wtorek, 31 maja 2022

Butcher, Davies, Davis, Lash & Lazaridou-Chatzigoga! Nodosus!


W Londynie gościmy z trybunowym piórem bardzo często, na ogół lokując się w Cafe Oto! Tak się ostatnio składa, iż zaskakująco często sięgamy wtedy po nagrania zarejestrowane w roku 2017! Do tego na scenie dość regularnie pojawia się John Butcher, master of the masters, saksofonista, którego każdy krok śledzimy z zapartym tchem! Jest też młody, ale bardzo aktywny label Empty BirdCage, prowadzony przez gitarzystę Daniela Thompsona, którego każde ujawnienie reasumowane jest na tych łamach wieloma zgrabnymi metaforami! Here We are! Przed nami płyta, która łączy wszystkie zarysowane wyżej wątki, a zwie się Nodosus!

 


Piątka muzyków, dwie Panie i trzech Panów, zaprasza nas na spektakl udręczonego, ale niezwykle zmysłowego post-chamber! Wprost na małą, klubową scenę, na której każdy, nawet najdrobniejszy dźwięk ma dramaturgiczne znaczenie i istotnie przyczynia się od efektu całości. Świszczące smyczki na strunach, pomruki niskich częstotliwości, oddychające tuby i pracujące leniwie wentyle, wreszcie pulsujące serce zithera – wszystko formuje się tu w krótsze lub dłuższe frazy, pęcznieje, rogowacieje, ale nigdy nie wiotczeje! Maszyna improwizacji, co pewien czas nabierająca lekkiego, elektroakustycznego posmaku, zdaje się płynąć całą szerokością sceny, głęboko oddychać chłodnym powietrzem, stawiać znaki zapytania i sycić narrację dramaturgicznymi niespodziankami. Pojedyncze dźwięki lepią się tu w pary, tria lub płyną spokojnym, ale nerwowym strumieniem kolektywu, niezmiennie na fundamencie gęstego strumienia basowego smyczka. Tajemniczy zither, pracujący w tle, ciekawie dopowiada frazy, sieje dodatkowy niepokój, czasami sam stając się tu brzmieniową zagadką. W połowie pierwszego seta narracja jeszcze silniej popada w mroczna zadumę. Dźwięki czyste i praparowane łączą się tu w jeden oddychający organizm. Mozolna praca pcha ów akustyczny twór na drobne, ale jakże urocze wzniesienie. Drony niskich częstotliwości wypychają ku górze frazy preparowane, bardziej ulotne. Na zakończenie seta mamy wrażenie, że wszystko tu drży i niespodziewanie łapie pewien meta rytm. Ostatnie dźwięki zdają się być najważniejszymi w trakcie całej improwizacji.

Set drugi, w swej fazie początkowej, budowany jest ze strzępów fonii. Skrzypce niczym szeleszczące papierki, leniwe smyczki i pozatykane tuby dęciaków. Szumy, szmery i głębokie westchnienia. Z owych detali muzycy formują intrygujący strumień dźwięków, rozrastający się niczym małe, kolektywne crescendo. Wszystko tu rezonuje, ale i płynie z elektroakustycznym backgroundem, którego źródła pochodzenia wciąż nie udało nam się ustalić. Parada niespodzianek, dobrze ze sobą skorelowanych, inteligentnie przemyślanych, szuka drogi wyjścia, znów niesiona dramatyzmem basowego drona. Kontrabas przez moment zostaje na scenie sam i oddycha wyjątkowo ciężko. Nowe frazy płyną teraz wyłącznie długimi, rezonującymi strumieniami dźwiękowymi. Czuć swąd palonej sierści, słuchać odgłosy zakładu rzemieślniczego. Pojawiają się incydentalne piski i zgrzytania zębami. Po podłodze snuje się wiotka strużka hałasu. Improwizacja nadyma się, płynie coraz szerszym strumieniem, pęcznieje, by w 20 minucie nagle … pogrążyć się w całkowitej ciszy.  Z mroku niepokoju dobywają się teraz filigranowe frazy strunowe, dźwięki syczącej trąbki i pomruki basu. Każdy dokłada tu coś nowego, niektóre instrumenty męczą się same ze sobą, inne skore są do podśpiewywania. Narracja wydaje się gęsta, choć jest lekka, sprawia wrażenie dość głośnej, choć syci przestrzeń oddechami ciszy. Coraz więcej fonii określić tu winniśmy mianem fake sounds. Tajemnica, półmrok na scenie i oczekiwanie na wielki finał. Piękne, skrzypcowe preparacje płyną teraz posadowione na dronie wykreowanym przez pozostałe instrumenty. I znów zakończenie improwizacji stanowi jej najlepszą część. Why not!

 

Butcher/ Davies/ Davis/ Lash/ Lazaridou-Chatzigoga Nodosus (Empty Birdcage Records, CD 2022). John Butcher – saksofony, Angharad Davies – skrzypce, Matt Davis – trąbka, Dominic Lash – kontrabas oraz Dimitra Lazaridou-Chatzigoga – zither. Nagrane w Londynie, Cafe Oto, grudzień 2017. Dwie swobodne improwizacje, 52:12.



piątek, 27 maja 2022

SoundScapes Festival # 3 Munich - 2021 Schwere Reiter! *)


Idea swobodnej improwizacji zasadza się na założeniu, iż muzycy spotykają się na scenie i bez wstępnych ustaleń grają, co im dusza dyktuje, czego wyobraźnia nie ogranicza, a uważne słuchanie partnera podpowiada. Historia gatunku zna wiele tradycji swobodnego muzykowania, zarówno kleconego ad hoc, jak i w formie dalece zorganizowanej (ta druga opcja, to choćby Company Dereka Baileya, czy Mopomoso Johna Russella, by daleko nie szukać). A rzeczywistość świata improwizacji tu i teraz potwierdza każdym swoim ujawnieniem celowość podobnego kształtowania procesu wspólnego muzykowania. Muzycy zbierają się na scenie w większej lub mniejszej liczbie, dobierają w pary, tria i czy większe formacje, a także improwizują pełnym składem, gdy najdzie ich taka ochota lub/i gdy poczują, iż są do tego mentalnie i artystycznie przygotowani.

Dokładnie na takiej zasadzie skonstruowana została impreza pod nazwą Sound Scape. Inicjatorem tego przedsięwzięcia jest fiński saksofonista (berliński rezydent) Harri Sjöström. Pierwsze spotkanie pod tym szyldem miało miejsce w Berlinie w roku 2013, kolejne w Helsinkach w latach 2016 i 2018 (te drugie usłyszeć można na podwójnym krążku Balderin Sali Variations, Leo Records 2020). Ostatnie jak dotąd spotkanie Dźwiękowego Krajobrazu miało miejsce w październiku roku ubiegłego, a dwupłytowy album, który właśnie omawiamy jest fonograficzną dokumentacją dwudniowego spotkania w Monachium.

Na scenie spotykamy czternastu muzyków, wyposażonych w cztery instrumenty dęte, dwa kontrabasy, dwa zestawy perkusyjne, skrzypce (z elektroniką), fortepian, gitarę, ćwierćtonowy akordeon, wibrafon i w ramach kreatywnego uzupełnienia tzw. live processing. Zasady organizacyjne w ramach tego festiwalu są stale i rygorystycznie przestrzegane – festiwal otwierają wszyscy muzycy, potem dzielą się na mniejsze grupy, by na koniec drugiego dnia znów zagrać pełnym składem. Uwaga! Każda improwizacja ma swoje ograniczenie – może trwać maksymalnie 15 minut. Na albumie dostajemy czternaście takich improwizacji, przy czym niektóre z nich być może zostały skrócone, tak by pomieściły się na dwóch kompaktowych dyskach. Tak, czy inaczej, przed nami ponad dwie i pół godziny efektownych improwizacji. Zapraszamy!

 


Zgodnie z regułami serii płytę otwiera nagranie 14-osobowej orkiestry. Pierwsze dźwięki płyną z cichych westchnień małych instrumentów, z mroku kameralnej, niemal neoklasycznej dyscypliny scenicznej. Armia akustycznych źródeł dźwięku osnuta jest poświatą elektroakustyki, będącej efektem pracy na kablach. Emocje na ogół głęboko jeszcze skrywane, incydentalnie znajdują światło dziennie i definitywnie zdobią początkową fazę improwizacji. Całość z czasem nadyma się i nabiera pewnej nierównomiernej dynamiki, ale skupienie i kreatywne zaniechanie także stanowią tu atrybuty aktywności muzyków. Rozbudowana sekcja rytmu, jeśli w tym wypadku można użyć takiego określenia, stwarza udaną bazę dla swobodnych dialogów w podgrupach. Szczególne aktywne wydają się być oba puzony, które chętnie wchodzą w dyskurs poznawczy z instrumentami strunowymi. Swoje czynią tu także dwie aktywne perkusje. Oto chamber, które po zrzuceniu gatunkowej skorupy zdaje się pięknieć z każdą sekundą. W środkowej części improwizacja tętni dynamicznym życiem, w dalszej skupia się raczej na drobiazgach, szyje narrację w podgrupach, nie stroni od zachowań typu call & responce. Na finał w rolę free jazzowego wichrzyciela wciela się pianista.

Zabawę w swobodną improwizację w mniejszych składach zaczynamy od tria gitary, fortepianu i perkusjonalii. Ciekawa opowieść, która w wartkie strumienie dźwiękowe wplata tłumione emocje. Piano w formie preparowanej i klawiszowej, leniwa jazzowa gitara i nerwowy pre-drumming osiągają tu po niedługim czasie poziom dalece ekspresyjny, zdobiony salwami niemal rockowych wydechów gitarzysty. Zaraz potem dostajemy się w wir działań dźwiękowych zgrabnego kwartetu – wibrafon, skrzypce, kontrabas i puzon. Drobne, preparowane frazy, garść czystych westchnień, trochę kameralnych pisków i dętych zaśpiewów, a wszystko skontrapunktowane aktywnym wibrafonem. Narracja nabiera pokrętnej dynamiki głównie za sprawą gęstego pizzicato kontrabasu. Gdy zbliży się do ciszy, moc krnąbrnych subtelności podsyła nam skrzypek, delikatnie umoczony w poświacie niezbyt jeszcze rozbudzonej elektroniki.

Kolejne dwa epizody, to duety. Pierwszy z nich, to jedna z najsmakowitszych improwizacji w całym zestawie! Akordeon i lekki saksofon! Ten drugi rozśpiewany, ten pierwszy wypuszczający drony niczym wielkogabarytowa tuba! Utuleni pięknym brzmieniem muzycy ruszają w tango i nie stronią od wyszukanej melodyki. Saksofon stawia na zadziorne frazy, akordeon puszcza oko i śmieje się od ucha do ucha. Doskonała improwizacja jeszcze zyskuje na jakości, gdy muzycy osiągają naprawdę ekspresyjny poziom dynamiki. Kolejny duet ma chyba za zadanie ukoić nasze rozhuśtane emocje. To klarnet i puzon w fazie ptasiego gaworzenia, w imitacyjnym marszu, realizowanym nie tylko na wdechu. Kameralna intryga dwóch samców nie stroniąca od akustycznych niespodzianek.

Po sporej dawce czystej akustyki czas na kwartet z procesorem dźwięku. I jeszcze dwie perkusje, i wibrafon. Prawdziwie elektroakustyczna przygoda. Najpierw garść subtelności, które lepią się w zgrabną pajęczynę powiązań - trochę rezonujących fraz i wibrafonowych preparacji. W drugiej fazie improwizacji muzycy skupiają się na post-perkusyjnych spiętrzeniach, tworząc nieoczywistą, oniryczną chmurę hałasu. Na finał pierwszego dysku znów duet, tym razem puzonu i skrzypiec, no i kolejne westchnienie zadowolenia recenzenta! Na początek imitacyjne półśpiewy z kameralnym rynsztunkiem, w duchu dość minimalistycznym, pięknie skąpane w elektronicznym backgroundzie, który delikatnie osiada na akustycznych frazach. A potem już same popisowe role, najpierw puzonu, potem skrzypiec. Na zakończenie mała eksplozja ekspresji – śpiew, krzyk i desperacja! Brawo!

Z radością przeskakujemy tymczasem na drugi dysk koncertowej dokumentacji z Monachium! Na początek większe gabaryty - dwa kwintety i jeden kwartet! Zaczynamy zmysłowym rozwinięciem duetu, który kończył dysk pierwszy – zatem puzon i skrzypce, a na dokładkę perkusja, kontrabas i saksofon. Zadziorne, niemal free jazzowe combo, które lubi kameralne emocje. Sporo ostrych wymian dźwięków, dęte strzały i strunowe riposty, a wszystko skąpane w nerwowym strumieniu całkiem dynamicznych fraz. Kolejnym kwintetem zjeżdżamy na samo dno! Dwa kontrabasy, klarnet basowy i dwa zagubione puzony w roli czerstwej wisienki na torcie. Drony i zamaszyste strugi pizzicato w chocholim tańcu bez uśmiechów. Z kolei zapowiadany kwartet, to efektowny powrót procesora, fortepian, skrzypce i saksofon. Początkowo dość filigranowo, potem zdecydowanie bardziej masywnie - preparowane frazy i rytmiczne podrygi. Najpierw emocje skaczą ku górze, potem toną w elektroakustycznym ambiencie. Finał zaś odtańczony zostaje z niemal filharmonicznym rozmachem.

Czas na chwilę oddechu? Zdecydowanie tak, w czym pomagają wibrafon i puzon. Garść preparacji tego pierwszego i dość minimalistyczna postawa tego drugiego. Emocje mamy tym razem wystudzone, ale dynamiczny wibrafon stara się ów stan rzeczy zmienić. Nie bez skutku! Dobrze zatem przygotowani wchodzimy w dynamiczny, niemal free jazzowy kwartet – kontrabas, perkusja, klarnet basowy i fortepian. Rozgrzane pizzicato, agresywne piano, dużo perkusjonalnych szczegółów i dęte podmuchy! Spory lądunek emocji zwinnie ugaszony tu zostaje spokojnymi preparacjami.

Szósta improwizacja drugiego dysku, to kolejna perełka w koronie! Gitara, akordeon i procesor - intrygujący zestaw, jeszcze lepsza muzyka! Opowieść zaczyna się w elektroakustycznym mroku, budowana dronami i drżeniem gitarowego gryfu. Zmiana goni tu zmianę - gitara od onirycznego ambientu po rockowe emocje, świetna robota live processing i akordeon, który zdaje się tu mieć nieskończoną ilość twarzy. A wszystko delikatnie podlane psychodelicznym sosem. Czas zatem na finał! Orkiestra tutti! Zaczynają nisko nad podłogą, basowymi dronami. W górze śpiewają dęciaki. Nerwowa atmosfera potrzebuje tu ekspresji i dynamiki! Obie charakterystyki pojawiają się w ułamku sekundy, ku powszechnej radości ogółu. Basy ryją strugę pizzicato, puzony lamentują, a reszta też nie trwoni czasu na zbędne frazy. Narracja przypomina tu wielkie, free jazzowe crescendo, które wspina się mozolnie na szczyt. Finałowe zejście w ciszę chyba jeszcze piękniejsze, zdobione tłumionymi, strunowymi frazami.

 

SoundScapes Festival # 3 Munich - 2021 Schwere Reiter (Fundacja Słuchaj!, 2CD 2022). Matthias Bauer – kontrabas, Lawrence Casserley – signal processing instrument, Floros Floridis – klarnet i klarnet basowy, Emilio Gordoa – wibrafon, Steve Heather – perkusja, instrumenty perkusyjne, Wilbert De Joode – kontrabas, Kalle Kalima – gitara, Veli Kujala – akordeon ćwierćtonowy, Libero Mureddu – fortepian, Dag Magnus Narvesen – perkusja, instrumenty perkusyjne, Giancarlo Schiaffini – puzon, Harri Sjöström – saksofon sopranowy, altowy i sopranino, Sebastiano Tramontana – puzon oraz Philipp Wachsmann – skrzypce i elektronika. Nagrane 1 i 2 października 2021 roku, Bayerische Rundfunk, Schwere Reiter, Monachium. Czternaście swobodnych improwizacji, łącznie 152 minuty i kilkanaście sekund.

 

*) Recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana

 

 

wtorek, 24 maja 2022

The Shrike Records: two next steps! Stovelit Lines & Iklectik Recordings!


Brytyjski label Shrike Records powstał w roku ubiegłym i koncertuje się na prezentacji muzyki zarejestrowanej w ostatnich kilku latach w londyńskim Klubie Iktectik. Oczywiście, muzyki swobodniej improwizowanej, i to często w wymiarze całkiem szalonych, elektroakustycznych incydentów, muzyki jakże brytyjskiej, jakże utytułowanej w wymiarze personalnym.

Do tej pory ukazało się sześć dziarskich płyt CD (i wersji elektronicznych na dedykowanym bandcampie), a jak pokazują trybunowe statystyki, jedynie trzy z nich były do tej pory zrecenzowane. Dziś zatem sięgamy po dwie kolejne, a tę szóstą zostawiamy sobie na inną okazję.

Na rzeczonych dwóch krążkach cofamy się do roku 2017 i słuchamy najpierw bystrej, po części akustycznej improwizacji okraszonej gitarą elektryczną, a zaraz potem tria, które w sposób absolutnie niekontrolowany korzysta z akcesoriów elektronicznych, elektro-pochodnych i jakichś bliżej niezidentyfikowanych obiektów. W drugim z przypadków smaczku naszym słuchowym eksploracjom dodaje fakt, iż wydawca nie wyszczególnia instrumentarium muzyków, zatem nasza wyobraźnia zdaje się nie mieć tu granic! So, Welcome to world of unlimited sounds!

 


Steve Beresford/ John Butcher/ Terry Day/ John Edwards/ Thurston Moore  Stovelit Lines (CD 2022)

Na początek kwintet prawdziwych weteranów sceny free impro i rocka! Bo taki kontrabasista, dziś już po 60. urodzinach, jest w tym gronie najmłodszy! W każdym razie na osi czasu odnotowujemy 30 listopada 2017 roku, na scenie lądują zaś tacy oto muzycy: Steve Beresford – fortepian i obiekty, John Butcher – saksofony, Terry Day – instrumenty perkusyjne, John Edwards – kontrabas oraz Thurston Moore – gitara. Trzy swobodne improwizacje trwają tu trzy kwadranse bez kilku sekund.

Istnieje przypuszczenie, graniczące z pewnością, iż muzycy w takim składzie grają ze sobą po raz pierwszy, i pewnie ostatni, w swym najeżonym wieloma doświadczeniami życiu. Ale każdy dźwięk zdaje się przeczyć tej pokracznej tezie. Artyści od pierwszego westchnienia świetnie się ze sobą komunikują i demokratycznym szlakiem prowadzą swobodną improwizację na kilka efektownych szczytów. Sam początek, to elektroakustyczne szmery z obiektów pianisty, oniryczne frazy na gryfie gitary, a także garść krótszych i dłuższych fraz ze smyczka, perkusjonalii i ciężko oddychającego saksofonu. Moc narracji buduje się tu na gryfie posadowionego centralnie kontrabasu, kreatywny ferment płynie zaś z obu przeciwległych flanek, z woli pianisty preparatora i równie nerwowego gitarzysty. Improwizacja rozwija się wieloma kanałami, muzycy wchodzą w interakcje w podgrupach (choćby saksofon i gitara), kilka ostrych, free jazzowych uderzeń w klawisze proponuje pianista, ale ów elektroakustyczny melanż całkiem niespodziewanie odnajduje gęstą ciszę, głównie za sprawą dramaturgicznej stanowczości gitarzysty. Po kilku pętlach zadumy narracja dość szybko łapie free jazzowy drive i płynie niesiona emocjami roześmianego saksofonu. Kolejne wyhamowanie wydaje się być jeszcze bardziej efektowne, wprost w objęcia preparacji, bardzo kameralnych, ale z uwagi na rozbudowane instrumentarium, chwilami pachnących swądem upalonych kabli zasilających. Finał pierwszej, prawie 20-minutowej opowieści leje się dronami, przy okazji uroczo podkreślając dalece ponadgatunkowy wymiar owej brytyjsko-amerykańskiej przyjaźni muzycznej.

Druga improwizacja tylko nieznacznie przekracza dziesięć minut. Jej pierwsze frazy budzą się w mroku niemal egzystencjalnego lęku. Kontrabas trzeszczy, gitara skowycze, inside piano rozsiewa aurę niepewności, którą wspiera ambient gitary, a samodzielne echo dopełnia obrazu dramaturgicznego suspensu. Całość narasta niczym letnia burza, łyka powiewy gitarowego prądu, a swoje dodają tu lekki saksofon, obiekty i wybudzone ze snu perkusjonalia. Zakończenie jest gęste, bardzo efektownie polepione z dysonujących fraz, smakuje niczym udana randka free jazzu i free rocka.

Ostatnia improwizacja, sama w sobie świetnie skonstruowana jak na kanony free impro, budowana jest inicjatywą ustawodawczą obiektów i gitary, zaś wypełniona uroczymi parsknięciami dźwięków ze strony pozostałych uczestników spektaklu. Zaczyna duet, potem doskakuje rozochocony sopran, zaś bas i perkusjonalia zdają się tu już wchodzić niemal na gotowe. Kilka ostrzejszych fraz piano budzi dodatkowe porcje ekspresji, ale improwizacja, jako kolektywna całość świetnie panuje nad emocjami i dawkuje je nam dokładnie w taki sposób, jaki sobie zaplanowała. Tu, podobnie jak w części pierwszej, po szybko osiągniętym wzniesieniu, narracja wchodzi w odmęty ciszy, onirycznej tajemnicy i brutalnego mroku. Po chwili zawahania, z kontrabasowego pizzicato zdaje się płynąć nowe życie. Jest też ciepłe piano, wystudzony saksofon i lekko rozstrojona gitara. Jakby open jazz mieszał się tu z post-rockowym ambientem. Emocje rosną, a saksofon i gitara stają tu na czele pochodu. I znów zakończenie utworu zdaje się być jego najlepszą częścią. Repetycje, gitarowe slajsy, dęte przedechy, bystre piano lepią się tu w efektowne, finałowe crescendo. Po osiągnieciu punktu przegięcia improwizacja gaśnie duetem, który ją rozpoczynał, czyli gitary i obiektów, tu okraszonym zwinną porcją perkusjonalii.

 


Steve Beresford/ Steph Horak/ Gino Robair  Iklectik Recordings (CD 2022)

Na kolejnym albumie znów odnajdujemy Steve’a Beresforda (zapewne fortepian i obiekty). Towarzyszą mu: Gino Robair (zapewne instrumenty perkusyjne, elektronika, obiekty) oraz Steph Horak (zapewne głos, może elektronika i być może także cały arsenał tajemniczych przedmiotów, które wydają dźwięki, tudzież tworzą sferę wizualną koncertu). Jak już wspominaliśmy, edytor nie podaje nam danych instrumentalnych, zatem pozostają nam jedynie domysły, a także to, co słyszymy w trakcie odsłuchu bardzo długiej (prawie pięć kwadransów) płyty. Pięć pierwszych improwizacji (w tym trzy epizody solowe) zarejestrowano 5 lipca, ostatnią zaś 26 listopada 2017 roku.

Ów elektroakustyczny challange, rozpisany na troje głów i tysiące przedmiotów wydających dźwięki, zaczynamy od dwóch improwizacji w trio, które trwają ponad dwa kwadranse. Pierwsza z nich dość szybko łapie industrialny sznyt i zasypuje nam uszy szalonymi pomysłami i karkołomnymi dźwiękami, pośród których odnajdujemy kobiecy głos i perkusjonalia po stronie żywych fraz i cały ocean elektroakustycznych fake sounds, których źródła pochodzenia jedynie się domyślamy. Duża zmienność akcji i nadkreatywność artystów nie mogą tu ujść naszej uwadze. Początek drugiej części stawia na bardziej akustyczne preparacje, ale ów błogostan nie trwa zbyt długo. Zwoje syntetycznych fraz, sampli i elektronicznych dewastacji szybko opanowują scenę. Tempo narracji jest raczej wolne, nawet leniwe, a jego kolejne fazy wyznaczają incydentalne mikro hałasy i plastry nieco przyjemniejszych fonii. Pod koniec całość zdaje się nabierać nieco slapstickowego charakteru.

Dużo bardziej atrakcyjne wydają się trzy ekspozycje solowe. Ta w wykonaniu pianisty czerpie emocje głównie z akustycznych fraz. Najpierw to bardzo efektowne preparacje, potem free jazzowa rejterada po gorących klawiszach. Jeszcze milsza dla ucha zdaje się być propozycja wokalna. Mroczny głos kobiecy zatopiony w mglistym ambiencie, z czasem nabiera nieco bardziej industrialnego posmaku. Wreszcie solo perkusjonalisty – zaczyna się od dialogu z publicznością i śmiechu. Potem następuje faza akustycznych preparacji, które z każdą pętlą narracyjną nabierają silnego odczynu syntetycznego. Szczęśliwie maszyneria przemysłu ciężkiego raz po raz nabiera tu intrygującej lekkości.

Trzeci set w trio trwa tym razem niespełna dwa kwadranse. Od początku bez zmiłowania dla naszych uszu – elektroakustyczna parada fake sounds! Masywna post-elektronika kontrastowana jest głosem, który zdaje się być lekki, ale i dalece tajemniczy. Część brzmień pachnie tu elektroniką analogową, część lepi się z miliona sampli. Odnosimy wrażenie, że jesteśmy w zakładzie hydraulicznym, tudzież mechaniki pojazdowej, pośród tysiąca elektronarzędzi, na przednówku instytutu doświadczalnego, który pyta o granicę percepcji ludzkiego słuchu. Dużo lepiej dzieje się w drugiej części tej długiej improwizacji. Muzycy hamują temperamenty, zdejmują nogę z gazu, tłumią ekspresje, potrafią nam zaserwować nawet minimalistyczne, akustyczne frazy. Wchodzą w dużo ciekawsze interakcje, a ich improwizacja nabiera pewnego ładu dramaturgicznego. Z czasem znów łapią industrialnego bakcyla, przypominają wtedy wczesne nagrania AMM. Tak, bez wątpienia trio z Iklectic lat temu pięćdziesiąt zrobiłoby na londyńskiej publiczności niesamowite wrażenie.

 

 

piątek, 20 maja 2022

What’s new in the Evil Rabbit? Le Jardin Sonore & Tone Sequence Evaluators!


Holendersko-niemiecki label Evil Rabbit, prowadzony przez kontrabasistę Meinrada Kneera, lubi zaskakiwać. Czyni to zarówno w wymiarze estetycznym i gatunkowym, jak i personalnym. Każde nowe wydawnictwo przynosi szereg otwartych pytań, zachęca do poznawania nowego i zaprasza do zapamiętywania kolejnych nazwisk na europejskiej scenie muzyki improwizowanej.

Nie inaczej dzieje się w przypadku dwóch najnowszych realizacji Złego Królika. Na pierwszej z nich włoski kwartet Sonoria improwizuje w sposób dalece niebanalny, czasami przypominając bezmiarem swojej tajemniczości brytyjski AMM, ale też stawia pytania o granice gatunkowe i sposób predefiniowania improwizacji. Z kolei grecki duet Floridis/ Dimitriadis nie tylko koncentruje się na samym procesie improwizacji, ale też podejmuje karkołomne zadanie pożenienia akustycznych dźwięków ze sporą porcją elektroniki, co jak dowodzi historia gatunku, bywa sprawą niezwykle skomplikowaną. Dodajmy, by sytuację jeszcze bardziej zagmatwać, iż artyści na obu krążkach twierdzą, iż grają muzykę … skomponowaną.

 


Le Jardin Sonore

Naszą dzisiejszą opowieść zaczynamy od włoskiego kwartetu na saksofon sopranowy, fortepian, gitarę elektryczną i perkusję, wspartą odrobiną elektroniki.

Na starcie intensywnie wytężamy słuch, bo pierwsze frazy zdają się być wyjątkowo delikatne, dodatkowo podawane wprost z gęstej ciszy. Rezonujące powierzchnie płaskie oraz akustyczny ambient gitary formują się w małe strumienie wzdychających dźwięków. Narracja wydaje się toczyć wedle zapisów scenariusza, ale efektowne brzmienie dużo tu rekompensuje. Recenzent dość szybko odnajduje dla tej porcji fonii szyld w języku szekspirowskim – new chamber directed impro! Początek drugiej części pachnie syntetycznie, być może to efekt połączenia drobnej elektroniki i siły oddziaływania gitarowych pick-upów. Powtarzane frazy i rytualne pętle sycą narrację tajemniczym spokojem - minimalistyczne piano, delikatne pomruki saksofonu i nerwowe deep drums, które budują tu szczególną jakość. Skupiona opowieść zdobiona jest także incydentami gitary, która płynie brudnym strumieniem kojarzącym się z preparacjami Keitha Rowe’a. Intryga tej części albumu wciąga niczym klasyczne filmy noir.

Włoska opowieść powoli wchodzi w stadium dla niej najciekawsze. Trzecia część budzi się w mroku elektroakustycznych zagadek. Dźwięki akustyczne szeleszczą, a tło wypełnia ambient płynący zapewne wprost z gitary. Muzycy generują tysiące mikrofraz, przypominających egzystencjalne rozterki, które nie proszą się o szybkie odpowiedzi. Na barkach muzyków zdaje się teraz spoczywać medytacyjny sznyt, godny estetyki AMM, pełen skupienia i dramaturgicznej powolności. Całość ma swój wewnętrzny rytm, kierunek działania, a także pieczołowitość i otwartość swobodnej improwizacji, wytrzymującej porównania z najlepszymi gatunkowymi konotacjami. Frazy akustyczne mają tu formę pytań, na które odpowiadać stara się wyważona emocjonalnie elektronika. Czwarta, najdłuższa opowieść, podkreśla atrybuty jakości, jakie muzycy osiągnęli w poprzedniej części. Zwarta, kolektywna opowieść, która nabiera pewnej post-jazzowej ornamentyki, ale pozostaje swoista, nerwowa, typowa dla tych artystów. Aktywna perkusja, czujny saksofon, repetytywne piano i zmysłowe, ambientowe tło gitary. Narracja w pewnym momencie delikatnie się łamie, sięga po psycho-jazzowe grepsy, ale szybko znajduje nowy kierunek podroży, tym razem głęboko zanurzony w ciszy. Muzycy szukają echa, zmyślnie kreując dysonans ciepłej akustyki i post-gitarowych strumieni chłodu.

Piąta część kontynuuje owe filigranowe, ledwie słyszalne gołym uchem frazy. Tu lepią się one w dość zwartą narrację głównie dzięki percussion. Pięknie pęcznieją zaś za sprawą gitary. Powolna nerwowość prowadzi muzyków na drobne wzniesienie. Całość pogrąża się w mroku, a życie zdaje się tlić jedynie w ciepłych fraz fortepianowych klawiszy i oddechu wystudzonej tuby saksofonu. Końcowa opowieść grana jest na wdechu, bazuje na repetycji piana, szklistej powłoce gitarowych fraz i głębokich uderzeniach w perkusyjne akcesoria. Zawieszony w próżni, metafizyczny, post-kameralny jazz systematycznie narasta, ale nie osiąga kulminacji. Stawia znaki zapytania, ale nie pozwala na odnalezienie odpowiedzi.

 


Tone Sequence Evaluators

Grecki duet sięga po akustyczne frazy instrumentów dętych (reeds) i perkusji, oplatając je elektronicznymi rozwinięciami, uzupełnieniami i deformacjami.

Album otwiera perkusja, wraz z pierwszym uderzeniem ciągnąca za sobą blask elektroniki, która w początkowej fazie improwizacji przypomina dymną poświatę na rockowym koncercie. Narracyjny efekt uzupełnia tu wytłumiony klarnet, który także uczestniczy w kreowaniu lekkiej, zwinnej dynamiki. Muzykom towarzyszy rezonująca poświata elektroakustyki, która chwilami potrafi intrygująco zagęścić się nad głowami artystów. A ponieważ wszystko tu dobrze ze sobą trybi, pierwsza improwizacja kończy się wartkim, jednorodnym strumieniem żywych i syntetycznych dźwięków. W drugiej części muzycy zdejmują nogę z gazu i uroczo trwonią czas w mrocznych, zarówno żywych, jak i elektronicznych frazach. Z czasem nabierają jednak pewnej dynamiki i zdają się kolektywnie poszukiwać wspólnej struktury rytmicznej. Gasną w onirycznej powłoce dźwięków dalece post-akustycznych.

Trzecią część otwiera samotny perkusista. Do bystrego drummingu lepi warstwę elektroniki, która momentami brzmi niczym syntezator. Gdy narracja jest już w pełni uformowana, do gry wchodzi smukły klarnet i efektownie tańczy w chmurze elektroniki. Na zakończenie tej części mamy wrażenie, iż dęciakiem w tej rozgrywce był klarnet basowy. Kolejna improwizacja stawia na zagadki. Najpierw mamy wrażenie, że słyszymy głos Beduina, który mantruje za grubą ścianą. Elektronika pachnie tu bardzo analogowo, z kolei prychający dęciak sprawia wrażenie dość przypadkowego. Znów pojawia się brzmienie syntezatora, który syci opowieść delikatnym blaskiem fussion. Muzycy w tym tyglu zdarzeń odnajdują bystrą strukturę rytmiczną i finalnie osiągają wręcz post-rockową dynamikę. I znów mamy wrażenie, że Floridis żongluje instrumentami w trakcie tej samej improwizacji!

Przedostatnia improwizacja w swej fazie prenatalnej skupia się na dźwiękach preparowanych. Gwizdy, polerowanie powierzchni płaskich i głębokie drums z elektronicznymi ornamentami. W tle szkli się ambient, a rytm rodzi się jakby za żelazną kurtyną. Narrację rysuje tu chyba saksofon, który dobrze czuje się w zaordynowanej fakturze rytmicznej. Znów słyszymy brzmienie syntezatora lub czegoś, co go przypomina. W każdym razie festiwal fake sounds trwa tu nieprzerwanie, czyniąc ów fragment jednym z ciekawszych momentów całego albumu. Szósta, finałowa improwizacja wcale nie ma zamiaru tłumić emocji. Wręcz przeciwnie, od startu drumming podparty elektroniką robi tu swoje, pozostawiając dużo przestrzeni dla dęciaka (saksofonu?). Emocje też rosną, dzięki czemu żegnamy się z elektroakustycznym, greckim duetem w poczuciu dobrze wykonanej roboty.

 

Sonoria Le Jardin Sonore (CD 2022). Cosimo Fiaschi – saksofon sopranowy, Alessandro Giachero – fortepian, także preparowany, Emanuele Guadagno – gitara elektryczna oraz Nicholas Remondino – perkusja, elektronika. Nagrane w trakcie Pisa Jazz, Theatre Sant’Andrea, Pisa, Włochy, kwiecień 2019. Sześć improwizacji, 52:42.

Floros Floridis & Yorgos Dimitriadis Tone Sequence Evaluators (CD 2022). Floros Floridis – instrumenty dęte i elektronika oraz Yorgos Dimitriadis – instrumenty perkusyjne i elektronika. Nagrane w Royal Alzheimer Hall, Thessaloniki, Grecja, październik 2021. Sześć improwizacji, 48:46.



 

wtorek, 17 maja 2022

Voutchkova & Zerang! Vata! Bagnasco! Rivero! Exhaled Mountains! Colonna & Cigana! Orins! The May Round-up!


Czas na majówkę? Zawsze! Także w wymiarze stylowej zbiorówki recenzji bardzo świeżych płyt, jakie przetoczyły się przez odtwarzacze redakcji w trakcie intensywnie trwającej wiosny!

Na dziś przygotowaliśmy siedem nowych albumów! Każdy odrobinę inny, choć śmiało możemy pogrupować je w trzy bloki tematyczne. Najpierw będziemy dwa razy zasłuchiwali się w intensywne preparacje dźwiękowe i bawili w nieustający festiwal fake sounds, potem poznamy trzy oblicza gitary (dekonstruowanej elektroniką, ujmująco post-klasycznej, wreszcie skąpanej w psychodelii i ubarwionej zmysłowym wokalem), zaś na koniec, w ramach oczyszczenia naszych receptorów post-awangardy, zanurzymy się w dwóch produkcjach jazzowych – jednej swobodnie improwizowanej, drugiej całkiem bliskiej głównego nurtu, ale na tyle dobrej w gatunku, iż nie moglibyśmy nie skomentować jej kilkoma ciepłymi słowami.

Pędząc palcem po mapie - na poły bułgarska Ameryka, Włochy, latynoska oraz kastylijska Hiszpania, wschodnio-europejska Holandia, powrót do Włoch i na koniec Francja! Piękna trasa, nieprawdaż?

Welcome!

 


Biliana Voutchkova & Michael Zerang  The Emerald Figurines (Relative Pitch Records, DL 2022)

Zaczynamy od spotkania jednej z naszych ulubionych, swobodnie improwizujących skrzypaczek i weterana amerykańskiego free jazzu i free impro, czyli Biliana Voutchkova (poza skrzypcami, tradycyjnie głos) oraz Michael Zerang (friction drums, po naszemu preparowane instrumenty perkusyjne). Ich meeting miał miejsce w Chicago, w lipcu 2019 roku (ESS/Experimental Sound Studio). Cztery improwizacje, prawie 54 minuty.

Klasa muzyków, a także ich prawdziwie konceptualny plan na preparowanie dźwięków od pierwszej do ostatniej sekundy, sprawia, iż recenzja ta nie wymaga specjalnej introdukcji. Pierwsza, prawie 30-minutowa improwizacja rodzi się na poziomie szumów i szmerów, z mozołem formuje się w strumień post-industrialnych obłoków akustyki i systematycznie buduje swą formę dramaturgiczną. Bywa lekka i powabna, bywa szorstka i dotkliwa fonicznie. Skrzypaczka lubi w ważnych momentach posilać się swoim głosem, który brzmi równie efektownie, jak maltretowane przez nią struny skrzypiec. Perkusjonalista nieustannie szuka szmerów i pisków na glazurze werbla, ale też bardzo stylowo wplata w swój brudny flow akcenty drummingowe, czasami nadając improwizacji znamiona rytmu. Muzycy osiągają szczyt tej części spektaklu w okolicach 15 minuty, po czym bez trudu łapią kontakt na poziomie zbliżonym do ciszy. Drżą, szeleszczą, chroboczą i warczą.

O ile pierwsza, bardzo rozbudowana część płyty miewa momenty odrobinę przegadane, o tyle trzy kolejne improwizacje (każda trwa około 10 minut), to już same akustyczne konkrety. Druga opowieść stawia na filigranowość, pewną umowność procesu mechanicznego preparowania dźwięków. Najpierw to delikatne shorts-cuts, potem zaś sporo akcentów perkusjonalnych w wykonaniu obojga artystów, łączących się w intrygujący, nieco pokraczny rytm. Trzecia improwizacja przypomina leniwe fale oceanu. Struny wibrują, glazura werbla oddycha, a wszystko lepi się w post-industrialną strugę preparacji, która wydaje się być o pół kroku od dźwięku właściwego. Najpiękniej prezentuje się ostatnia improwizacja. Delikatne pizzicato skrzypiec i efektowne percussion, którego brzmienie przypomina zatopiony gamelan. Samo pudło rezonansowe skrzypiec zdaje się tu przypominać wielką, metalową misę, które wydaje intrygujące dźwięki. Na zakończenie Michael dokłada dzwoneczki, Biliana zaś gardłowy śpiew o zmysłowym, dalekowschodnim posmaku.

 


Salis/ Sanna/ Venitucci  Vata (Minimal Resource Manipulation, CD 2022)

Kolejną porcję preparowanych dźwięków zapewnią nam włoscy muzycy: Giacomo Salis – instrumenty perkusyjne, obiekty i melodica, Paolo Sanna - instrumenty perkusyjne i obiekty oraz Luca Venitucci – akordeon i obiekty. Całość składa się z trzech improwizacji, które trwają łącznie niespełna 32 minuty. Nic nie wiemy o miejscu i czasie powstania nagrania.

Pierwsza odsłona włoskiego festiwalu preparacji, to prawdziwa plejada fake sounds. Coś przypomina elektroakustyczny pisk (akordeon?), coś sprawia, że słyszymy dźwięki otoczenia z nieznanego miejsca, coś wreszcie ugniatane jest, tudzież miażdżone na werblu. Niektóre frazy intensywnie szumią, inne piszczą, a nawet rechoczą. Pomiędzy tymi jakże dotkliwymi dźwiękami pojawiają się także plastry ciszy, które bywają niezwykle pomocne w procesie przetrwania tej fazy improwizacji. Narracja klejona z nierozpoznanych do końca fraz ma tu swoją kulminację, a także ważny moment finałowego rozprężenia, który pozwala nam bez ryzyka popełnienia błędu stwierdzić, iż definitywnie grają dla nas perkusjonalia i akordeon.

Druga część jest zdecydowanie bardziej dynamiczna. Piłowanie krawędzi, ugniatanie przedmiotów i skowyt, który przypomina zepsuty saksofon, to dane na wejściu. W tym tyglu gęstych, nieprzyjaznych dźwięków rośnie udział czyściej brzmiących perkusjonalii. Wszystko skąpane zdaje się być w chmurze elektroakustycznych fonii, których źródła pochodzenia oczywiście nie znamy. Trzecia, najdłuższa opowieść daje nam dużo radości i akustycznego wytchnienia. Długie intro proponuje tu akordeon. Ciężko oddycha, ale błyszczy czymś, co za moment można będzie uznać za wątek melodyczny. Perkusjonalia budzą się do życia po dwóch minutach, a po kolejnych dwóch narrację zdobią już całkiem drummingowe incydenty. Improwizacja dużo zyskuje na tym, iż dźwięki z trzech ośrodków zaczynają ze sobą współgrać, reagować na siebie i tworzyć bardziej zwarty strumień fonii. Podwójne perkusjonalia i nostalgiczny akordeon w dalszej fazie improwizacji zaczynają szukać ściany dźwięku, ale nie czynią z tego faktu powodu, by nadmiernie hałasować. Nim opowieść sięgnie kresu dostajemy jeszcze chwilę ciszy i zaskakujący powrót do estetyki początku nagrania. Tajemnicza elektroakustyka nabiera tu onirycznego, całkiem intensywnego posmaku.

 


Luciano Bagnasco & Gonzalo Navarro  Abajo los ladrones de arroz (Bandcamp’ self-released, DL 2022)

Wątek gitarowy rozpoczynamy od argentyńskiego improwizatora Luciano Bagnasco (tym razem gitara w wymiarze akustycznym), którego … hiszpańskie dokonania śledzimy na bieżąco. Tym razem duet z Gonzalo Navarro, który w procesie live electronics dekonstruuje frazy gitary. Nagranie koncertowe z Casco Antiguo, Badajoz (czas akcji nieznany) składa się z pięciu improwizowanych opowiadań (zauważmy, iż na bandcampie artysty nagranie dostępne jest w dwóch mini-albumach). Łącznie, to niespełna 28 minut.

Bagnasco jak zwykle dostarcza nam nagrań, wobec których trudno przejść obojętnym. Tym razem kąpie gitarę akustyczną w bezmiarze elektronicznych przekształceń i mutacji, pozwala rozpływać się typowo akustycznym brzmieniom w poświacie nieskończonej syntetyki. Navarro i jego kreatywny live processing też trzyma tu klasę, nie wychodzi przed szereg, zna swoje miejsce w budowaniu dramaturgii improwizacji. W finałowej opowieści zdaje się w końcu przejmować główną rolę, tworząc całkowicie zamazany obraz akustycznej rzeczywistości, a jego struga dźwięków przypomina tu brzmienie taśmy magnetycznej puszczonej od tył.

Początkowo gitara brzmi na poły elektrycznie. Dźwięki leją się swobodnym, meta psychodelicznym strumieniem i łapią echo elektronicznych dekonstrukcji. Nagranie wedle zasady minimum na wejściu, maksimum na wyjściu szuka drobin hałasu, czasami smakuje wręcz pladrofonią. Jedna fraza gitary dostaje tu kilka separatywnych żyć. Druga, najdłuższa improwizacja dostarcza nam więcej gitarowych preparacji, które wrzucane w tygiel elektroniki jeszcze zyskują na jakości. Narracja raz za razem łapie ambientowe klimaty, ale zawsze za rogiem czai się brudny, zniekształcony dźwięk. W trzeciej części elektronika pulsie już od startu, z kolei gitara frazuje z drobinami post-klasycznej melodyki. Ta pierwsza czyni tu chyba honory gospodarza improwizacji, bierze bowiem w swoje ręce efektowne zakończenie. W czwartej odsłonie gitara frazuje post-baileyowsko, a elektronika najpierw przypomina suchy, łamiący się wafel, by po paru sekundach lać się już gęstym strumieniem, niczym woda w sedesie. Całość szkli się tu prawdziwie onirycznym blaskiem. Wreszcie finałowa opowieść, już spuentowana w poprzednim akapicie - nerwowa, psychodeliczna, wręcz klaustrofobiczna aura. Metafizyczna śmierć gitary w potoku wielokrotnie zapętlonej rzeczywistości.

 


Anatol Rivero  Nocturne (Arka-Archives, DL 2022)

Po trzech pierwszych, chwilami dotkliwych fonicznie improwizacjach nasze uszy definitywnie zasłużyły na garść czystszych, bardziej przyjaznych dźwięków. O takie zadba hiszpański gitarzysta Anatol Rivero. Jego skomponowane improwizacje (w liczbie siedmiu) czerpią inspirację z wybranych fragmentów (ekstraktów) prac takich artystów, jak Leo Brouwer, Roland Dyens, Benjamin Britten oraz Manuel Ponce. Nagrania dokonano w Madrycie w listopadzie ubiegłego roku. Całość trwa 32 minuty i kilkanaście sekund.

Na łamach Trybuny, która specjalizuje się w swobodnej improwizacji nie będziemy szczegółowo analizować owych inspiracji, które sprawiły, iż Rivero zbudował dla nas swój jakże wyważony emocjonalnie album. Zainteresowanych odsyłamy na bandcamp wydawcy, gdzie każdy z utworów został dość szczegółowo omówiony. Tu skupiamy się na samych dźwięków, akustycznych, ciepłych, dających niebywały relaks foniczny tym, który na co dzień giną w hałasie otoczenia, zalewie fake newsów, tudzież dominacji drapieżnych odmian … muzyki improwizowanej.

Artysta stawia na minimalizm, niczym wytrwany alchemik dawkuje nam małe porcje emocji, pieczołowicie dba o brzmienie, świetnie pracuje z echem i z dużą swobodą zdaje się budować post-klasyczne frazy, które mogą być śmiało rozwijane w stylowe improwizacje. Pilnuje swojego powolnego tempa, z rzadka wpada w bardziej dynamiczne frazy (po prawdzie czyni to jedynie w czwartej opowieści, ale z jakże udanym skutkiem), częściej stawia na zaniechanie niż bardziej ekspresyjne zachowania. Nie skąpi nam specyficznej melodyki, a w dwóch ostatnich nagraniach wrzuca pomiędzy struny intrygujący posmak flamenco. Nocturne, to ciekawa baza dla bardziej rozbudowanych improwizacji. Na razie nie w pełni wykorzystana.

 


Austėja Žvirblytė/ Stanimir Lambov/ Jorrit Westerhof  Exhaled Mountains (Yab Yum Records, DL 2022)

Po dwóch spotkaniach z gitarą akustyczną, czas na dźwięki z prądem! Stanimir Lambov na rzeczonej gitarze, Austeja Žvirblytė w roli ekspresyjnej wokalistki, a trzecim muzykiem jest Jorrit Westerhof, który pełni to rolę producenta, ale ponieważ w płytowym credits jest wymieniany jako muzyk, winniśmy domniemywać, iż jego wkład w efekt całości (edycja i wszelkie działania post-produkcyjne) jest znaczący. Album składa się z siedmiu opowieści (czas i miejsce akcji nieznane), które trwają łącznie 32 minuty i kilkadziesiąt sekund.

Muzycy klecą pierwszą improwizację z dużą starannością. Syczą gitarowe przetworniki, głos szeleści efektownym beat boxem, a nad całością unosi się chmura niezidentyfikowanej syntetyki. Kulminacja następuje w formie niemal rockowego spiętrzenia, które dodatkowo podsyca coraz intensywniejszy ambient tła. W drugiej i trzeciej opowieści warstwa elektroniki zdaje się pozostawać w blokach startowych, sceną zaś rządzą gitarzysta, która lubi post-rockowe powtórzenia i coraz bardziej odważna wokalistka, która drogę od zmysłowych pomruków do efektownej eskalacji wokalnej pokonuje czasami w ułamku sekundy. Równie mało czasu potrzebuje sama improwizacja, by wejść w psychodeliczne klimaty. W tle nieustannie pracuje mroczne echo.

Czwarta opowieść pachnie bluesem, rockiem i porannym kacem. Narracja budowana żywymi frazami doznaje efektownego spiętrzenia nie bez pomocy elektronicznego wspomagania. Skutkiem wszelkich działań zdaje się tu być finałowy krzyk. Kolejna część bazuje na gitarowym fuzzie i pomrukiwaniu, które kiełkuje coraz większymi emocjami. Zaraz potem, w części szóstej, gitara nerwowo pulsuje i zaplątuje się w szpony syntetycznych fraz. Wokalistka najpierw recytuje, potem śpiewa w dziwnych językach, niektóre mają dalece skandynawskie brzmienie. Ambientowe tło też nie stroni tu od ekspresyjnych zachowań. W drugiej części nagrania gitara dosyła jeszcze jedno pasmo, także podporządkowane rygorom ambientu. Zdrowa psychodelia zdaje się tu święcić prawdziwe triumfy! Wreszcie ostatnia improwizacja, który przypomina leniwie rozciąganie zwiotczałych mięśni. Pomrukiwanie i gitarowe pląsy skapane w sosie mglistej elektroniki. Wytłumione emocje żywych instrumentów, doposażone w ambientowe tło, pięknie osiągają finałową ciszę.

 


Marco Colonna & Francesco Cigana  Shells (New Ethic Society, DL 2022)

Definitywnie zostawiamy gitarę i przechodzimy do akustycznych, bardziej free jazzowych brzmień. Włoski, bystry duet na klarnet i perkusję: Marco Colonna – trzy rodzaje klarnetów (Eb piccolo, Bb, klarnet basowy) oraz Francesco Cigana – perkusja, instrumenty perkusyjne oraz obiekty. Nagranie z grudnia ubiegłego roku (Mal De Testa Recording Studio, Registrazione). Siedem swobodnych improwizacji trwa tu ponad 63 minuty.

Włoscy improwizatorzy w początkowej fazie albumu zdają się badać naszą free jazzową otwartość. Pierwsze improwizacje ponad godzinnej płyty częściej stawiają na medytacyjne frazy klarnetów i preparowane akcje percussion. Dość chwilami leniwe tempo także nie budzi naszych większych emocji. Ale przewrotność artystów wydaje się być tu niebywała. Mniej więcej od połowy albumu zaczynają nam serować coraz gorętsze frazy, z gracją osiągają free jazzowe stadia, za każdym razem dodając do arsenału środków wyrazu nowe elementy. Tu szczególnie kreatywny zdaje się być perkusista, który raz za razem daje asumpt, by podziwiać jego grę, zarówno w wolnych, jak i szybkich tempach, zarówno w bystrym, dynamicznym drummingu, jak i wysublimowanych, preparowanych improwizacjach.

Początkowe improwizacje buduje rozśpiewany, chwilami kameralnie usposobiony klarnecista, który operuje na ogół czystym brzmieniem. Z kolei jego partner stawia tu na brudne, nieotrzepane z kurzu, jakże efektowne frazy talerzy, przedmiotów ugniatanych na werblu i całej armii post-drummingowych, intrygujących dźwięków. W trzeciej części pojawiają się elektroakustyczne drony, których źródła pochodzenia nie znamy (obiekty?). Narracja wchodzi w bardziej ogniste rejestry w trakcie trzech ostatnich improwizacji. Piątą część otwiera etnicznie brzmiący, lekki klarnet. W rekontrze suchy, twardy drumming dążący do zmiany oblicza improwizacji. Pokrętna dynamika i aylerowski zaśpiew dęciaka szybko prowadzą muzyków do free jazzowego raju. Szósta opowieść, to ledwie miniatura, ale zmyślnie zbudowana dość prostymi środkami rytmicznymi. Wreszcie finałowa, kolejna długa improwizacja, która znów wiedzie nas na spotkanie z fire music. Z jednej strony klarnet basowy, z drugiej dobrze już rozgrzany drummer. Ten drugi czyni tu same cuda! Z jednej strony świetnie buduje rytm i dramaturgię, z drugiej potrafi w tej samej sekwencji zdarzeń budować dronowy, dodatkowy wątek narracji. Na wielki finał oba instrumenty kompulsywnie śpiewają, zatraceni w efektownym tańcu.

 


Stefan Orins Trio  October 11 (Circum-Disc, CD 2022)

Na zakończenie dzisiejszej zbiorówki jazz głównego nurtu, ale zgodnie z zapowiedziami, zrealizowany z dużą klasą, do tego z udziałem jednego z naszych ulubionych drummerów (który każdym dźwiękiem nam o tym przypomina!). A zatem starszy z braci Orins, Stefan na fortepianie, młodszy Peter na perkusji, a skład tria uzupełnia Christophe Hache na kontrabasie. Nagranie koncertowe, zarejestrowane w trakcie Tourcoing Jazz Festival, dokładnie ... 11 października 2021 roku, składa się z siedmiu opowieści i trwa około 50 minut.  

Trio Stefana Orinsa jak zwykle dostarcza samych przyjemności. Co oczywiste, nie rwie nadmiernie trzewi, jak gęste free impro, bliżej mu do smakowitego chill-outu, tudzież nieskrępowanej zabawy w melodyjne i rytmiczne frazy. Jazzowy feeling, kolektywne improwizacje, ciepłe brzmienie piana, bystry drive kontrabasu oraz cały ocean perkusyjnych i perkusjonalnych perełek, podawany w trakcie jakże czasami swingujących tematów. Do tego dodajmy, iż choć Stefan firmuje swoim nazwiskiem grupę, trio pracuje na dalece demokratycznych zasadach, z równoprawnym dostępem do solowych wynurzeń, co do zasady realizowanych przy akompaniamencie partnerów.

Koncert otwiera kontrabas, który pracuje w trybie pizzicato i tak będzie czynił w trakcie całego spektaklu. Białe i czarne klawisze piana, a także perkusyjne szczoteczki szybką podłączają się pod wysmakowaną opowieść, prowadzoną w umiarkowanym tempie. Drugi utwór zdaje się mieć nieco większą dynamikę, śmiało można w jego trakcie tupać nogami i nucić zmieniającą się melodykę utworu. Swoje pierwsze bardziej znaczące ekspozycje solowe realizują tu kontrabas i perkusja. Dla równowagi trzecia część, to ballada zdobiona kilkoma frapującymi dźwiękami intrygującego percussion. Następna część, bodaj najciekawsza na całym albumie, budowana jest wokół nieco powykręcanego metrum. Opowieść pachnie bluesem, a bazuje na ciekawym drive’ie basu. Piąta historia zaczyna się w tempie balladowym, a kończy zgrabną melodią podawaną z niemal rockowym temperamentem. Tu koniecznie odnotujmy bardzo swobodne solo pianisty! Jeszcze tylko kilka zmysłowych fraz czarnych klawiszy i bystre ogrywanie rytmu w części przedostatniej, a już czeka na nas finałowa ballada z rozbudowanym intro pianisty.



piątek, 13 maja 2022

Cecil Taylor! Music From Two Continents! *)


Pośmiertna epopeja Cecil Taylor – życie i twórczość trwa w najlepsze, zarówno w wydaniu międzynarodowym, jak i krajowym. W tym drugim, jak doskonale wiemy, prym wiedzie Fundacja Słuchaj, która dostarcza niepublikowane nagrania ikony freejazzowego fortepianu nad wyraz regularnie. Po duecie, kwintecie i małej orkiestrze, czas na kolejny rozbudowany ansambl, tym razem w edycji dalece ekscytującej.

Po pierwsze – nowa płyta, to koncert z krajowego Jazz Jamboree z pierwszej połowy lat 80. ubiegłego stulecia, po drugie – sam skład personalny orkiestry winien wprawiać w intensywny ruch nasze serca! Smakowity zaciąg europejski, polsko-włosko-niemiecki oraz pokaźna wataha muzyków amerykańskich, a pośród nich the one and only William Parker, wtedy jeszcze muzyk na dorobku, ale już wówczas istotnie kształtujący improwizowaną narrację w Sali Kongresowej. Pełne dane formacji Taylora na dole tej recenzji, teraz skupmy się na dźwiękach, jakie muzycy dostarczali nam prawie 38 lat temu przez godzinę zegarową z małym okładem.

 


Początek koncertu wydaje się typowy dla rozbudowanych, improwizujących składów pod zacnym przewodnictwem Taylora. Perkusjonalia, okrzyki, prześmiewcze wrzaski, odgłosy z freejazzowej puszczy, niczym rytuał wyzbycia się wszelkich złych emocji, czy też rodzaj mentalnej detoksyzacji! Pierwsze dźwięki fortepianu są nam dane po upływie trzech minut, a po kolejnych kilkudziesięciu sekundach zaczyna się formować właściwy free jazz flow, od niemal samego początku zgrabnie spinany kontrabasowym groove Parkera. Bystra dynamika, aktywny drumming, słowotok fortepianu i wielka, naprawdę wielka przestrzeń dla ośmiu instrumentów dętych, które mogą szaleć do woli. Dęte pokrzykiwania, tudzież bardziej skonstruowane frazy czasami wchodzą w dialog z pianem, czasami wznoszą się ku górze i efektownie opadają. Strumień fonii jest doprawdy imponujący, a na jego tle, from time to time pojawiają się niezbyt rozbudowane ekspozycje solowe. Pierwszy do boju idzie tu saksofon altowy. Po 12 minucie narracja delikatnie traci na intensywności, ale basowy flow nie pozwala wiele. Do ognia dorzuca Taylor, a jego klawiszowe tornado wspierają dęte kontrapunkty. Niedługo potem pojawia się ekspozycja trąbki (zapewne Stańko!), a także prawdopodobnie bassoona i już na pewno - saksofonu tenorowego. Ekspresja rośnie z każdą sekundą, sprawiając, iż po 20 minucie całość narracji możemy określić mianem efektownej, jakże zbiorowej histerii!

W okolicach 28 minuty opowieść zdecydowanie stopuje, w każdym swoim wymiarze. Dęciaki wzdychają i śpiewają pod nosem, pojawiają się głosy, które dość szybko formują się w efektowny wielogłos, także wrzaski, tudzież bardziej skoordynowane okrzyki. Kilka mocnych uderzeń dodaje perkusja. Mamy wrażenie, że oto znaleźliśmy się naprawdę w samym sercu dzikiej Afryki, z jej polirytmią i gęstymi, nie do końca sformatowanymi dźwiękami. Mniej więcej w 38 minucie z tego cudownego chaosu chwili wyłania się ciepło brzmiące piano i dęte zaśpiewy, które płyną do nas rozległym korytem. W końcu nowy groove ustanawia Parker, ale nie dyktuje przesadnego tempa. Narracja zaczyna się rozrastać i dopiero wtedy Taylor wraz z Parkerem ewidentnie podkręcają tempo. Drive perkusji zdaje się nosić znamiona post-swingowe, a cała orkiestra kolektywnym krzykiem szybko osiąga stadium pełnowymiarowej fire music! Saksofony pędzą tu na froncie, tuż obok skrzeczą trąbki, a tumult całości sprawia, iż dający z siebie wszystko pianista jest ledwie słyszalny! Po 50 minucie na ów ognisty tygiel fonii nakłada się jeszcze rozkrzyczany głos (zapewne Taylora), który tylko wzmaga emocje. Tym razem na przedzie karawany jedna z trąbek i saksofon altowy. Masywną całość pcha niezłomnie do przodu niezmordowany kontrabasista. Furia ansamblu wydaje się z czasem przygasać, jakby część muzyków syciła opowieść większą dawką nieco spowolnionych, bardziej refleksyjnych fraz. Pojawia się też nowy dźwięk, który przypomina flet. Jego piękną ekspozycję podkreśla full drive rozbudowanej sekcji rytmu. Każdy z dęciaków dokłada tu po ostatnim słowie i wraz z wybiciem 60 minuty narracja zaczyna przygasać. W połowie 62 minuty podnosi się kompulsywny wrzask publiczności.

 

Cecil Taylor Music From Two Continents, Live at Jazz Jamboree’84 (Fundacja Słuchaj!, CD 2021). Cecil Taylor – fortepian, Tomasz Stańko i Enrico Rava – trąbki, Conrad Bauer – puzon, Jimmy Lyons – saksofon altowy, Frank Wright Jr. i John Tchicai – saksofony tenorowe, Karen Lyons – bassoon, Günter Hampel – klarnet basowy i wibrafon, William Parker – kontrabas oraz Henry Martinez – perkusja. Zarejestrowane 26 października 1984, w trakcie Festiwalu Jazz Jamboree, Sala Kongresowa, Warszawa. Jeden utwór, czas trwania - 62:15.

 

*) recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże, tysiące lat temu, została pierwotnie opublikowana

 


czwartek, 12 maja 2022

Wielka Regionalna Grupa Wolnej Improwizacji rusza w europejską trasę koncertową


(informacja prasowa)

 

GGRIL (Le Grand groupe régional d’improvisation libérée), to niezwykły, wieloosobowy zespół improwizatorów, pochodzący z Rimouski, miasteczka we wschodnim rejonie kanadyjskiego Quebecu. To niepowtarzalna kombinacja instrumentów strunowych, zarówno elektrycznych, jak i akustycznych, wspartych niewielką, jak na gabaryty orkiestry, liczbą instrumentów dętych i perkusyjnych. Ów nietypowy konglomerat brzmieniowy tworzy unikalną paletę dźwiękową, na ogół niespotykaną pośród dużych improwizujących składów, zarówno w Europie, jak i na świecie.

Kolejnym unikatowym zjawiskiem w przypadku tej orkiestry jest fakt, iż … wybiera się ona w bieżącym miesiącu na dziesięcioodcinkową trasę po Europie! Muzycy dolecą do Francji, wynajmą instrumenty, zapakują się do dwóch busów i ruszą we wspaniałą podróż. W aspekcie koncertowym zawitają do francuskiego Metz, słoweńskiej Ljubljany, austriackiego Grazu, chorwackiej Puli, Belgradu, Budapesztu, czeskiej Ostrawy, Poznania, belgijskiego Gentu, a trasę zakończą tam, gdzie ją zaczynali, czyli we Francji, tym razem w Lille. Pierwszy koncert odbędzie się 14 maja, ostatni zaś 29 maja.

Jak już wcześniej wspominaliśmy, a wyżej potwierdzamy, jedyny polski koncert GGRIL odbędzie w poznańskim Dragonie, dokładnie 26 maja (tu drobna zmiana w stosunku po pierwotnej informacji), w ramach 28. edycji cyklu koncertowego „Spontaneous Live Series”, organizowanego przez Trybunę Muzyki Spontanicznej i wspomniany klub, mieszczący się w stolicy Wielkopolski przy ul. Zamkowej 3.

Podczas trasy koncertowej GGRIL wystąpi w składzie 14 osobowym. Orkiestra zaprezentuje kompilację utworów oraz koncepcji improwizatorskich, które uważa za najciekawsze ze swojego wieloletniego dorobku. Oczywiście nie zabraknie najnowszych pomysłów z jubileuszowego wydawnictwa „Sommes”. Uwaga! Zespół zastrzega, iż każdy z koncertów będzie miał całkowicie odmienny przebieg i składał się z innego zestawu utworów! Warto zatem nie przegapić żadnego z nich!

GGRIL na europejskiej trasie wystąpi w składzie: Catherine S. Massicotte – skrzypce, Clarisse Bériault – obój, Emie Lachapelle - saksofon altowy, Éric Normand - bas elektryczny, Isabelle Clermont – harfa elektryczna, Luke Dawson – kontrabas, Marc-Antoine Mackin-Guay - gitara barytonowa, Olivier D'Amours - gitara elektryczna, Pascal Landry - gitara klasyczna, Patricia Ho-Yi Wang – skrzypce, Robin Servant – akordeon, Sébastien Côrriveau - klarnet basowy, Thomas Gaudet-Asselin - bas elektryczny oraz Tom Jacques – perkusja.

 


Świętująca 15-lecie istnienia kanadyjska orkiestra swoją fonograficzną przygodę rozpoczęła w roku 2007 albumem bez tytułu, wydanym przez … szwajcarski net-label „Insubordinations”. Gośćmi wymienionymi na okładce płyty byli dobrze rozpoznawalni muzycy jazzowi z kanadyjskiego Quebecu – Jean Derome i trio Les Poules. Kolejna płyta, to album „Vivaces” (2012), dzięki której o GGRIL usłyszał już cały improwizowany świat. Poza świetną muzyką zawartą na albumie decydował o tym także fakt, iż w nagraniu uczestniczył sam Evan Parker. To także pierwszy album wydany już pod własnym szyldem wydawniczym „Tour De Bras”, który towarzyszy orkiestrze do dnia dzisiejszego. Kolejne dwa albumy, to nagrania zrealizowane bez udziału gości („Combines”, 2013 oraz „Gestes”, 2016).

Pod koniec drugiej dekady bieżącego wieku Kanadyjczycy nawiązali współpracę z francuskim wydawnictwem Circum-Disc, a ich działania artystyczne i promocyjne przybrały na sile. W latach 2019-2020 ukazały się aż trzy nowe albumy – podwójny „Façons” (z udziałem m.in. Johna Butchera i Xaviera Charlesa), „Plays Laubrock” (krótki zestaw kompozycji amerykańskiej saksofonistki, które stanowiły bazę dla improwizacji orkiestry) oraz „Tatouages Miroir” (tu gościem specjalnym był francuski saksofonista Jean-Luc Guionnet, który pracował nad muzyką głównie na etapie post-produkcji).

Wreszcie rok ubiegły, który przyniósł płytę „Sommes”. To ambitne, jubileuszowe przedsięwzięcie w postaci albumu, który składa się z 3 płyt, 12 zamówionych utworów skomponowanych przez 12 różnych artystów, zagranych przez 21 muzyków i trwających 211 minut!

https://tourdebras.bandcamp.com/album/sommes


Wszystkie (poza pierwszym) albumy GGRIL dostępne są na wyżej wskazanym bandcampie. Z kolei recenzje ostatnich czterech albumów grupy można poczytać dokładnie w tych miejscach:

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/12/le-ggril-sommes-birthday-postcard.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2020/12/muller-normand-vrba-comme-triche-jean.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2020/02/ggril-abdou-dang-orins-new-music-in.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2019/03/ggril-un-ensemble-glasgow-improvisers.html

 


wtorek, 10 maja 2022

Benjamin Duboc’ Ensemble Icosikaihenagone! The Musical and Choreographic Fiction!


Dwudziestoosobowy zespół o nazwie własnej nieprzetłumaczalnej na jakikolwiek język świata, dyrygent i kompozytor w jednej osobie, troje aktorów i duża scena teatralna. A na niej tom drugi opowieści pod tytułem Fikcja muzyczna i choreograficzna - Kreacja na Wielką Orkiestrę i Korpus Aktorski.

Francuski kontrabasista Benjamin Duboc, to muzyk wyjątkowy, o czym świadczą jego rozliczne dokonania na niwie swobodnej improwizacji, free jazzu, a także, jak się właśnie okazuje, na polu kreatywnej, po części improwizowanej muzyki współczesnej. Muzyk, który w ostatnich latach niezbyt często ujawniał światu swoje nowe dokonania, powraca z płytą niezwykłą i wartą tysiąckrotnego eksplorowania. A dla tych, którzy nie znają lub nie pamiętają muzycznych aktywności 51-letniego artysty, szczególnie sprzed mniej więcej dekady (wtedy był bodaj najaktywniejszy na scenie free impro), na zakończenie dzisiejszej opowieści krótki zestaw linków do tekstów opisujących czerstwymi metaforami Pana Redaktora muzyczne dokonania Duboca.

A teraz, bez zbędnej zwłoki, przenosimy się na deski Teatru Miejskiego we francuskim Montreuil!

 


Bez trudu odnajdujemy się na widowni. Słyszymy szmer rozmów, odgłosy otoczenia, nerwową ciszę oczekiwania. Zaczynają głosy kobiece – najpierw jeden, potem drugi recytują tekst, a w tle pierwsze oddechy wydają instrumenty dęte. Po upływie trzeciej minuty rusza muzyka – orkiestra wypuszcza z siebie ledwie jeden duży strzęp dźwięku i słucha, jak długofalowo potrafi on wybrzmiewać, rozpływać się w przestrzeni obiektu teatralnego. Pojawia się kontrabasowy dron, któremu towarzyszą dęte ornamenty. Orkiestra buduje suspens na wdechu, pełna niepokoju, wręcz trwogi. Jeszcze tylko kilka bardziej intensywnych uderzeń w klawiaturę fortepianu i pierwszy akt spektaklu tonie w gęstej ciszy. Tym razem słyszymy odgłosy przyrody, zatopione w instrumentalnym bezruchu, dającym odpowiednią przestrzeń dla budowania nowego wątku. Ósma minuta, to moment, w którym rozbudowane instrumentarium zaczyna prowadzić ze sobą leniwe small talks. Po kolejnych dwóch minutach uderzenie w wielki kocioł zdaje się oznajmiać otwarcie kolejnego rytuału dźwiękowego. Szmery, nieme gesty, oddechy, minimalistyczne piano, akordeon, szeleszczące struny, błyszczące talerze – wszystko to buduje akustyczny przednówek niemal dark ambientowej ekspozycji. Tymczasem krótką, bardzo oszczędną w słowa opowieść proponuje nam piano. Kilka silniejszych uderzeń w czarne klawisze zdaje się tu wybudzać z snu całą orkiestrę, która zaczyna lepić kolektywnie dźwiękowe crescendo. W okolicach 14 minuty owa żmudna droga na szczyt przybiera dalece uroczą i jakże intensywną postać. Obfity strumień dźwięków rozlewa się tu bardzo szerokim korytem i jeszcze nabiera mocy, w połowie 18 minuty przypominając niemalże krzyk dzikiego zwierzęcia!

Opowieść opada teraz na samo dno i przeobraża się w suche, męsko-damskie dialogi. To postrzępione fragmenty rozmów z muzykami, tu lepione w strumień niemal surrealistycznej narracji. Po kilkudziesięciu sekundach spektakl płynnie wchodzi w nowe stadium. Muzycy serwują nam kilka wątków jednocześnie. Małe frazy strunowe, wokal, jazzująca trąbka, pomruki klarnetu basowego, garść dźwięków preparowanych z kilku źródeł – wszystko to tworzy plejadę zmysłowych incydentów fonicznych, które choć separatystycznie generowane, tworzą zwartą, nerwową strukturę. Narracja stabilizuje się serią powtórzeń i przechodzi do kolejnego etapu. W 25 minucie tym, który proponuje nowy kierunek jest kontrabasowy smyczek, ryjący głęboką bruzdę w ziemi. Na jego lepkiej powierzchni osiadają dęte, krótkie frazy i wokalne inkrustacje. Emocje znów rosną, a swoje trzy grosze dokładają tu, rozstawione na przeciwległych flankach, perkusjonalia, które niespodziewanie wygaszają basowy dron. Duetowa ekspozycja nie szczędzi nam dźwięków preparowanych. Tuż po niej dostajemy strzępi fonii ze strony elektroniki, być może także gitarowych przetworników, które przypominają fale radiowe, raz za razem wyłapujące tajemnicze dźwięki z kosmosu. I to właśnie ten moment otwiera zaskakujący melanż krótkich, ciętych fraz, które wydają się być dźwiękami granymi przez orkiestrę, ale także matowymi samplami wyszukanymi w przestrzeni radiowej - wątek jazzowego, kontrabasowego drive’u, śpiewanej piosenki, kameralnego smyczka do pary z fortepianem, jazzowej orkiestry dętej, wreszcie ciekawie wyeksponowanej trąbki i głosów recytujących półsłowa. Tanecznym krokiem skaczemy po radiowej skali, mieszamy wątki i systematycznie tracimy kontakt z rzeczywistością.

Na początku 34 minuty wrzask ludzkiego głosu (brzmiący jak tuba!) przenosi nas w inny wymiar spektaklu. Jakbyśmy umęczeni daleką podrożą wrócili na teatralną scenę. A tu orkiestra żyje i gra nam dynamiczny jazz na wiele głosów! W tle moszczą się post-elektroniczne zgrzyty, które tłamszą opowieść i odbierają jej życie tuż nad podłogą. Nowa plejada dźwięków tym razem płynie wprost z wielkiej tuby i watahy nerwowych strunowców. Wszystko lepi się tu w mgławy, leniwy dron, głównie basowy. Orkiestra znów zaczyna budować crescendo! Do gry wchodzi rozhuśtany saksofon i perkusjonalia, a potem inne narzędzia drewniane, blaszane i strunowe. Narracja wydaje się być w tym momencie wyjątkowa swobodna, wypuszczona z ryzów dyrygenckiej dyscypliny. Przez moment flow prowadzą samotne perkusjonalia. Tuż przed upływem 40 minuty opowieść znów startuje z samego dna ciszy. Bas mruczy, dęte oddychają, głosy szepczą i szemrają, klawisze piana złowrogo stukają po wystudzonych młoteczkach. Nagle na scenie pojawia się rozochocona gitara, która buduje meta psychodeliczną narrację, sieje spustoszenie prądem zmiennym i wzbudza odgłosy całej orkiestry. Tak, to definitywnie ostatnia już prosta tej niebywałej historii. Tutti Grande! Finał, falujący niczym wzburzony ocean, grany jest na dużym wydechu! Urywa się nagle, za pociągnięciem producenckiego skalpela, wprost w ciszę … oczekiwania, dokładnie taką samą, jaką znamy z pierwszych sekund tego nagrania. Piękny nawias dramaturgiczny po kilkudziesięciu sekundach ostatecznie topi nas w bezwzględnej ciszy.

 

Ensemble Icosikaihenagone Volumes II - Fiction Musicale et Chorégraphique - Création pour Grand Orchestre et Corps Actants (Dark Tree Records, CD 2022). Benjamin Duboc (kompozytor i dyrygent), Émilie Aridon-Kociołek (fortepian i głos), Sébastien Beliah (kontrabas i głos), Claire Bergerault (wokal i akordeon), Christiane Bopp (puzon i głos), Patricia Bosshard (skrzypce), Cyprien Busolini (altówka), Jean-Luc Cappozzo (trąbka i głos), Guylaine Cosseron (wokal), Jean Daufresne (tuba), Amélie Grould (instrumenty perkusyjne), Franz Hautzinger (trąbka), Sylvain Kassap (klarnet i klawisze), Dorian Marcel (kontrabas), Jean-Sébastien Mariage (gitara elektryczna), Gaël Mevel (wiolonczela i głos), Mathias Naon (skrzypce), Alexis Persigan (puzon i głos), Jean-Luc Petit (klarnet kontrabasowy i sopranino), Diemo Schwarz (elektronika i głos), Thierry Waziniak (perkusja) oraz aktorzy na scenie: Valérie Blanchon, Valérie Fontaine i Giuseppe Molino. Ponadto w nagraniu wykorzystano teksty autorstwa Benoîta Spinga i Benjamina Duboca oraz fragmenty wywiadów z muzykami. Nagrano w Théâtre Municipal Berthelot - Jean Guerrin, Montreuil, Francja, w dniach 25-30 października 2021 roku. Jeden trak: 44 minuty i 52 sekundy.

 

Linki przydatne w eksploracji innych dokonań Benjamina Duboca:

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2017/06/benjamin-duboc-powiesc-wielowatkowa-z.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2017/05/risser-duboc-perraud-all-about-eve-and.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2017/03/desprez-duboc-loutelier-sonecznik-z.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/07/daunik-lazro-francuski-acznik.html

 


piątek, 6 maja 2022

The Phonogram Unit’ fresh outfit: Common Ground and Hyper.Object!


Portugalski label Phonogram Unit, założony przez lokalnych muzyków z Lizbony ledwie dwa lata temu, doczekał się już dziesiątego wydawnictwa! Gratulacje zatem za przedsiębiorczość, operatywność, no i nade wszystko za świetną muzykę. Profil wydawnictwa, to swobodnie improwizowany jazz (jeśli tak karkołomnej formuły moglibyśmy użyć!), który incydentalnie wspiera się psychodelicznymi emocjami, kameralną zadumą, tudzież garścią elektronicznego oprzyrządowania. Te dwa ostatnie tropy odnajdujemy na dwóch wiosennych premierach tego wydawcy.

Najpierw sięgniemy po Common Ground, combo dowodzone, przynajmniej w aspekcie tytularnym, przez José Lencastre’a, które bardzo zgrabnie balansuje na granicy free chamber i free jazzu. Potem pochylimy ucho nad swobodnie improwizującym, akustycznym kwartetem post-jazzowym, który delikatnie nadgryzany jest zębem bardzo inteligentnej i minimalistycznej elektroniki, kierowanej przez piątego członka formacji Hyper.Object. Zapraszamy zatem na dwa improwizowane spotkania w pięknej Lizbonie. Dodajmy, iż obie płyty dostępne są w formacie CD.

 


José Lencastre  Common Ground

Namouche Studios, listopad 2021 roku i kwintet z składzie: José Lencastre – saksofon altowy, Carlos Zíngaro – skrzypce, Clara Lai – fortepian, Gonçalo Almeida - kontrabas oraz João Sousa – perkusja. Muzycy przygotowali dla nas pięć improwizacji (all music by the musicians), które trwają 43 minuty.

Artyści budują improwizację otwarcia długimi frazami. Kontrabasowy smyczek, skrzypce i saksofon pną się po smukłym płaskowyżu, kreując dalece zatrwożone chamber, które szuka pierwszych emocji. Pojawiają się perkusyjne szczoteczki, a piano zdaje się pozostawać w obłoku ciszy (po prawdzie będzie tak do samego końca utworu). Opowieść gęstnieje po portugalsku, jakże powolnym strumieniem. Po kilku minutach kontrabas przechodzi w tryb pizzicato i zaczyna budować zręby bardziej dynamicznej narracji, dodajmy, z drobnym wsparciem perkusji. Skrzypce podłączają się bystrym zaśpiewem, saksofon zdaje się czynić dokładnie to samo. Improwizacja nabiera mocy i jazzowych atrybutów. Sekcja rytmu pręży muskuły, a wystudzony saksofon szuka okazji do zwady. Opowieść efektownie gaśnie tuż przed upływem jedenastej minuty. Na starcie drugiej części pojawia się piano, zdecydowanie już rozbudzone, niepozostawiające wątpliwości, iż jest z nami na studyjnej scenie. Bystry kontrabas i perkusja wraz z nim budują energiczny, jazzowy flow. Skrzypce i saksofon wchodzą do gry po kilku długich pętlach i zdają się dodatkowo podnosić temperaturę narracji, która i tak jest już dość rozgrzana. Kwintet bez trudu osiąga tu intensywność free jazzu, smukłą, wręcz elegancką, niczym stado koni w galopie. Każdy z muzyków improwizuje teraz nad wyraz swobodnie na własny użytek (szczególne brawa dla saksofonu), ale flow nie traci nic z atrybutów kolektywności. Zakończenie improwizacji, podobnie jak początek, spoczywa na barkach sekcji rytmu. Trzecia opowieść budzi się do życia w mrocznej aurze, przesyconej nerwowymi podrygami skrzypiec. Piano w formule inside, głęboko zakopany w ziemi kontrabas, pośpiewujący pod nosem saksofon – wszyscy zdają się tu szukać inspiracji do bardziej energicznych zachowań. Jakże typowy dla tego nagrania przykład post-chamber, które szuka ekspresji free jazzu, napotykając po drodze na masę efektownych przeszkód.

Kolejna opowieść także powstaje z mroku, a na starcie tworzą ją głównie piano i mięsiste, nisko zawieszone pizzicato kontrabasu. Pod kameralny motyw podłączają się rozhuśtane skrzypce i saksofon, któremu jak zwykle donikąd się nie śpieszy, wreszcie kreśląca duże pętle perkusja. Improwizację kreuje tu pewien dysonans emocjonalny – nerwowe jak zwykle skrzypce i kojący emocje saksofon. Kilka ciekawych, post-klasycznych fraz dodaje także pozostające w tle piano. Narracja zyskuje na dynamice i sięga po bardziej jazzowe rozwiązania, cały czas wszakże unosi się nad nią ponadgatunkowy powiew świeżości. Finałowa improwizacja odbywa się pod jurysdykcją skrzypka i kontrabasisty, którzy snują rzewne, smyczkowe opowieści, niepozbawione post-barokowego posmaku. Piano sięga do środka, pracują perkusyjne talerze, a smutny, wytłumiony saksofon wskazuje dalszą drogę dla tej pięknej, dość minimalistycznej ballady. Narracja po kilku chwilach pęcznieje, głównie za sprawą fermetującego smyczka kontrabasowego, zdobiona zaś jest frazami inside piano i saksofonowymi podmuchami. Przygasa równie efektownie!

 


Hyper.Object  Inter.Independence

Timbuktu Studio, wrzesień 2020 roku i kwintet w składzie: Rodrigo Pinheiro – fortepian, João Almeida – trąbka, Carlos Santos – elektronika, Hernâni Faustino – kontrabas oraz João Valinho – perkusja. Tym razem sześć improwizacji (all music by the musicians), a łączny ich czas, to 49 minut.

Improwizacja otwarcia trwa niewiele ponad trzy minuty i zgrabnie łączy elektroniczne frazy z open jazzowymi, dynamicznymi i jakże akustycznymi improwizacjami. Utwór zwie się Glitch, co świetnie oddaje elektroakustyczną aurę nagrania. Kolejne części mają już zdecydowanie bardziej rozbudowaną formę. Druga zaczyna się kontrabasowym syczkiem. W tle kapie woda (z laptopa?), coś oddycha (trąbka!), ktoś dotyka krawędzi werbla. Spokojna, swobodna improwizacja z basem na czele, której zdecydowanie bliżej do kameralnej ciszy niż jazzowego zgiełku - łkająca trąbka, piano z klawisza, odrobina perkusyjnych preparacji. Całość z czasem lekko się nadyma, nie bez udziału elektronicznej chmury, zawieszonej w tle. Trzecia opowieść w fazie startu tkana jest z drobiazgów – dźwięków arco & pizzicato, trębackich preparacji (brawo!), niebanalnych uderzeń w czarne i białe klawisze, tudzież perkusyjnych ozdobników. Całkiem abstrakcyjna improwizacja, znów nieco oddalona od jazzowego idiomu początku. Kolektywna opowieść, ledwie muskana syntetycznymi zdobieniami.

W kolejnej części słyszymy elektronikę już od samego początku, gdy buduje efektowną, ale bardzo delikatną ścianę ambientu. Akustyczne frazy open jazzu świetnie konweniują z taką strukturą - post-klasyczne frazy piano, lśniące talerze, ciepła, ale niepokojąca trąbka, równie delikatny bas. Muzycy snują leniwą opowieść, zadają sobie pytania i otrzymują zgrabne odpowiedzi. Ponadgatunkowa ballada pachnie kameralistyką z racji świetnej roboty smyczka, ale wraz ze wzrostem dynamiki osiąga parametry swobodnego jazzu. Duże brawa za te chwile dla pianisty! Piątej opowieści stawiamy najwyższą ocenę w zestawie, nie tylko dlatego, że jest najdłuższa (prawie trzynaście minut). Zaczyna się bardzo minimalistycznie – prychanie trąbki, pojedyncze klawisze piana i szelest elektroniki na backgroundzie. Na flankach szeleszczą perkusjonalne akcesoria, być może także pudło rezonansowe kontrabasu ma w tym swój udział. Narrację właściwą prowadzi trąbka, wspierana pomrukiem smyczka. Całość efektownie narasta także dzięki coraz aktywniejszemu drummingowi. Na moment piano milknie, a akustyczne trio sięga po emocje free jazzu. Potem dostajemy trio bez trąbki i obserwujemy efektowny skok w bezmiar stylowego open jazzu, aż po drobne spiętrzenie dramaturgiczne. Trąbka powraca na final i reasumuje dokonania całego kwintetu. Finałowa improwizacja, to szyta wewnętrzną harmonią post-jazzowa ballada, zdobiona zarówno mrocznymi, jak i dużo jaśniejszymi barwami. Miękka akustyka i zmysłowa poświata elektroniki, głęboko osadzony smyczek i rzewne frazy trąbki. Zakończenie niesie całe pokłady spokoju i wyciszenia.