimalistyczna, niezwykle kameralna estetyka, jakiej hołdują na ogół Rodriguesowie w trakcie spotkania w Brechcie rzadko będzie dochodzić do głosu. Tu, ledwie po kilkudziesięciu sekundach wyciszonych i delikatnych dźwięków narracja nabiera dynamiki, stymulowana zarówno dętym preparacjami saksofonu, jak i gitarowymi riffami, dodatkowo wspierana także ognistymi frazami wiolonczeli. Separatywna na tym etapie postawa altówki, to jedynie zasłona dymna.

Set główny zaczyna się jednak za poziomie ciszy, a faza startu lepiona jest z drobnych, urywanych fraz, które wchodzą w leniwie interakcje. Na rozkołysany strumyk dźwięków składają się tu zarówno imitacyjne frazy strunowców, jak i wystudzone oddechy dęciaka. Wszystkie one jednak dość szybko znajdują wspólny język i formują się w zwartą narrację, która nabiera dramaturgicznego rozpędu. Dużo zdarzeń w jednostce czasu, niebanalna melodyka i zadziorne frazy niemal na każdym zakręcie, nie bez hałaśliwych zdobień. Intensywność improwizacji oczywiście faluje, a drobne fazy uspokojenia sycą się emocjami z gitarowych powtórzeń. Przejście do etapu obcowania z ciszą i drobnymi preparacjami, które płyną strumieniem zmysłowego call & responce, następuje po 12 minucie.  Opowieść jednak dość szybko powraca na bardziej dynamiczne tory i kłębi się od kolejnych emocji. Tym, który stara się porządkować połacie ekspresji zdaje się być teraz wiolonczelista i jego smukle pizzicato. Narracja skrzy się na każdym kroku brzmieniowymi wspaniałościami, a lokalnym szczytem jakości jest tu z pewnością krótki duet saksofonu i altówki. Po 18 minucie artyści wchodzą w stadium wyjątkowo urokliwego dark chamber - drony, westchnienia, przeciąganie liny i garść brudów z saksofonowej tuby. Gra na małe pola dość szybko implikuje nowe zaczepki, strzeliste riposty i dźwiękowy zew wiolonczeli, która podrywa kwartet do kolejnej efektownej przebieżki. Emocje wchodzą tu w stadium ekstremalnej hossy – repetycje, piłowania strun, foniczne cuda w tubie, a wszystko szorstkie, zgrzytliwe, nawet matowe w brzmieniu. Drobny oddech przydarza się muzykom dopiero po niemal dziesięciu minutach. Cello zaczyna śpiewać, altówka głęboko oddychać, a gitara i saksofon szukać w powtórzeniach natchnienia do szukania nowych rozwiązań. Narracja łapie prawie chill-outowy oddech i przechodzi w fazę preparowanych subtelności. Z czasem muzycy i ich rozkołysane dźwięki zaczynają rozkwitać, niczym bukiet wyjątkowo kłujących róż. Finał części głównej skrzy się od wyszukanych emocji – drobne melodie, piski i lamenty, stukot saksofonowych dysz, a nawet plama post-baroku.

Ostatni fragment koncertu zaczyna się w trybie dalece minimalistycznym. Mroczny suspens, oddech ciszy na plecach. Narracja toczy się leniwą strugą, ma silnie kameralny posmak, zdaje się być dalece lżejsza od poprzednich prac kwartetu. Wszystkie akcje znów jednak liczyć mogą na błyskotliwe reakcje, nie brakuje efektownych, hałaśliwych zgrzytów, choć czuć już w powietrzu, iż spektakl ma się ku końcowi. Strunowce gaworzą w podgrupach, a saksofon głęboko oddycha i też zdaje się tu być dalece filigranowym uczestnikiem gry. Nim improwizacja ostatecznie skona, artyści zafundują nam jeszcze dynamiczny zryw, którego efekty będą tłumić z nieskrywaną niechęcią.

 

Ernesto Rodrigues, Guilherme Rodrigues, Nuno Torres & Dirk Serries Brecht (Creative Sources, CD 2022). Ernesto Rodrigues – altówka, Guilherme Rodrigues – wiolonczela, Nuno Torres – saksofon altowy oraz Dirk Serries – gitara akustyczna (archtop). Nagranie koncertowe, listopad 2022, Oude Klooster, Brecht, Belgia. Trzy improwizacje, 51 minut.



wtorek, 14 lutego 2023

John Edwards, Andrew Lisle, Dirk Serries & Colin Webster into the Out Of Nowhere!


Znają się wszyscy bardziej niż łyse konie, choć niemal każdy z nich przypisany winien być do innego pokolenia europejskich muzyków improwizujących. Ich swobodny, post-freejazzowy kwartet po raz pierwszy zwarł szeregi w okolicznościach studyjnych tuż przed wybuchem śmiercionośnej pandemii. Na koncert – pewnie nie jedyny – umówili się zaś na małej scenie londyńskiego Cafe Oto niemal dokładnie dwa lata później. Zagrali umiarkowanie krótki set, jego czas trwania nie przekroczył trzydziestej szóstej minuty, ale zdołali wykreować w jego obrębie tyle zdarzeń, emocji i fonicznych koincydencji, iż słuchając kompaktowej dokumentacji tamtego zdarzenia mamy wrażenie, że dzierżymy w dłoniach przynajmniej trzypłytowy box.



Koncertowa introdukcja nasycona dramaturgiczną nieśmiałością klei się ze strzępów dźwięków, ale trwa ledwie kilka leniwych pętli. Akcje muzyków szybko bowiem zazębiają się, łapią pierwsze oznaki dynamiki, tworząc urokliwie kanciastą, incydentalnie zadziorną porcję bystrego free. Saksofon altowy wije się jak waż pomiędzy zasiekami stawianymi przez kontrabas i gitarę, które posadowione zostały na przeciwległych flankach. Perkusja szyje swobodny ścieg, pełen rytmicznych zdobień, podobnie jak alt, w środkowej strefie klubowej sceny. Muzycy łykają kolejne metry tej umiarkowanie szybkiej narracji, ale nie mają zamiaru wspinać się na szczyty ekspresji, wolą skupiać uwagę na dramaturgicznych niuansach, puszczać do siebie oko i raz za razem zmienić coś w sposobie prowadzenia improwizacji. W szóstej minucie mamy pierwszy incydent w pełni solowy. Realizuje go drummer na sporej dynamice. Po niedługiej chwili saksofon wraca plejadą drobnych fraz, a kontrabas najpierw preparuje, potem wpada w krótki półgalop, by po chwili także zaprezentować zwartą, nieprzegadaną ekspozycję solową, wspartą na perkusyjnym groove. Kwartet znów zdaje się nam sugerować, iż przed nim drobny szczyt, ale i tym razem kluczy zmysłowymi zakamarkami. Recenzent zaś może odnotować ciekawą, na poły rytmiczną imitację kontrabasu i gitary.

Po upływie dziesięciu minut muzycy ponownie stoją u podnóża wielkiej góry i snują niezobowiązującą, balladową narrację, która po to łapie kilka bardziej dynamicznych fraz, by zaraz opaść leniwie w objęcia kontrabasowego smyczka. A skoro jesteśmy w dolinie, to zaraz możemy znaleźć się w drodze na kolejny nieistniejący szczyt. Tak dzieje się tuż po upływie kwadransa. Każdy z artystów dusi na gaz, ale emocje falują niczym rzeki Babilonu. Można odnieść wrażenie, że kontrabasista zmienia tu tryb pracy raz na kilkadziesiąt sekund, jak choćby przed dwudziestą minutą, gdy wraz z perkusistą buduje leniwy, zadumany drum’n’bass. Improwizacja zdecydowanie jednak zwalnia i przeobraża się w plejady smukłych, preparowanych, ale i meta relaksacyjnych dźwięków. Szeleszczą talerze, na gryfie gitary pojawia się chyba smyczek, podobnie rzecz się ma z kontrabasem, a saksofon snuje niekończące się śpiewy. Wszystko to zgrabnie wpisuje się szyk narracji, która nabiera kameralnych, ale jakże mrocznych odcieni.

Po 25 minucie muzycy zdają się pogłębiać stan post-ambientowej lewitacji. Kontrabas ze smyczkiem, suchy odgłos saksofonowych dysz, rezonujące talerze i kilka westchnień, które zdają się sugerować, iż artyści zdolni są już budować podwaliny pod finałowe rozdanie. Lepią je jednak z drobnych, niekiedy filigranowych fraz – kontrabasowe arco, gitarowe post-riffy, saksofonowe, głębokie oddechy i szelest małych perkusjonalii. W okolicach 30 minuty znów wydaje się, że droga na szczyt usłana jest różami, ale muzycy ponownie wybierają kąpiel w nieco stonowanej temperaturze. Perkusista sugeruje tu rytm i dynamikę, ale reszta płynie dronowymi, wystudzonymi ścieżkami. Mniej więcej trzy minuty przed końcem kontrabasista wrzuca jednak tryb podwyższonej dynamiki i akcje kwartetu urokliwie pną się ku niebu. Świetne frazy saksofonisty płyną tu całą szerokością sceny, z nutką pożegnalnej nostalgii, a narracja łapie tryb falująco-gasnący, po czym precyzyjnie tłumi się aż do pojedynczych dźwięków. Oklaski wieńczą dzieło muzyków kilkanaście sekund po wybiciu 35 minuty koncertu.

 

John Edwards, Andrew Lisle, Dirk Serries & Colin Webster Out Of Nowhere (Raw Tonk Records, CD 2023). John Edwards – kontrabas, Andrew Lisle – perkusja, Dirk Serries – gitara akustyczna oraz Colin Webster – saksofon altowy. Nagranie koncertowe, Cafe Oto, Londyn, styczeń 2022. Jedna improwizacja, 35:48.



piątek, 10 lutego 2023

Peter Jacquemyn in duo with Quentin Stokart and other short stories!


Belgijski kontrabasista Peter Jacquemyn to muzyk definitywnie osobny. Podąża swoimi ścieżkami, czasami zaczepia się o produkcje free jazzowe, ale nade wszystko zdaje się być pierworodnym synem Petera Kowalda, który sam sobie sterem i okrętem. Nie wydaje tysiąca płyt rocznie, każde jego ujawnienie fonograficzne sprawia wrażenie głęboko przemyślanego. Muzyk czerpie inspiracje z pewnością z całego kosmosu, ale jak sam zeznaje na albumowych liner notes, jego filozofia artystycznego istnienia i sztuki improwizowania poszukuje energii do życia i muzycznej kreacji w obszarze Dalekiego Wschodu, choćby w mongolskich, czy koreańskich systemach wartości.

Na łamach Trybuny jego dane personalne pojawiają się dość regularnie, ale na ogół dotyczą projektów nie w pełni autorskich Petera. Szczęśliwie artysta koncertował na początku roku w poznańskim Dragonie, dzięki czemu redakcja weszła w posiadanie kilku jego autorskich albumów, które w swej bezwzględnej głupocie przegapiła w trakcie minionej dekady lat. Dziś trzem takim wydawnictwom przyjrzymy się dość skrupulatnie.

Na starcie jednak czeka nas całkiem świeże nagranie, edytowane w kilku formatach w roku 2022. Duet z belgijskim gitarzystą Quentinem Stokartem wydaje się być dobrym wprowadzaniem do eksploracji starszych dokonań kontrabasisty, odpowiednio z lat 2018, 2016 i 2013.



 

Jacquemyn & Stokart

Spotkanie kontrabasisty z gitarzystą, to swobodna, bogata w wydarzenia i niekiedy bardzo hałaśliwa improwizacja. Trwa niespełna dwa kwadranse i to z pewnością jedyna wada tego wspaniałego nagrania.

Emocje stanu początkowego kreuje tu ostry smyczek kontrabasowy, który pracuje zarówno w dolnych, jak i wysokich pasmach oraz gitarowe preparacje o dalece post-industrialnej proweniencji. Narracja dość szybko nabiera dynamiki, a także pewnej rytmicznej tekstury, tu kreowanej głównie akcentami percussion ze strony gitarzysty. Artyści zdają się rozdzierać szaty i klecić coraz bardziej bolesne frazy - zdeformowane, brudne post-riffy gitary i bardziej smukle, wystudzone odgłosy smyczka. Improwizacja ma tu kilka faz, raz syci się post-barokowym brzmieniem kontrabasu i tuli do elektroakustycznych plam gitary, innym razem intensywnie nabiera tempa, po czym kończy żywot w ogniu hałasującego smyczka i skowycie rozśpiewanej gitary.

Druga odsłona zaczyna się w ciszy kontrabasowych drobiazgów i perkusyjnych akcji gitarzysty. Muzycy bez zbędnej zwłoki łapią wiatr w żagle i przystępują do kompulsywnego ataku. Z jednej strony mechanika dewastowanego gryfu gitary, która syci się post-rockową ornamentyką, z drugiej post-barokowe emocje kontrabasowego smyczka, który tańczy, krzyczy i swawoli. Narracja faluje tu niczym wzburzony ocean, a jej ekspresyjne góry i doliny zastępują się w tempie karabinu maszynowego. Muzycy preparują dźwięki, ale cały czas doładowują baterie i gonią za śmiercią. Chwilami brzmienie kontrabasu, to jednocześnie pisk strun i trzeszczenie pudła rezonansowego, z kolei gitara przypomina płonącą trafostację. Dynamika hałasu, ale i precyzja każdego pociągnięcia pędzlem. Gdy Peter decyduje się na szorowanie strun, Quentin ucieka w post-jazzowe pląsy. Gdy przechodzi w tryb pizzicato i niemal swinguje, ten drugi szuka prądu w otchłani wzmacniacza. W drugiej połowie kilkunastominutowej improwizacji muzycy zdejmują nogę z gazu i sięgają po brzmieniowe drobiazgi, ale charczą przy tym, jak gruźlicy pozbawieni dawki penicyliny. Narracja robi się niemal akustyczna – wysoko zawieszone pizzicato i zakotwiczony na samym dole brud gitarowych wyziewów. Na zakończenie spektaklu Peter powraca do smyczka, a Quentin slajsuje niczym bluesman, po czym wypuszcza z gardła gitary ostatnią porcję hałasu.



Fundament

Pięć kontrabasów, trzy tuby (w tym jednak określona jako tubax, czyli połączenie tuby i saksofonu), dwa saksofony barytonowe, saksofon basowy i puzon tenorowy – już sam skład instrumentalny Fundamentu winien budzić grozę i zachwyt jednocześnie. Jacquemyn – poza grą na kontrabasie i używaniem głosu - odpowiada tu także za tzw. koncept, który należy zapewne rozumieć, jako scenariusz improwizacji, które realizować będzie on sam i jego jedenastu partnerów. Na całość albumu składają się dwie długie opowieści, skromne, niespełna dwuminutowe interludium pomiędzy nimi i zmysłowa, czterominutowa koda. Zapraszamy do królestwa niskich częstotliwości. Dodajmy, iż połowa muzyków ensemble używa także własnego głosu.

Pierwsze kroki artystów wydają się dalece minimalistyczne - na gryfach kontrabasów snują się smyczki, w tubach dętych kołyszą drobne porcje zimnego powietrza. Każda akcja obfituje tu w interakcję, zatem spirala narracji nakręca się z każdym kolejnym wydarzeniem. Z jednej strony zaplanowane spiętrzenia, z drugiej dronowe interludia. Siła rażenia tego combo wydaje się nie mieć granic, nawet w momentach, gdy niemal wszyscy frazują unisono. Całość przypomina chwilami soundtrack to mrocznego horroru, a grana tuti dronowa ekspozycja dźwięk nalotu dywanowego. W ramach stylowych ornamentów zdarzają się tu także dęte frazy grane w zdecydowaniem wyższych pasmach. Niedługo przed wybiciem dziewiętnastej minuty opowieść zmysłowo przygasa wprost w strumień kolektywnego śpiewu tybetańskich mnichów, którzy snują gardłowe mantry. Niespełna dwuminutowa część druga działa, jak silny kontrapunkt – galop zwinnych, lekkich pizzicato daje tu asumpt do free jazzowych, dętych okrzyków.

Trzecia opowieść budowana jest bardzo skrupulatnie i cierpliwie. Smyczkowa mantra kontrabasów i szemrzące oddechy dęte, niczym z afrykańskiego buszu. Tuby huczą, a smyczki płyną długimi strumieniami, nabierając post-barokowej taneczności i niezbędnej dynamiki. W okolicach szóstej minuty narracja hamuje i przekształca się w plejadę short-cuts, granych niekiedy unisono. Po niedługim czasie strunowe frazy ponownie nabierają tempa i lepią się w coraz gęstszy strumień fonii. Ostatnie pięć minut tej części albumu formuje się z dronowych ekspozycji wytłumionych smyczków i budującego się w tle potoku zmysłowego wielogłosu. Narracja szuka cisza, a ostatnie dźwięki gra tu chyba sam Jacquemyn. Czwarta odsłona na tle całego albumu zdaje się być wyjątkowo lekka. Smyczki frazują bardzo wysoko, są jedynie podkładem do kolejnego strumienia gardłowego wielogłosu. Potok akustycznej metafizyki cudownie reasumuje to niezwykle fundamentalne przedsięwzięcie. 




Cloud Chamber

Kameralna Chmura, a może Pomieszczenie z Chmur, to wielominutowa i tyluż wątkowa opowieść o tym, jak akustyczny kontrabas w rękach Petera Jacquemyna potrafi fantastycznie funkcjonować w oparach bystrej, kreatywnej elektroniki Stefana Prinsa. Dodajmy, iż elektroniki na ogół uprawianej na żywo, a w końcowej fazie części koncertowej sycącej narrację także ciekawymi cytatami z muzyki klasycznej, dostarczanej za pomocą sampli. Dawka ponad dwóch godzin, co do zasady, improwizowanych interakcji nie powinna zniechęcać akustycznych purystów. To bowiem kolejne doskonale nagranie w portfolio Jacquemyna.

Cześć studyjna albumu składa się z siedmiu dobrze skonstruowanych opowieści. W każdej z nich mamy wartką akcję, dużą zmienność i strumienie dźwiękowe balansujące od wytłumionej filigranowości po połacie niczym nieskrępowanego hałasu. Kontrabas pracuje najczęściej w trybie arco, a incydenty pizzicato traktować możemy raczej jako próby zadzierzgnięcia nowej intrygi narracyjnej. Spektrum działania elektroniki zdaje się tu nie mieć granic. Od nieokrzesanych galopad, syntezatorowych pasm meta elektroniki, po usterkowe i zgrzytliwe strzępy dźwięków, zarówno delikatnych, jak i pełnych energii, niczym drum’n’basowe fantazje Squarepushera z dawnych lat. Bywa, że kontrabasowo-elektroniczna narracja nabiera tu niemal piosenkowego charakteru – piszczący smyczek płynie wraz ze strugą syntezatorowej narracji. W kolejnych odcinkach sagi studyjnej znajduje raz za razem narracyjne perełki. W drugiej podoba nam się, gdy kontrabas i elektroakustyka reszty niemal szorują po gołej, szorstkiej podłodze, z kolei w trzeciej, gdy galopady pizzicato połykają kilometry w oparach usterkowej post-elektroniki. W czwartym epizodzie kontrabas ryje bruzdy w ziemi, a elektronika dla kontrastu szuka melodii i śpiewnych fraz. W części kolejnej live electronics brzmią niczym analogowy aparat telefoniczny, zagubiony w zdezelowanej budce na rogu ulicy, podczas gdy zuchwały smyczek tańczy post-barokowe figury. W części szóstej mamy minimalistyczne wymiany drobnych uprzejmości, a w części ostatniej pojawiają się głosowe mantry kontrabasisty, delikatny smyczek i mroczne, nisko osadzone kłęby syntetycznych post-dźwięków.

Płyta koncertowa składa się z dwóch długich improwizacji, przy czym ta pierwsza trwa prawie czterdzieści minut. Opowieść zdaje się tu skupiać na ciężkiej, smyczkowej pracy kontrabasisty, który zmienia tempa i poziom intensywności, ale nie ustaje w procesie budowania interesującej narracji. Elektronika w pierwszej fazie skupia się na budowaniu tła i subtelnym kontrapunktowaniu wysiłków akustyka, chce nie stroni od wtrętów niemal post-industrialnej proweniencji. Artyści potrafią tu także sięgać po drobne, niemal filigranowe frazy, a każdy przejaw dźwiękowej agresji jest jedynie ich artystycznym wyborem, a nie narracyjną koniecznością. Improwizacja sięga noise’owych wyżyn, ale i pęknie broczy w mule mrocznych i charczących fraz. Na ostatnie prostej nie ma już jednak litości – opowieść przypomina prawdziwą burzę z piorunami! W części drugiej koncertu elektronika zdaje się wychodzić delikatnie przed szereg. Sypie jak z rogu obfitości syntetycznymi subtelnościami, śpiewa i buduje meta rytmiczne narracje. Tym razem improwizacja dociera do stadium hałasu za sprawą smyczka piszczącego na gryfie kontrabasu, którego pudło rezonansowe trzeszczy, jak stara kanapa. A na samo zakończenie anonsowana garść sampli, która koi emocje, ale i bierze w nawias artystyczne wysiłki ostatnich dwóch godzin z życia artystów.



Dig Deep

Na zakończenie dzisiejszej epistoły, eksplorującej niektóre dokonania belgijskiego kontrabasisty w minionej dekadzie, definitywnie czas na płytę solową - tylko kontrabas i glos. Wszystko, co dobrego powiedzieliśmy o muzyce Jacquemyna przy okazji poprzednich płyt, tu w trakcie samotnej improwizacji, zdaje się powracać w dwójnasób. Siedem opowieści – krótka uwertura, część zasadnicza, będąca jednym strumieniem dźwiękowym, ale podana w dwóch częściach, a potem jeszcze cztery bardziej zwarte czasowo, ale równie urokliwe epizody.

Anonsowana uwertura trwa siedemdziesiąt dziewięć sekund i pokazuje, jak bardzo kontrabasowy smyczek zdolny jest do zadawania śmiertelnych ciosów. Dwie kolejne improwizacje zwą się odpowiednio Low i Lower, a trwają razem ponad dwa kwadranse. Muzyk ma tu mnóstwo czasu, by nasycić nasze uszy ogromem emocji, jakie czają się w jego głowie. Na starcie nisko, niemal leniwie, ale już wtedy masywnie, głęboko w teksturę dźwięku. Smyczek zdaje się tu płynąć w gęstej mazi, kreśli wielkie pętle filozoficznej zadumy, czasami nabiera intensywności, czasami zwalnia i zadaje pytania pozbawione odpowiedzi, a czasami zamyśli się, niczym pielgrzym u progu kolejnego etapu podróży. W ósmej minucie muzyk sięga dna ciszy, a struny jego instrumentu bezdźwięcznie pulsują. Potem zdobi opowieść garścią filigranowych flażoletów i buduje dalekowschodnio brzmiąca mantrę delikatności. Na moment wpada w szarpany półgalop, ale dość szybko powraca do smyczkowych boleści i rozlewa wokół dźwięków instrumentu morze gardłowych pomruków. Głos muzyka i jego lekki jak pawie pióro smyczek zdają się teraz stanowić jedno dźwiękowe ciało. Czasami haczy ono o post-barok, innym razem szuka delikatnej dynamiki. Głos idzie tu za roztańczonym smykiem aż do kresu opowieści.

Czwarta improwizacja zwie się High, a smyczek każdą swą frazą udowadnia zasadność tytułu. Wysoko zawieszony dron ciekawie konweniuje tu z kolejną porcją głosowych pomruków. Old asian morning song, niczym mantra strudzonego piechura. W drugiej części tej ekspozycji muzyk dodaje siły swych mięśniom, improwizacja nabiera niemal post-industrialnego posmaku, ale nie traci swej wewnętrznej taneczności. W części piątej w centrum uwagi pozostają energiczne ruchy szarpania za struny i inne mniej lub bardziej wyszukane metody dewastowania materii. Z kolei w szóstej muzyk szoruje maltretowane uprzednio struny, zdaje się śpiewać i rytmicznie podrygiwać, czyniąc wszystko na imponującej dynamice. Finałowa opowieść, pełna melodii w głosie i delikatnych fraz pizzicato, jest dalece enigmatyczna i zdaje się parafrazować semickie obyś bogatym był.

 

Peter Jacquemyn & Quentin Stokart qter (qeerecords, CD-r/ kaseta/ DL 2022). Peter Jacquemyn – kontrabas oraz Quentin Stokart – gitara. Nagrane w Brukseli, 22 lutego 2022 roku. Dwie improwizacje, 27 minut z sekundami.

Fundament Fundament (El Negocito, CD 2018). Peter Jacquemyn – kontrabas, głos, koncepcja całości, Mathieu Lilin – saksofon barytonowy, Gregoire Tirtiaux - saksofon barytonowy, głos, Peter Verdonck – saksofon basowy, głos, Kristof Roseeuw, Lode Leire i Yannick Peeters – kontrabasy, Pieter Lenaerts – kontrabas, głos, Eric Sleichim – tubax, Matthias Muche – puzon tenorowy, Carl-Ludwich Hübsch i Jan Pillaert – tuby, głos. Zarejestrowane w miejscu zwanym Nona, Mechelen, Belgia, w roku 2017 (?). Cztery utwory, 43 i pół minuty.

Peter Jacquemyn & Stefan Prins Cloud Chamber (ChampdAction, 2CD 2016). Peter Jacquemyn – kontrabas, głos oraz Stefan Prins - live electronics. Zarejestrowane w ChampdAction/Studio, deSingel, Antwerpia, Belgia, czerwiec 2016 (dysk pierwszy – prace studyjne; drugi dysk – koncert). Odpowiednio siedem i dwie improwizacje, łącznie 125 minut.

Peter Jacquemyn Dig Deep (ChampdAction, CD 2013). Peter Jacquemyn – kontrabas i głos. Zarejestrowane w ChampdAction/ Studio, deSingel Antwerpia, Belgia, lipiec- sierpień 2013. Siedem improwizacji, 52 minuty.

 


środa, 8 lutego 2023

Wrong Dials, Bauer & Glass oraz Kavekanem, czyli spontaniczny luty w poznańskim Dragonie!


(informacja prasowa)

Trybuna Muzyki Spontanicznej i Dragon Social Club zapraszają na kolejne spotkania z muzyką improwizowaną, realizowane w ramach cyklu „Spontaneous Live Series”. W lutym na deskach klubowych pojawią się muzycy dalece różnych proweniencji. Do naszych uszu wleje się elektronika w wydaniu krajowym, performatywna elektroakustyka z Berlina oraz definitywnie swobodna akustyka ze Skandynawii.

W najbliższy czwartek 9 lutego odbędzie się pierwsze z zapowiadanych spontanicznych spotkań, które w porównaniu do ostatnich koncertów cyklu przeniesie nas na drugi biegun muzyki improwizowanej. Skupimy się tym razem na improwizacji samej w sobie, nie koncertując się na narzędziach (instrumentach), lecz na procesie i efekcie końcowym. Podczas długiego dragonowego wieczoru wysłuchamy dwóch setów w wykonaniu przedstawicieli młodej sceny europejskiej improwizacji i awangardy.



Pierwszym czwartkowym artystą będzie Mateusz Rosiński, którego twórczość solowa skrywana jest pod pseudonimem Wrong Dials. Muzyk w swoich poczynaniach dźwiękowych, do których wykorzystuje szeroko rozumianą elektronikę, zorientowany jest głównie na improwizację, jednak nie stroni też od działań konceptualnych, to zwolennik pracy zgodnie z zasadą „minimum formy – maksimum treści”. Rosiński współtworzy szczecińsko-gorzowskie trio Dynasonic oraz kilka innych kooperacji. Jest również twórcą muzyki do spektakli i wystaw artystycznych.

W drugim secie wieczoru pojawi się Eric Bauer, którego mieliśmy okazje gościć podczas ostatniej edycji „Spontaneous Music Festival”. Niemiec tym razem improwizował będzie w towarzystwie swojego rówieśnika Maximiliana Glassa. Duetowa kreacja Glassa i Bauera opiera się na eksploracji fonicznej pomieszczenia, w którym odbywa się spektakl i wykorzystywaniu znajdujących się w nim przedmiotów. Podejścia akustyczne wahają się między „wyzwalaniem” ręcznym, a mechanicznym – od łuków, patyczków szaszłykowych aż po małe silniczki – wszystko może stać się tu narzędziem pracy improwizatora. Poprzez używanie/ nieużywanie puszek, dzwonków, telefonu i innych przedmiotów codziennego użytku wytwarza się tymczasowa, ale i nowa koncepcja rzeczywistości. Artyści budują i niszczą podtrzymując sam proces kreacji przy życiu.

 

SLS VOL. 39: Wrong Dials (Mateusz Rosiński) / Eric Bauer & Maximilian Glass

9 luty 2023, Poznań, Dragon Social Club, Zamkowa 3, Godz.20.00.

Bilety są już dostępne on-line: https://www.kupbilecik.pl/imprezy/91410/Pozna%C5%84/Spontaneous+Live+Series/

A tu dostępne są dźwięki samych artystów:

https://hisscollective.bandcamp.com/releases

https://ericbauer.bandcamp.com/album/pakete

 



W czwarty piątek bieżącego miesiąca, tj. dokładnie 24 lutego, do Dragona zawita trójka muzyków ze Skandynawii - pianistka Margaux Oswald, perkusista Håkon Berre i saksofonista Sture Ericson. Tworzą oni międzynarodową grupę Kavekanem, a ich korzenie sięgają odpowiednio Szwajcarii, Norwegii, Szwecji i ich wspólnego domu - Kopenhagi.

Na koncert tej trójki improwizatorów czekaliśmy wyjątkowo długo. Termin wydarzenia był przekładany kilkukrotnie, a powodem wcale nie były względy pandemiczne, a raczej organizacyjne i logistyczne. Ale w końcu do nas dotrą! Perkusistę i saksofonistę gościliśmy w Dragonie wielokrotnie, za każdym razem ich występ stawiał nas do pionu. Czy było to trio z kontrabasistą Johannesem Nästesjö czy gitarzystą Henrikiem Olssonem, zawsze kończyliśmy go z wypiekami na twarzy. Dziś Norweg i Szwed przybędą do nas w towarzystwie szwajcarskiej pianistki, dla której będzie to nie tylko pierwszy występ na scenie Dragona, ale także w Polsce!

Sami artyści wyjątkowo udanie opisują muzykę i cele, jakie realizują w ramach tria, zatem nie pozostaje nam nic innego, jak oddać im glos.

Nazwa zespołu pochodzi z łaciny i oznacza „Strzeż się psa”. Ale jakiego psa możemy się spodziewać słuchając tego zespołu? Russel teriera? Berneńskiego psa pasterskiego? Może spaniela Cavalier King Charles, albo korgi Pembroke Welsh? Tak jak etykieta „Dog” zawiera dużą liczbę wariacji na temat psiej formy, o różnych kształtach, rozmiarach, kolorach i osobowościach, tak sama muzyka kryjąca się pod nazwą Kavekanem jest wieloraka w swojej dźwiękowej tożsamości. Swobodnie improwizowana, ale zachowująca silne poczucie formy i celu, do którego zdąża - począwszy od delikatnych, subtelnych i lirycznych fraz, po hałaśliwe i niepohamowane, wysokooktanowe podmuchy energii, które przypominają wielkich przedstawicieli free jazzu lat 60. I późniejszych. Czerpiąc zarówno z wyczucia niuansów, jak i detali brytyjskiego środowiska swobodnej improwizacji, a także czerpiąc z tętniącej życiem undergroundowej sceny muzycznej w Kopenhadze, ta międzynarodowa formacja stanowi przykład nowoczesnego, swobodnie improwizującego małego zespołu - zakorzenionego w przeszłości (przeszłościach) i z pewnością skierowanego ku przyszłości muzyki improwizowanej.

 

SLS VOL. 40: Kavekanem (Oswald, Berre, Ericson)

Margaux Oswald - fortepian

Håkon Berre - perkusja

Sture Ericson – saksofony

24 luty, Poznań, Dragon Social Club, Zamkowa 3, Godz. 20.00.

 

Bilety będą dostępne niebawem, a dźwięki tria już teraz:

https://soundcloud.com/user-773440591/sets/margaux/s-9jVwzaOeoqB

 

wtorek, 7 lutego 2023

Alex Ward Item 4! Furthered!


Brytyjski klarnecista i gitarzysta Alex Ward powraca ze swoim kwartetem, który zwie się Sztuk Cztery (nie mylić z formacją Quartet) i serwuje nam blisko godziną podróż po świecie muzyki improwizowanej. Tu ubranej w stylowe ramy niemal epickich kompozycji, które posiadają zarówno temat, jak i bogatą strukturę wewnętrzną, w której roi się od incydentów w podgrupach, a także wydarzeń solowych, każdorazowo upstrzonych plejadami doskonałych sekwencji improwizowanych.

Alex Ward metrykalnie jest jeszcze przed pięćdziesiątymi urodzinami, wszakże w swoim Item 4 uchodzić może za weterana. Dobrał tu sobie bowiem młodych i temperamentnych artystów, przy tym już wyśmienitych improwizatorów, których znamy z wielu innych doskonałych albumów. Czyli reasumując - kompozytorska kreatywność, improwizatorska wola walki i dużo młodzieńczej werwy! So, Item 4! Z radością zaglądamy do środka czterech rozbudowanych utworów.



 

Temat pierwszego utworu podany jest kolektywnie i ciekawie doposażony dramaturgicznym suspensem, dającym asumpt do niebanalnego ciągu dalszego. W rękach lidera elektryczna gitara, który plecie drobne intrygi, obok rzewnie śpiewa trąbka, ale twarda sekcja rytmu ze smyczkiem idzie zygzakiem i dba o odpowiedni poziom emocji. Gdy trąbka milknie, pozostała trójka postanawia szukać free jazzu i dość szybko osiąga stan lokalnej kipieli. Powrót trąbki oznacza tu kameralne wytłumienie i przejście do fazy preparacji. Ta odbywa się w zasadzie bez udziału gitary, skupia się na zwinnych interakcjach pomiędzy smyczkiem i trąbką. Gitara i perkusja powracają na dość temperowany i zgrabny final.

W drugim utworze Ward sięga po klarnet, a otwarcie ma wytłumiony, kameralny, niemal semicko brzmiący klimat. Temat kompozycji podany jest tu niemal unisono, w tempie cokolwiek balladowym. Szczęśliwie muzycy dość szybko gubią prymarną nudę i zaczynają kołysać się na coraz silniejszym wietrze. Cedzą przez zęby strzępy melodii, a kontrabasowy smyczek dokłada trochę nerwowych fraz. Improwizacja ma tu swoją ekspozycję solową, która oddana zostaje w ręce kontrabasisty. Powrót do formuły kwartetowej następuje w dwóch fazach. W pierwszej z nich mamy jedynie duet, prowadzony niekiedy w dość mrocznej aurze, który skrzy się odrobiną zabrudzonego brzmienia klarnetu i drżącymi talerzami, a potem - już w komplecie - następuje triumfalny powrót do tematu kompozycji.

Trzecia opowieść trwa ponad 23 minuty! Otwiera ją kameralne intro przesycone smutkiem i nostalgią, ze smyczkiem, klarnetem i trąbką. Temat zdaje się być jedynie zasugerowany, nierozegrany do końca. Emocje rodzą się wszakże dość szybko, nie bez kluczowego udziału szorstkiej sekcji rytmu i krzykliwych dęciaków. W fazie rozbudowanych improwizacji narracja śmiało sięga po open jazzowe atrybuty. W okolicach 10 minuty artyści bardzo płynnie przechodzą do ekspozycji tematu, tu już w pełnej jego wersji kompozytorskiej. Po niej następuje faza dramaturgicznych lewitacji. Sporo melodii trąbki, garść emocji na werblu i głębokie westchnienia smyczka - wszystko nasycone odrobiną preparowanych dźwięków. Z czasem tempo rośnie, ekspresja także, a narrację zdobią nade wszystko imitacyjne frazy trąbki i rezonujących talerzy, oparte na smyczkowym podkładzie. Tymczasem w nurcie głównym opowieści niespodziewanie pojawia się gitara z mglistym brzmieniem przetworników. Przez moment interferuje jedynie z kontrabasem, ale po 15 minucie buduje już nowy wątek, początkowo delikatny, nieco wytłumiony, który po kilku pętlach przeradza się w solową ekspozycję perkusji. Ten epizod zdaje się stanowić tu wstęp do ekspresyjnej, niemal rockowej ekspozycji tria bez trąbki. Rzeczone power trio dość szybko dostaje jednak melodyjne wsparcie od trębaczki, a po pewnym czasie, bazując na smyczkowym dronie, niemal płynnie przechodzi do czwartej części albumu.

Ostatnia opowieść trwa niespełna 10 minut. Po kilku chwilach gry rozpoznawczej (gitara i trąbka w zmysłowych didaskaliach!) śmiało powraca do rockowych igrzysk poprzedniego utworu. Galopująca już teraz narracja ma swój drobny przystanek, a w fazie końcowej, mimo dużego ładunku emocji, zdaje się śpiewać nam pieśń pożegnalną, tu głównie siłami trębaczki.

 

Alex Ward Item 4 Furthered (577 Records, CD 2023). Alex Ward – klarnet, gitara elektryczna, Charlotte Keeffe – trąbka, flugelhorn, Otto Willberg – kontrabas oraz Andrew Lisle – perkusja. Snorkel Studios, Londyn, 29 listopada 2019 roku. Cztery utwory autorstwa Alexa Warda, 58 i pół minuty. Światowa premiera płyty przypada na 3 marca br.



piątek, 3 lutego 2023

The February’ Round-up: Dead Neanderthals! Hard Edges! Cirera! G. Almeida! Schubert, Uchihashi & Kugel! Union Division! Kshettra!


Nowy miesiąc, nowe płyty, nowa zbiorówka świeżych recenzji! Oto, na co wszyscy – po obu stronach komputerowego ekranu – czekamy z drżeniem łydek! Dziś siedem recenzji bardzo nowych płyt, w tym jednej datowanej już na szalony rok 2023!

Jak zawsze w takiej sytuacji oferujemy nieskończony tygiel gatunków i emocji, gdzie jedynie sky is the limit! Na początek trzęsienie ziemi, czyli sylwestrowa ep-ka naszych ulubionych holenderskich noise’ konceptualistów, a potem jest jeszcze lepiej – blaszane trio ze Zjednoczonego Królestwa Wolnej Improwizacji, kataloński, solowy set na saksofon sopranowy, ale udokumentowany fonicznie w Kopenhadze, kompozycje (!) na kontrabas, i nie tylko, wprost z Rotterdamu, międzynarodowe trio fussion jazzowe rejestrujące dźwięki w Berlinie, duży skład ze wspominanego już dziś Zjednoczonego Królestwa, tu w dawce niemal dwugodzinnej, a na sam finał prog-post-rockowe, wieloosobowe granie z Moskwy.

Czegokolwiek byś teraz nie potrzebował, właśnie to dostajesz! Welcome to hell of improvised music! But not only improvised!



 

Dead Neanderthals  Click (Bandcamp’ self-released, DL 2022)

White Noise Studio, Nijmegen, Holandia, czas nieznany: Otto Kokke – syntezator oraz René Aquarius – perkusja i wokal. Jeden utwór, 25 minut.

Pewne w życiu są tylko śmierć, podatki i … sylwestrowa ep-ka pewnego duetu z Holandii, każdorazowo udostępniana światu wedle handlowej procedury name your price. Ów wspaniały, cykliczny prezent dźwiękowy uzupełniany bywa także warstwą werbalną. Przytoczmy ją dziś w całości: Wszystko zaczęło się od ostrego „kliknięcia”. Wykonywanie jednego prozaicznego zadania po drugim, cykl po cyklu. Aż nagle przestało. Czy naprawdę sprawiało mi to przyjemność?

Nowa narracja Martwych Neandertalczyków ma cztery elementy składowe. Na początek syntezator, który kreuje dwa z nich – pierwszy, siarczyście brzmiący zdaje się stać w miejscu, ten drugi pulsuje, ma w sobie źdźbło melodii i dużo mroku. Po upływie dwóch minut pod strugę syntetyki podłącza się perkusista z instrumentem głęboko i szeroko posadowionym w osi nagrania i brzmiącym bardzo matowo. Zaczyna on wybijać jednostajny, nieco marszowy rytm i będzie tak czynił aż do połowy dwudziestej trzeciej minuty. Artysta melorecytuje także zwartą linijkę tekstu (trudnego do rozczytania), którą będzie powtarzał z każdym beatem perkusji, także do momentu wskazanego w poprzednim zdaniu. Muzycy pracują tu jak maszyny, ale ponieważ są jednak ludźmi, bywa, iż ów powtarzany miliony razy w trakcie utworu schemat narracyjny sprawiać będzie incydentalnie wrażenie, jakby stawał się bardziej intensywny lub metalicznie zagęszczony. Rytualny taniec post-mortem przechodzi w stan finalizacji dokładnie w momencie, gdy drumming umyka do strefy niebytu. Na scenie pozostają jedynie dwa pierwotnie ustanowione wątki syntezatorowe. Ten pulsujący zaczyna przypominać brzmienie dzwona, ale bardzo matowe, ten drugi nie traci swojej przesterowanej mocy aż do samego końca, choć w fazie definitywnej śmierci sprawia wrażenie, jakby płynął nieco szerszym korytem.



 

Hard Edges  The Texture Of Perception (Raw Tonk Records, CD 2022)

Wade Room, Norwich, październik 2021: Chris Dowding – trąbka, trąbka piccolo, flugelhorn, Dave Amis – puzon oraz Ben Higham - tuba, trąbka, flugelhorn. Sześć improwizacji, 39 minut.

Twarde Krawędzie i ich Tekstura Percepcji, definitywnie kameralne spotkanie trzech instrumentów blaszanych, pozostających w rękach i ustach muzyków, którzy zapewne debiutują na naszych łamach, to wydarzenia dalece interesujące, ciekawie wpisujące się w nurt nieco uporządkowanej, post-akademickiej … swobodnej improwizacji. 

Pierwsza z sześciu albumowych opowieści budowana jest krótkimi frazami – nieco zalotnymi, bezsprzecznie szukającymi intrygi, kameralnymi, ale jakby doposażonymi w delikatny drive free jazzu. Tuba pracuje tu na środku sceny, lżejsze dęciaki sadowią się zaś na przeciwległych flankach – trąbkę słyszymy najczęściej po lewej stronie, puzon na ogół po prawej. Instrumenty śpiewają, mruczą, a pod koniec pracują dłuższymi oddechami. Druga część zdaje się być jeszcze bardziej kameralna, ale zdecydowanie bardziej rytmiczna, co jest zasługą głównie tuby. Trąbka utrzymuje umiarkowanie durową tonację, z kolei puzon zawodzi i lamentuje. W kolejnej odsłonie dzieje się już naprawdę dużo ciekawego. Drobne preparacje, piski, szumy i westchnienia. Bezdźwięczna symfonia blaszanej boleści najpierw zaskakuje nas brzmieniem, a potem, gdy nabierze już odrobinę fonii w usta, swoją niemal wirtuozerską filigranowością. Czwarta narracja powraca do tanecznego, meta rytmicznego szyku. Każdy z blaszanych frazuje tu swoją metodą, ale całość lepi się w zwartą, zmysłową improwizację. W części piątej muzycy stawiają na dłuższe pociągnięcia pędzlem. Tuba jest tu w stanie pracować na jednym oddechu przez wiele sekund, a trąbka i puzon wyjątkowo urokliwie śpiewać w dalece molowych klimatach. Tym, który zdaje się tu mieć najwięcej do powiedzenia jest puzon, ale jego lokalna gadatliwość w niczym nie narusza fundamentu kolektywnej improwizacji. W ostatniej opowieści muzycy powracają do naszych ulubionych, tu po części preparowanych dźwięków. Szumy, oddechy, westchnienia - kameralna podróż, konsumująca pełne drżenia i bojaźni blaszane zaśpiewy. Co ciekawe, w ramach finalizacji artyści zdają się delikatnie dynamizować swoje poczynania.



MuMu & Albert Cirera  Theme & Variations (Bandcamp’ self-released, CD 2022)

Kopenhaga, maj 2020: Albert Cirera – saksofon sopranowy oraz MuMu - field recordings, kompozycje. Jedenaście opowieści w jednym traku, 31 min.

Cirera debiutował w formule solowej pięć lat temu w pewnej krajowej, jakże iberyjskiej serii spontanicznej. Wtedy zdecydował się na wyjątkowo spektakularny eksperyment sonorystyczny, w głównej mierze przy wykorzystaniu saksofonu tenorowego. W roku ubiegłym podesłał nam kolejny album solowy, w którym postawił na prostotę i cyrkulacyjny oddech wtłaczany do tuby saksofonu sopranowego. Przy okazji do prac jednoosobowych zatrudnił sobie postać o nazwie MuMU, która dostarczyła mu inspiracji w zakresie kompozycji samych improwizacji, jak i ubarwiła je drobnymi, elektroakustycznymi zdobieniami. Dziś Katalończyk powraca z idą bliską tego drugiego rozwiązania i proponuje półgodzinne wspominki ze swojego covidowego pobytu w Kopenhadze. A MuMU, jak to MuMU, jak na postać całkowicie fikcyjną, wydaje się być nad wyraz kreatywny.

Sopranowa epopea z elektroakustycznymi niespodziankami zaczyna się w oparach tych ostatnich. Drobne, usterkowe odgłosy, pracujący wentylator (?) i dobywający się z dna piekła sopranowy śpiew. W kolejnych fazach jednotrakowej, ale definitywnie jedenastoczęściowej opowieści skupiamy się na intensywnej improwizacji saksofonu sopranowego. Muzyk pracuje cyrkulacyjnie, ale jego historie nie trwają dłużej niż kilkadziesiąt sekund. Czasami dźwięk jego instrumentu brzmi, jakby zarejestrowany był w warunkach terenowych, w innych przypadkach frazuje czystym, podniebnym brzmieniem. W połowie nagrania wydaje się, że w tubie instrumentu pojawiły się obce przedmioty, których charkot jest elektronicznie doposażany w hałas, sama zaś narracja niespodziewanie prowadzona dwoma dętymi strumieniami. Cirera dmie chwilami dość nostalgicznie, ale często wpada w dynamiczny tunel mocy, w którym brzmi niczym Evan Parker w swoich najlepszych sopranowych ekspozycjach solowych. Bywa, że drive jego narracji wydaje się wyjątkowo taneczny, z brzmieniem niemal post-barokowym, ale wpada też niekiedy w sidła zadumy i emigranckiego smutku. Opowieść w swej drugiej fazie ma kilka punktów zwrotnych. W 20 minucie przystaje w obliczu śpiewających ptaków, trzy minuty później gaśnie w niemal zupełnej ciszy, a w 27 minucie sopranowy flow przekształca się w urokliwą, polifoniczną zabawę. Ostatnie kilkadziesiąt sekund nagrania, to połączenie telefoniczne. Automat głosowy przemawia po katalońsku, słychać urywane rozmowy w różnych językach, a w tle snuje się smutny tembr saksofonu, metaforycznie wołającego o pomoc.



Gonçalo Almeida  Compositions For Double Bass (Cylinder Recordings, CD 2022)

Rotterdam, od kwietnia 2021 do sierpnia 2022: Gonçalo Almeida – kontrabas, live electronics (pierwszy i czwarty utwór), taśmy (czwarty utwór). Cztery kompozycje (autorzy odpowiednio: Thanos Polymeneas, Michał Osowski, Pedro Melo Alves, Friso van Wijck), 43 minuty.

Nasz ulubiony portugalski kontrabasista zabiera nas do świata komponowanej muzyki współczesnej. Cztery utwory – dwa akustyczne i dwa elektroakustyczne, moc wrażeń, wspaniałe brzmienia i … dużo przestrzeni dla kreatywnego improwizatora. W albumowym credits możemy poczytać o kompozytorskich zamysłach i konceptualnych wizjach, ale tu, na tych łamach, zalecamy nade wszystko skupiony odsłuch i celebrowanie pojedynczych dźwięków. Albowiem piękny to album!

Na dobry początek kompozycja na kontrabas i elektronikę kreowaną na żywo. Szeleszczący swąd z kabli i zapętlone frazy wysoko podwieszonego smyczka tworzą tu aurę, która generuje przeróżne sytuacje dramaturgiczne. Akustyka smyczkowego kontrabasu permanentnie modyfikowana jest elektroniką, wpada w polifonię, bywa ekspresyjna i niepozbawiona warstwy meta rytmicznej. Z kolei frazy grane pizzicato, bardzo minimalistyczne, stanowią tu rodzaj narracyjnego kontrapunktu. Warstwa elektroniczna ma także swój niezależny byt, często bywa filigranowa i także niepozbawiona znamion rytmu. Efektowna opowieść toczy się od stanu ciszy do niemal kompulsywnego hałasu. Drugi utwór, w pełni akustyczny, to wielominutowa, minimalistyczna, repetytywna i nade wszystko medytacyjna narracja. Muzyk pracuje tu smyczkiem, którego spektrum działania zdaje się być bardzo szerokie, a pomiędzy długie pasaże arco wplata drobne frazy pizzicato. Brzmienie jest szorstkie, niekiedy bardzo surowe, smakuje muzyką dawną. Trzecia kompozycja jest krótka, bazuje na ekspresji wykonawczej. Z jednej strony nerwowe, post-barokowe didaskalia, z drugiej krótkie i dłuższe frazy, które są w stanie nabierać zaskakującej taneczności. Czwarta kompozycja, to akustyczne dźwięki kontrabasu urokliwe skorelowane ponownie z live electronics, a także z manipulacjami taśmą. Narracja znów jest dość minimalistyczna, zdobią ją jednak rozbudowane wtręty elektroakustyczne, w tym plejada dźwięków, które zasługują na miano fake sounds. Zmiana goni tu zmianę, pojawiają się narracyjne pauzy pełne ciszy i post-kameralny suspens. W trakcie wielominutowej opowieści frazy akustyczne zdają się pozostawać w pewnej przewadze, ale urokliwe zdobienia elektroniki (choćby nerwowe plamy post-ambientu) rekompensują nam ową czasoprzestrzenną nierównowagę.



 

Frank Paul Schubert, Kazuhisa Uchihashi & Klaus Kugel  Black Holes Are Hard To Find (Nemu Records, CD 2022)

Noisy Rooms, Berlin, wrzesień 2021: Frank Paul Schubert – saksofon altowy i sopranowy, Kazuhisa Uchihashi – gitara elektryczna, elektronika oraz Klaus Kugel – perkusja, instrumenty perkusyjne. Siedem kompozycji/ improwizacji, 78 minut.

Dwóch Niemców i Japończyk zapraszają tu do świata fussion jazz-rocka, który koncentruje się na improwizacji, zapewne częściowo predefiniowanej, na utworach, które nie bazują na zadanych tematach i zdają się dawać każdemu z muzyków dużą swobodę kreacji. Znając dokonania artystów, którzy zwarli szeregi na niniejszym albumie można było formułować w recenzenckiej głowie kilka dobrych lub bardzo dobrych scenariuszy. Dźwiękowa rzeczywistość napotkana na płycie zdaje się jednak nie realizować żadnego z nich. Przede wszystkim nagranie jest zbyt długie i często gubi dramaturgię. W przeważającej części prowadzone jest w leniwym tempie, w jego trakcie muzycy szczędzą nam emocji, a ekspresyjne szczyty omijają niekiedy bardzo szerokim łukiem.

Start każdego z utworów jest wyważony emocjonalnie, niekiedy filigranowy, często osnuty intrygującym, chwilami onirycznym klimatem. Delikatnie wycofany saksofonista (zwłaszcza, gdy pracuje na sopranie), mający tysiące pomysłów gitarzysta, wspierany elektroniką, która zdaje się dawać mu dużo opcji rozwoju sytuacji dramaturgicznej, wreszcie drummer, który bywa na ogół trzymany na uwięzi i tylko z rzadka pozwala sobie na puszczanie wodzy fantazji i budowanie energetycznej narracji. Pierwszy bardziej nerwowy drive rzeczonego perkusisty spotyka nas w drugim utworze. Po spokojnym otwarciu sopranu i gitary pełnej psychodelicznych niekiedy subtelności, narracja rusza do walki z czasem, ale osiągnięcie finału zajmie jej wiele minut. W czwartej części porcjowane emocje dostają nieco dubowego, gitarowego echa, a elementy rytmu, jakie kreuje Japończyk wiodą nagranie do przedsionka post-rocka. Dużo ciekawej jest w odsłonie piątej, gdy muzycy bez trudu uciekają z krainy łagodności (w której maczali już kilkukrotnie palce), brudzą brzmienie, szukają nietypowych frazowań. W części szóstej podobać się może kolektywnie realizowany, dronowy start, w którym nie brakuje dźwięków preparowanych. Z kolei ostatni utwór, który budzi się w poświacie gitarowego ambientu, dobrze łapie odrobinę psychodelii w żagle, ale artyści nie mogą zdecydować się, na jakim poziomie ekspresji realizować będą swój koncept. Decyzja o bardziej energicznej postawie zapada dość późno. Album kończy się bardzo dynamicznymi pasażami, które zdają się stanowić tu rodzaj artystycznej autoironii.



 

Moss Freed/ Union Division  Micromotives (Discus Music, 2CD 2023)

Czas i miejsce nagrania nieznane: Moss Freed – gitara elektryczna, dyrygenckie gestykulacje, Laura Jurd – trąbka, Charlotte Keeffe – trąbka, Sam Eastmond – trąbka, Tullis Rennie – puzon, Rachel Musson – saksofon tenorowy, George Crowley – saksofon tenorowy, klarnet, Chris Williams - saksofon altowy, Rosanna Ter-Berg – flety, Brice Catherin – wiolonczela, Otto Wilberg – kontrabas, Steve Beresford – fortepian, Elliot Galvin – fortepian, Will Glaser – perkusja, James Maddren – perkusja oraz Pierre Alexandre Tremblay – elektronika, bas elektryczny. Siedem improwizacji, 127 minut.

Bliżej nam nieznana brytyjska orkiestra improwizująca pod wodzą gitarzysty Mossa Freeda, która zdaje się łączyć młodzieńczy temperament z bagażem improwizowanych doświadczeń (Beresford!), proponuje nam dalece ambitne przedsięwzięcie artystyczne. Na albumie odnajdujemy siedem rozbudowanych improwizacji, które sprawiają wrażenie dość precyzyjnie … zaplanowanych, a każda z nich dedykowana jest innemu tuzowi szeroko rozumianej muzyki współczesnej (Anthony Braxton, John Zorn, czy Barry Guy, by wymienić tych, którym na nasze łamy najbliżej). Każdy utwór ma urokliwy i intrygująco brzmiący początek, który niemal każdorazowo rozwija się w narrację sycącą się swobodnym jazzem i miewającą sporo kameralnych interludiów. W trakcie ponad dwóch godzin nagrania koncertowego napotykamy wiele wyjątkowo udanych momentów, ale nie sposób przemilczeć fakt, iż wielominutowe narracje miewają problemy z budowaniem dramaturgii na długim dystansie, a na etapie rozwinięcia kalkują pomysły poprzednich epizodów. Freed zdaje się, że rzucił się tu na wyjątkowo głęboką wodę, nie zawsze wygrywa, ale na jego kolejne próby już teraz czekamy z dużą niecierpliwością.

Wylistujmy najciekawsze fragmenty improwizacyjnych bojów prowadzonych przez 16-osobową Zjednoczoną Dywizję. Początek pierwszej real-time collective impro z miejsca stawia nas do pionu swą energetycznością, precyzją wykonania i dużą zmiennością akcji, tu definitywnie godną braxtonowskiego temperamentu. Sekcja dętych w pełnej gotowości, bystre, dynamiczne partie fortepianu, poszukiwania free jazzowych emocji, także działania w podgrupach i kameralne chwile wytchnienia. Druga opowieść zaczyna się niezwykle rozbudowaną plejadą drobnych fraz, które intrygująco snują się po scenie, korzystając z bazy smyczkowych dronów. Narracja zasługuje tu na miano post-chamber, ale nie szczędzi nam dramaturgicznych i brzmieniowych niespodzianek. Z kolei trzecia opowieść pachnie konceptem muzyki współczesnej. Najpierw samotna gitara, która rozmawia z ciszą, a potem kolektywna improwizacja, która zdaje się być minimalistyczna, ale na swój sposób taneczna. Mimo tak zarysowanej dramaturgii orkiestra nie skąpi nam salw ekspresji, godnych free jazzowych uniesień mistrzów. Czwarta część dedykowana jest Zornowi, zatem dynamika, ekspresja i stan permanentnej zmiany! Bystry, ponadgatunkowy kogel-mogel rośnie tu w siłę m.in. dzięki świetnej robocie perkusistów. Piąta i szósta improwizacja toczone są w dość leniwym tempie i nie stronią od dramaturgicznych mielizn. W pierwszej z nich sporo do powiedzenia mają dźwięki syntetyczne, w tej drugiej oś narracji opiera się na migotliwych i ulotnych frazach gitary i instrumentów dętych. Emocje na równi pochyłej, ale i smakowite plastry psychodelii. Finałowa narracja (dla Barry’ego Guya!) zaczyna się na poziomie gitarowych pick-upów. Narracja budowana jest skrupulatnie z drobnych, na ogół dętych westchnień. Nerw życia dają tu perkusje, które przez moment ciągną opowieść w stronę free jazzu, ale całość nie stroni od kameralnych, by nie rzecz post-klasycznych wtrętów, szczególnie fortepianu. Samo zakończenie przynosi nam garść bardziej ekspresyjnych zachowań ze strony perkusistów i elektrycznego basu.



Kshettra  Thou Art That/ Это есть то (Addicted Label, DL 2022)

Orange Studio, Moskwa, czerwiec 2020 - sierpień 2021: Boris Ghas – bas, gitara (utwory 2,3,7), saksofon (3, 7), sample (5), Viktor Tikhonov – perkusja akustyczna i elektryczna, instrumenty perkusyjne, gitary (1,4,5), syntezatory i sekwensery (1,3,4,5), metallophone (1,4,6,7), saksofon (2,3,7), Gosha Rodin – rożek francuski i efekty, delay-noises (5), gitara (6), Nikolai Samarin – syntezator (1,5), bas (1), Mila Kiseleva – czytanie poezji Borisa Ghasa (1,6), Nikita Gabdullin – gitara (2,3), Ilya Rosenblat – saksofon tenorowy (2,3,7), Alexander Novikov – saksofon barytonowy (2,7), Kirill Olkhovsky – skrzypce (4,7), Nikita Bobrov – perkusja (5) oraz Olga Larionova – wokal (7). Siedem utworów, 40 minut.  

Przed nami kolejny rozbudowany aparat wykonawczy, ale wykorzystany w dalece odmienny sposób. Tym razem odstawiamy improwizację jako naczelne narzędzie pracy i oddajemy się we władanie post-rockowej (prog-rockowej?) opowieści podanej nam z niemal renesansowym przepychem. Proste melodie, incydentalnie kwaśne rytmy, dużo smutnej radości i bardzo bogate aranżacje. Muzyka na długie trasy samochodowe, także do tupania nogą i śpiewania (jakkolwiek pozbawiona wokalistów - jedynie recytowanie poezji i ambientowe wokalizy). Co istotne, z punktu widzenia percepcji całego albumu, jego najmniej udanym momentem jest sam początek. Im dalej, tym lepiej, a trzy ostatnie opowieści śmiało zasługują na miano bardzo udanych w przyjętej, nieskomplikowanej rytmicznie i melodyjnie konwencji.

Pierwsze fragmenty albumu zdają się być nieco slapstickowymi, rockowymi piosenkami, podszytymi banalnie brzmiącą elektroniką. Dużo słodyczy, dęte inkrustacje, recytacje na pogłosie. Utwory szczęśliwie nasączone są przyzwoitą dawką dynamiki i nawet, jeśli pachną balladowymi wtrętami, dotarcie do końca nie stanowi dla wytrawnego słuchacza specjalnego problemu. W trzeciej opowieści mamy elektroniczny beat, który płynie pod jazzowo frazującą gitarą, w czwartej zaś tempo siada, artyści kombinują z rytmem, a my rozglądamy się za tym, co stanie się w kolejnych odcinkach. Trzy ostatnie utwory wiele tu bowiem rekompensują. W piątej odsłonie wita nas oniryczna elektronika, bystry rytm post-techno i gitarowe melodie, zwieńczone ambientowymi wokalizami. Odcinek szósty, to już crème de la crème albumu. Głos i masywny, rytmiczny bas pracujący w umiarkowanym, jednostajnym, niemal mantrycznym tempie, nad którym kłębią się obłoki post-elektronicznego hałasu. Dodajmy, iż sugestywna narracja zostaje tu urokliwie sfinalizowana. W końcowej opowieści znów nie brakuje mocnej bazy basowej, pojawiają się brudne brzmienia gitar i efektowne ekspozycje dęte, głównie saksofonu barytonowego. Zakończenie albumu jest mroczne, wręcz demoniczne, wzmacniane coraz bardziej rozśpiewanymi wokalizami.